Читать книгу Kilian Jornet. Niewidzialne granice - Килиан Жорнет - Страница 6

Оглавление

Jako dziecko uważałem, że nic nie może mi się przytrafić – nie znałem jeszcze bólu. Nie zdając sobie z tego sprawy, po prostu odgrywasz swoją rolę (bawisz się w chowanego, wybierasz kierunek studiów, uniezależniasz się, kupujesz samochód, poznajesz dziewczynę, spłacasz hipotekę, pracujesz, masz żonę, masz dzieci, jesteś odpowiedzialny), aż nagle, pewnego dnia, nikogo o to nie prosząc, dojrzewasz. Wstajesz z łóżka, idziesz do łazienki umyć twarz i patrząc w lustro, widzisz, że jesteś dorosły.

Może z powodu strachu, że śnieg zatrze ślady, które za sobą zostawię, i nie będę w stanie wrócić, poczułem potrzebę spisania moich myśli czarno na białym. A może, nie ufając swojej pamięci, chcę opowiedzieć ci to, co widzę, żebym po powrocie nie zapomniał szczegółów. Być może to perspektywa spędzenia półtora miesiąca bez elektryczności, a co za tym idzie – z dala od rozrywek związanych z grami elektronicznymi, sprawiła, że spisywanie tego notatnika wydaje mi się najbardziej emocjonującą rozrywką.

To notatnik Moleskine, w twardej oprawie, 13 cm szerokości i 21 cm długości, dwieście czterdzieści stron o żółtawym odcieniu, niemal niedostrzegalnym, charakterystycznym dla papieru z recyklingu. Kupiłem go na lotnisku w Genewie. Czekając na lot QR 325 do Katmandu, spacerowałem między sklepami w strefie wolnocłowej i wszedłem do księgarni, żeby poprzeglądać książki i gazety. Był to jedyny czerwony notatnik na półce pełnej czarnych notesów; miały różną wielkość i grubość, ale wszystkie były czarne. Dlaczego wybrałem czerwony? Być może chciałem pokazać, że – pomimo nieśmiałości – chciałbym być komunikatywny. Być może ze względu na flagę kraju, dokąd potajemnie się dostaniemy. A może dlatego, że był to jedyny czerwony notatnik i – z powodu mojej pasji do muzyki punkowej – nieświadomie przypomniałem sobie pewną książkę, która wywarła na mnie duże wrażenie, kiedy byłem młody, Kiss or Kill Marka Twighta: „Kiedy rozglądasz się wokół i na swojej drodze jesteś otoczony ludźmi, to znaczy, że coś robisz źle”. Chowam notatnik w górnej kieszonce plecaka, razem z długopisem Bic i ołówkiem, na wypadek gdyby mróz sprawił, że tusz w długopisie zamarznie.

Czy to, co czuję, to odwaga czy tchórzostwo? Jestem zdenerwowany, pełen nadziei, nie mogę się doczekać wejścia na pokład samolotu, marzę o tym, by wysiąść w Katmandu i ruszyć w góry. Ale nie mogę się też doczekać powrotu, żeby zetknąć się z tym, co za sobą zostawię.

Czy to odwaga, że stawiam czoło tym nieznanym górom, zostawiam to, co tak dobrze znam i doskonale potrafię? Czy tchórzostwo, że uciekam od rzeczy mi znanych, które nabierają takich rozmiarów, że z jednej strony mnie przerażają, a z drugiej podziwiam je i jeszcze bardziej boję się ich utraty? I pomyśleć, że kiedy będę daleko, one tu zostaną, czekając na mnie w takim stanie, w jakim je porzucam, w fazie swojej największej świetności, odwlekającej moment, w którym – co jest rzeczą naturalną – rozpocznie się ich rozkład.

Chciałbym opowiedzieć ci tę historię od początku, ale nie wiem, od czego zacząć. Przypuszczam, że – podobnie jak wszystkie historie – moja nie ma początku ani końca, lecz chwytasz ją w pewnym momencie, spotykasz ją i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, staje się ona twoją historią. A zdarza się, że tylko towarzyszysz jej przez pewien czas, zanim wciągniesz się w inną opowieść. Czasami szukasz historii, innym razem je tworzysz, jeszcze innym znajdujesz je niemal ukończone, a od czasu do czasu się o nie potykasz. Nie potrafię ci powiedzieć, jak ani kiedy ta opowieść stała się moją historią; czy były to tylko pojedyncze zdarzenia, które następowały po sobie w czasie i przestrzeni niczym krople wody spadające podczas ulewy, bez ładu i składu, na przednią szybę samochodu, i pewnego dnia, patrząc z perspektywy czasu, będę mógł doszukać się w nich pewnej historii; a może ta opowieść jest już utkanym wątkiem, który ciągnąłem i który doprowadził mnie aż do tego momentu.

Życie pewnych ludzi jest linią ciągłą, ze wzlotami i upadkami, ale mimo wszystko ciągłą. Są też osoby żyjące w oparciu o to, co przytrafia im się bez żadnego rzucającego się w oczy celu, a także osoby, których życie jest chwilą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to anatomia mojego czasu.

Wiesz? Chciałbym zakończyć tę historię takimi słowami: „I zniknął, tak jak słońce znika za górami w gorący sierpniowy wieczór w Pirenejach”. Ale tak nigdy się nie dzieje, sprawy są zawsze o wiele bardziej skomplikowane. Zacząłem opowiadać ci tę historię, moją historię, od dnia, w którym wziąłem telefon, żeby wybrać pewien numer. Numer Stéphane’a. Kiedy czekałem na połączenie, a po drugiej stronie rozbrzmiewała muzyka, mój niepokój wzrastał. Rozłączyć się? Stéphane był, i nadal jest, moim idolem. Kiedy zaczynałem biegać i jeździć na nartach z numerem przytwierdzonym do nogi, był bogiem. Był nie tylko numerem jeden we wszystkich konkurencjach, lecz posiadał także charyzmę, osobowość, technikę doprowadzoną do perfekcji w każdym ruchu oraz odpowiednią na każdy wyścig taktykę. Podczas gdy koledzy ze szkoły mieli na swoich plecakach zdjęcia Che Guevary, Boba Marleya, Bruce’a Springsteena czy jakiegoś piłkarza Barçy, na moim znajdowała się jego fotografia.

Karierę zakończył już lata temu i teraz to ja zdominowałem konkurencje, w których nie miał sobie równych; być może teraz to moje zdjęcie przyozdabiało plecak jakiegoś chłopca. Ale on wciąż był dla mnie bogiem. Kiedy zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jestem zbyt śmiały, dzwoniąc do boga, po drugiej stronie telefonu odezwał się głos:

– Allô? Cześć! Co słychać?

– Wszystko dobrze. Sezon już się kończy, ale w górach jest jeszcze sporo śniegu, więc mogę porządnie trenować… A co u ciebie?

– Jakoś leci. Zima była bardzo dobra, nie mogłem narzekać na weekendowe wyjazdy. W ostatnich miesiącach miałem bardzo dużo pracy. To, że reklamujesz różne rzeczy, obliguje cię do pokonywania mnóstwa kilometrów samochodem, ale za to niewielu na nartach…

– Rozmawiałem z Pierre’em. Mówił, że od lat starasz się go przekonać, aby zjechać na nartach ze szczytu Mont Blanc… Wciąż o tym myślisz?

I tak, od tych kilku zdań, rozpoczął się okres, kiedy to rozmawialiśmy poprzez linie kreślone na mapach, poprzez wiatr, który smagał nam twarze podczas treningów, chcąc poznać jakiś odcinek ścieżki, czy poprzez pot zalewający nam skórę, kiedy robiliśmy długi trawers masywu Aravis. I tak z idola stał się moim mentorem. I poprzez ciszę, poprzez ciszę milczących słów na skalistej grani podczas wietrznego dnia, poprzez ciszę oczu wpatrzonych w mapę, poprzez ciszę głośnego oddechu przy wchodzeniu na szczyt… Poprzez ciszę stał się moim przyjacielem.

Idol, mentor, przyjaciel. Bóg i ja przemierzamy szlaki Les Contamines, na najbardziej na zachód wysuniętym krańcu masywu Mont Blanc, z nartami i plecakiem, w środku nocy na początku czerwca, pod pochmurnym niebem, na które księżyc nie został zaproszony, a gwiazdy oświetlały każdy płatek śniegu na czekających na nas białych gigantach.

Projekt polegał na tym, żeby bez zatrzymywania pokonać masyw Mont Blanc z zachodu na wschód, na całej jego długości, zdobywając po drodze jego główne szczyty; mieliśmy być wyposażeni tylko w nasze lekkie narty i plecaki, w których mieliśmy po dwa batony energetyczne, czekan, raki, kurtkę i pół litra wody.

Dalej, naprzód. Nasze sapanie towarzyszyło metronometrycznemu rytmowi nart, gdy łamały cienką warstwę śniegu, który zamarzł nocą, a my wspinaliśmy się po lodowcu w kierunku Les Dômes de Miage pod spokojnym spojrzeniem gwiazd; przypominały kogoś, kto obserwuje dwa dzikie zwierzęta starające się przemknąć niepostrzeżenie ulicami wielkiego miasta, kiedy wszyscy zasłonili już żaluzje w swoich domach. Noc była ciemna i tylko światło gwiazd na śniegu pozwalało nam cieszyć się wspaniałym spektaklem nocy w otoczeniu białych szczytów. Przed nami, za nami i po bokach ściany śniegu i lodu wypełniały nam oczy, piękno śpiącej natury przenikało wszystkie nasze zmysły. Trzeszczący dotyk śniegu, czysty zapach świeżego powietrza, lód. Cisza, dzięki której czuliśmy się tak, jakbyśmy delikatnie głaskali nagie ciało bogini pogrążonej w głębokim śnie.

Nowy dzień, ze świtem, który malował niebo na niebieskie i czerwone odcienie, zastał nas, gdy schodziliśmy ze szczytu prowadzącego z Les Dômes de Miage do przełęczy Miage, jakieś sto metrów niżej. Nasze ciała poruszały się płynnie między skałą a śniegiem, szukając – i znajdując, raz z większą łatwością, innym razem z dużymi trudnościami – najprostszego przejścia między ukrytymi pod głęboką pierzyną śniegu blokami skał.

Nie zatrzymując się po dotarciu do przełęczy, zaczynamy drapać się po pokrytych śniegiem zboczach; przechylając się coraz bardziej, prowadzą nas na grań, którą musimy się wspiąć, aby dotrzeć – prawie tysiąc metrów wyżej – na piękny szczyt Aiguille de Bionnassay. Góra jest jak ostra krawędź, jak ostrze noża wycelowane w stronę nieba, kreśli idealne krzywizny, z prawej i lewej strony, i pojawia się znów dalej z prawej; osiągając w pewnym punkcie cztery tysiące pięćdziesiąt dwa metry wysokości, przestaje się wznosić, jakby była wycieńczona po nakreśleniu tylu krzywizn w stronę nieba, i zaczyna się obniżać w przeciwnym kierunku. Po północnej stronie grań skrywa wielkie występy skalne, które wyglądają, jakby rzucały się w pustkę ponad nachyloną skalną ścianą i niebieskim lodem. Kiedy zostawiliśmy za sobą ostatnie zbocze i zaczęliśmy szukać nowej drogi, wyszło słońce, nieśmiało wysuwając głowę na wschodzie i obejmując długi łańcuch gór, który rozciągał się po horyzont. Złote światło zabarwiało śnieg na żółto i różowo, barwy jakby z jakiejś akwareli van Gogha, a twarze i dłonie malowało nam na pomarańczowo, nadając im zdrowy, radosny i pełen werwy wygląd. W tamtym momencie czuliśmy, że jesteśmy niezwyciężeni. Znajdowaliśmy się w idealnym miejscu, w odpowiedniej chwili, a codzienność cyklu, podczas którego słońce wschodziło i zachodziło, posiadała moc sprawiającą, że w tamtym momencie byliśmy jedynymi ludźmi na świecie.

Wspinając się po górach, patrzę, jak wschodzi słońce. Mogę podziwiać cały ten niezmienny proces: czerń przechodzi w zieleń, zieleń w czerwienie, a w końcu pojawiają się pierwsze promienie światła, przebijają się z nieba i schodzą coraz niżej, aż dotykają ci twarzy, minimalne ciepło, które wszystko zmienia, które oświetla i dzięki któremu czujesz, że żyjesz. To krótki, lecz niezwykły moment. Muszę przyznać, że wschód słońca zawsze wydaje mi się wyjątkowy, magiczny, że zawiera w sobie coś, czego nie potrafię rozszyfrować i co sprawia, że szaleję ze szczęścia. Być może to właśnie dlatego raz za razem wracam w góry – żeby odkryć, czym jest ta nieznana siła, która przyprawia mnie o szybsze bicie serca.

Trudno jest mi przyznać, że mimo tego wrażenia lenistwo zawsze zatrzymuje mnie w łóżku, kiedy świta, a jeżeli wstaję, gdy słońce rządzi już na niebie, opanowuje mnie poczucie, że straciłem ważną, zasadniczą część tego, co mogłem zrobić w ciągu dnia, który niestety nie jest już tylko przyszłością, lecz po części stał się przeszłością. Właśnie dlatego zawsze bardziej zachwycam się wschodem słońca, niż gdy patrzę, jak chowa się o zmierzchu.

Grań była o wiele trudniejsza do pokonania, niż wydawało się w pierwszym momencie. Po tym, jak bez powodzenia próbowaliśmy wspiąć się bezpośrednio po skalnej skarpie, znaleźliśmy przejście wiodące między skalnymi ścianami i twardym śniegiem na północną stronę, aż do wąskiego przesmyku ze śniegu i lodu. Tam robiło się ciekawie. Ciekawie i niebezpiecznie. Było to odpowiednie miejsce, by uciec się do wyuczonych umiejętności technicznych i fizycznych; miejsce na tyle niebezpieczne, byśmy wiedzieli, że nie możemy popełnić nawet najmniejszego błędu, że nie istnieje druga szansa. Trzeba jednak przyznać, że przesmyk nie był bardzo nachylony, a między niebieskim lodem zawsze dało się znaleźć trochę twardego śniegu. Z dwoma czekanami i stalowymi rakami pokonalibyśmy tę grań spacerkiem. Ale oczywiście nie mieliśmy dwóch czekanów (każdy z nas miał tylko po jednym aluminiowym), a raki były z aluminium. Zaczęliśmy ostrożnie, uważając na każdy krok, obserwując lód i śnieg, jak również twardość skały, nie ufając naszym metalowym narzędziom. Najpierw nieśmiało, a po chwili nie biegiem, lecz już pewnie wspinaliśmy się po uciekającej nad naszymi głowami wąskiej rzece z lodu i śniegu. Jedną ręką przytrzymywaliśmy czekan, a drugą chwytaliśmy się, wkładając dwa palce w dziurę, którą równolegle wykopywaliśmy tam, gdzie wbijało się ostrze czekana. Po godzinie, i z trudnościami, jakie wiążą się ze wspinaniem i wytyczaniem przy tym ścieżki co pół kroku, weszliśmy na szczyt Aiguille de Bionnassay i zaczęliśmy ześlizgiwać się na nartach, bawiąc się z kształtami ostrego zbocza. Zostało nam już tylko tysiąc metrów, aby zdobyć szczyt Mont Blanc, dach Alp, centrum alpinizmu, u którego stóp zrodziła się pasja do tego, co robimy; miejsce, gdzie całe generacje alpinistów marzyły o wspinaniu się po tych ścianach; po najłatwiejszych ścieżkach w XVII wieku, po najbardziej imponujących zboczach w wieku XIX i po najtrudniejszych ścianach; na nartach, wspinając się z paralotnią, biegnąc czy stosując inne, nawet najbardziej niewyobrażalne sposoby w poprzednim stuleciu. Miejscowości u jej stóp, Chamonix i Courmayeur, były kolebką najbardziej znanych alpinistów. Francuzów i Włochów. Anglików, Amerykanów, Skandynawów.

Alpiniści z całego świata, zanim wsiadali w samolot, by udać się w bardziej odległe góry, przybywali do podnóża Mont Blanc, żeby poznać jej tajemnice. To właśnie pośród tych zboczy Lionel Terray odkrył, kim naprawdę jesteśmy my, którzy żyjemy pośród map i śnimy o ostrych szczytach, i zatytułował swoją książkę najlepszym hasłem w historii: Niepotrzebne zwycięstwa. Ponieważ z perspektywy rynku, który rządzi dzisiejszym światem, wchodzenie na szczyty niczemu nie służy. Tam, na wierzchołkach, nie znajdujemy niczego materialnego, z duchowego punktu widzenia natomiast znajdujemy absolutnie wszystko. I właśnie z tego powodu ten pierwszy trawers bez przerwy był niezbędnym, wręcz mitologicznym krokiem przed eksplorowaniem nowych gór.

W ostatnich dniach wiele razy wchodziliśmy na Mont Blanc, więc byliśmy dobrze zaaklimatyzowani. Niekiedy nasz tandem przemierzał wieńczące masyw granie z ogromnymi trudnościami, czując ciężar stóp; bywało jednak, że dzięki sile wiatru biegaliśmy po graniach niczym dzieci, które bawią się na podwórku przed domem, niezmordowane, bez poczucia czasu i miejsca, tylko z uśmiechem szczęścia, radując się chwilą.

Szczyt Mont Blanc. Południe – słońce nad naszymi głowami i silny wiatr uderzający w nasze twarze. Znajdowaliśmy się w najwyższym punkcie, który jednocześnie stanowił równik naszej trasy. Zostało nam jeszcze pięć tysięcy metrów zejścia i ponad trzy tysiące metrów wspinaczki. Z góry wszystko wydawało się łatwiejsze, czekało nas schodzenie. Na początek mieliśmy przed sobą dwa tysiące metrów zejścia! Dwa tysiące metrów, żeby cieszyć się adrenaliną wywołaną szybkością nart, ślizganiem się po śniegu; dwa tysiące metrów, by czerpać radość z ruchów ciała, poruszać się przeciwko sile odśrodkowej, dośrodkowej i bezwładności; dwa tysiące metrów, żeby cieszyć się uśmiechem przyjaciela, który spełnia swoje marzenia.

A niżej, po radości wynikającej z długiego i pięknego zejścia, czekał nas ciężki cios. Upał. Nie ze względu na odwodnienie czy większe cierpienie, jakie zadaliśmy naszym organizmom, tylko dlatego że śnieg miękł bardzo szybko. Towarzyszące nam do tej pory lód i twardy śnieg w zawrotnym tempie zmieniały się w masę, którą można by porównać tylko do lodowej bryły, jaką można zobaczyć w każdym supermarkecie w dziale rybnym. I w tym mokrym śniegu, podczas gdy wspinaliśmy się po lodowcu Talèfre aż do przejścia Les Droites, po obu stronach doliny coraz częściej pojawiały się zwały śniegu i małe lawiny. Naprzeciwko nas szeroki i pochylony zwał śniegu, który na końcu zamieniał się w wąski korytarz, czekał, aż ciężar uwalnianej z lodu wody stawał się wystarczający, żeby w ciągu kilku sekund katapultować nagromadzone przez zimę tony śniegu aż na dno doliny.

Wszystko to oczywiście pod warunkiem, że inny ciężar – czyli nasz – nie przyspieszy tego procesu, katapultując między tonami śniegu również i nas. Obserwowaliśmy ścianę, stojąc u jej stóp, jakbyśmy czekali na to, że jakimś cudem coś się stanie i proces się zatrzyma. Naturalnie śnieg i słońce pozostały niewzruszone na nasze modły, więc zaczęliśmy rozważać alternatywne wyjście, czyli zmianę trasy, ponieważ próba przekroczenia w jakimś punkcie grani, którą mieliśmy przed sobą, równała się samobójstwu. Nie było żadnych skalnych skarp ani korytarza z wystarczającą ilością lodu, żebyśmy mogli przejść niezauważeni przez dwie czy trzy godziny, jakich potrzebowaliśmy, aby dotrzeć na szczyt. Poza tym zejście, które czekało nas później, nie wyglądało najlepiej. Alternatywa polegała na próbie zejścia i przejścia przez korytarze Oreilles du Lapin do Grands Montets, by znów wspiąć się po drugiej stronie grani. Chociaż na pierwszym odcinku, z powodu braku śniegu, mielibyśmy gwarancję solidnego gruntu pod nogami, to później warunki nie byłyby dobre: opóźnilibyśmy jedynie moment stawienia im czoła. W każdym razie pójście dalej oznaczałoby spacerowanie przez siedem, osiem godzin po polu minowym. A w górach, jeśli kupujesz dużo losów na loterię, wcześniej czy później wygrywasz.

Jeśli nie chcieliśmy ryzykować życia, mieliśmy dwie możliwości. Pierwszą było zejście doliną do Chamonix i powrót do domu, gdzie – biorąc pod uwagę, że było popołudnie – dotarlibyśmy na kolację. Gdyby się nad tym zastanowić, to, co zrobiliśmy do tej pory, było dobrym trawersem i solidnym treningiem. Druga opcja oznaczała przenocowanie w schronisku Couvercle i zaczekanie, aż niskie temperatury w nocy przywrócą śniegowi twardość, tak jak tamtego ranka, a co za tym idzie – bezpieczeństwo. Nie potrzebowaliśmy wielu słów i komentarzy, wystarczył kontakt wzrokowy – doskonale wiedzieliśmy, że skoro dotarliśmy aż tutaj, w grę wchodzi tylko drugie rozwiązanie.

Przez kilka godzin staraliśmy się zasnąć, a o szóstej rano wyruszyliśmy w stronę przejścia Les Droites. Śnieg pod naszymi stopami był twardy jak kamień. Dwie godziny później, wraz z pierwszymi promieniami słońca, ogrzewającymi śnieg po północno-wschodniej stronie, w końcu dotarliśmy na szczyt Les Courtes i zaczęliśmy się przygotowywać, żeby nartami odcisnąć na śniegu nasz podpis.

Północno-wschodnia strona Les Courtes, ścieżka, którą musieliśmy zejść, to wstęp do ekstremalnego narciarstwa: zbocze o długości siedmiuset pięćdziesięciu metrów, nachylone pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni. Na takim terenie margines błędu wynosi zero, upadek może mieć tylko jeden koniec.

Po chwili obserwacji Stéphane zaczął kreślić wielką przekątną linię, żeby sprawdzić stan śniegu i w razie gdyby było go dużo, wywołać lawinę, która spadłaby wcześniej, nie zabierając nas po drodze.

W połowie robienia linii ześliznął się jednak, rysując wielkie wiraże i wydobywając z siebie głośne „Iiiiiiiihaaaaaaa”, które robiło się coraz cichsze, w miarę jak spadał z wielką szybkością. Śnieg był niesamowicie dobry i wystarczająco twardy, aby się nie martwić, że załamie się pod nartami; miał trzy- czy czterocentymetrową warstwę na górze, dostatecznie miękką, żeby narty z łatwością do niej przylegały. Był idealny. Podczas gdy Stéphane coraz niżej robił wielkie wiraże, a jego krzyk zanikał, rzuciłem się za nim.

Po niesamowitym zejściu, łapiąc jeszcze oddech po emocjach ostatnich minut, rozpoczęliśmy wspinaczkę w kierunku Aiguille d’Argentière, ostatniego szczytu łańcucha górskiego, jeśli patrzeć na wschód. Mieliśmy przed sobą zaledwie tysiąc metrów wspinaczki, a później kolejne długie zejście aż do Champex, na najbardziej zachodnim krańcu całego masywu. I to koniec! Szliśmy szybko, pewnie, nasze stopy prawie nie dotykały śniegu, bo już wykonywały następny krok. Było łatwo, trasa nie wymagała od nas wysiłku, wysiłku, który wraz ze zbliżaniem się do najwyższego punktu i tak odczuwaliśmy coraz słabiej. Przy kilku chmurach na niebie i orzeźwiającym wietrze smagającym nam twarze dotarliśmy na szczyt. Zatrzymaliśmy się na moment, żeby rzucić okiem za siebie i popatrzeć na wszystkie wierzchołki oraz doliny, gdzie zostawiliśmy ślady stóp. Stado kruków też dotarło tam, gdzie my, i zaczęło bawić się z wiatrem nad naszymi głowami, starając się upolować w locie kawałki chleba, który jedliśmy. Był to cichy taniec, idealna jedność naszych dusz i zabawy natury. Doskonałość.

Wiesz, czym jest szczęście? Prawdziwe szczęście? Nie znajduje się go w chwili, gdy coś osiągasz, kiedy wszystko już przyswajasz. Nie, czyste szczęście pojawia się dokładnie na moment przed osiągnięciem czegoś, w chwili kiedy zdajesz sobie sprawę, że to osiągniesz. To chwila, gdy usta nastolatka zbliżają się, żeby pocałować osobę, którą być może będzie kochał przez resztę swojego życia; chwila, gdy matematyk doznaje olśnienia i doskonale wie, w jaki sposób potwierdzić teorię, która od lat opierała się naukowcom; to chwila, kiedy maratończyk na igrzyskach olimpijskich dostrzega linię mety, ogląda się za siebie i zdaje sobie sprawę, że ma wystarczającą przewagę, aby przeciąć wstęgę; moment, kiedy kobieta dowiaduje się, że za kilka miesięcy będzie trzymała w ramionach swoje dziecko. Taki moment nastąpił właśnie tam, na szczycie Aiguille d’Argentière, pod zachmurzonym niebem, gdy smagał nas wiatr. Prawdziwe szczęście.

Ale linia oddzielająca szczęście od bólu jest o wiele cieńsza, niż możemy to sobie wyobrazić. Wydaje się, że aby przemierzyć duży dystans dzielący dwa bieguny, trzeba pokonać długą drogę, na której, krok po kroku, będziemy mieli czas, żeby odkrywać wszystkie istniejące odcienie kolorów. Ale tak nie jest. Pojawia się dziura w czasoprzestrzeni, która w jednej chwili przenosi cię – a raczej sprawia, że upadasz – z najprawdziwszego szczęścia w ból.

No dobrze, byłbym nieuczciwy, gdybym powiedział, że nie istnieje nic pośrodku. Jest raczej droga między niezrozumiałym bólem i bólem ukrytym, przechodząca przez ból zablokowany, zanim obudzisz się nagle i zaczniesz organizować ratunek; ból rozpaczy, gdy widzisz, jak dłuży się każda sekunda, aż zamienia się w całą wieczność, kiedy czekasz na przybycie helikoptera; ból złości, kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie możesz już zrobić nic więcej i przeklinasz za to samego siebie; ból dezorientacji, kiedy zostaje ci pustka i nie możesz zrozumieć słowa „przyszłość”; a także irytujący ból wynikający z lęku, zanim czas namaluje peleryny, które przykrywają go, lecz nie zacierają.

I tam wysoko, otoczeni bardziej niebem niż ziemią, kiedy niedługo po chwilach szczęścia znów patrzyliśmy przed siebie i zaczynaliśmy stawiać pierwsze kroki, żeby spełnić nasze marzenie, Stéphane – mój idol, mentor, przyjaciel, bóg – runął w pustkę razem z występem skalnym, który załamał mu się pod stopami. Ale nie zniknął, tak jak robi to słońce po zmierzchu, wiosna, kiedy nadchodzi upał albo jak spadają gwiazdy. Nie, ludzie nigdy nie znikają, ludzie zostają na zawsze. Chociaż ich brak nas zasmuca, to trwamy dzięki ich obecności.

Najbardziej jednak złości mnie to, że w tamtej chwili, kiedy szedłem u jego boku, nagle wszystko to, co istniało dwadzieścia centymetrów na prawo od moich stóp, zniknęło. Cofnąłem się na chwilę, zanim pobiegłem, by zobaczyć, co się stało. Ale pierwszym odruchem mojego ciała był strach i obrona. Dlaczego nie rzuciłem się w prawą stronę i nie wyciągnąłem ręki? Dlaczego nie skoczyłem, próbując chwycić go pośród wiatru, znaleźć jakąś część jego ciała i poczuć ciepło drugiego człowieka w swoich rękach, to bezpieczne ciepło, jakie wydziela matka ściskająca swoje dziecko? Czułem złość z powodu mojego tchórzostwa i zazdrość o tę osobę, którą chciałbym być i która bez wahania ruszyłaby do przodu. A ja zrobiłem krok do tyłu, chowając się przed śmiercią i przekonując się, że naszym pierwotnym instynktem jest chwycenie się życia z całej siły.

Stałem na ostrym szczycie, wiał silny wiatr, targając mi włosy na wszystkie strony. Doliny poniżej pokrywała mgła, która zacierała ich kształty. Wciąż jeszcze wyciągałem rękę w pustkę, jakbym chciał z całej siły chwycić coś, co zawsze tutaj było i co zniknęło tylko na moment; czekałem, aż to coś wróci i mocno złapie moją dłoń. Podczas gdy starałem się pojąć, co się stało, jeden z kruków przeleciał mi nad głową, towarzysząc wiatrowi. Wtedy zrozumiałem, że Stéphane nie odszedł tylko na moment. O ile tamten kruk był więźniem wiatru, o tyle ja od tej chwili zostałem na zawsze skazany na tę górę.

Kilian Jornet. Niewidzialne granice

Подняться наверх