Читать книгу Ru - Kim Thuy - Страница 9

Оглавление

Przyszłam na świat podczas ofensywy Tet, w pierwszych dniach roku Małpy, kiedy rozwieszone przed domami długie łańcuchy petard wybuchały tworząc razem z trzaskiem pistoletów maszynowych polifoniczną muzykę.

Ujrzałam światło dzienne w Sajgonie, kiedy odłamki tych petard rozsypanych na tysiąc okruchów barwiły ziemię na czerwono niczym płatki jakichś ozdobnych kwiatów albo krew dwóch milionów żołnierzy uformowanych w szyki bojowe, rozproszonych po miastach i wsiach rozdartego na dwoje Wietnamu.

Urodziłam się pod kopułą tych niebios ozdobionych ogniami sztucznymi, udekorowanych świetlistymi girlandami, poprzecinanych torami pocisków artyleryjskich i rakiet. Urodziłam się z zadaniem zastąpienia tych, co zginęli. Moje życie miało za obowiązek być dalszym ciągiem życia mojej matki.

Nazywam się Nguyễn An Tịnh, moja matka – Nguyễn An Tĩnh. Moje imię jest zwykłą odmianką jej imienia, bo tylko kropka pod „i” odróżnia mnie, wyodrębnia, odłącza od niej. Byłam jej przedłużeniem, wyrażało się to nawet w znaczeniu mojego imienia. Po wietnamsku jej imię oznacza „spokojne otoczenie”, moje zaś – „spokojne wnętrze”. Tymi imionami, niemal wymiennymi, moja matka potwierdzała, że jestem jej dalszym ciągiem, że będę kontynuowała jej historię.

Historia Wietnamu, ta Historia przez duże H, pokrzyżowała plany mojej matki. Trzydzieści lat temu, zmusiwszy nas do przepłynięcia Zatoki Tajlandzkiej, wyrzuciła znaki diakrytyczne z naszych imion do wody. Pozbawiła też nasze imiona sensu, sprowadzając je do dźwięków zarazem obcych i dziwnych dla francuskiego ucha. A zwłaszcza, kiedy miałam dziesięć lat, odebrała mi rolę naturalnego przedłużenia mojej matki.

Wskutek naszego wygnania moje dzieci nigdy nie były przedłużeniem mnie, mojej historii. Nazywają się Pascal i Henri i nie są do mnie podobne. Mają jasne włosy, białą cerę i gęste rzęsy. Nigdy nie odczuwałam naturalnego instynktu macierzyńskiego, jakiego się spodziewałam, kiedy były uczepione u mojej piersi o trzeciej, pośrodku nocy. Instynkt macierzyński przyszedł do mnie znacznie później, z biegiem nieprzespanych nocy, mokrych pieluch, bezinteresownych uśmiechów, nagłych radości.

Dopiero wtedy pojęłam miłość tej matki, która w ładowni naszego statku siedziała naprzeciw mnie, trzymając w ramionach niemowlę z główką pokrytą cuchnącymi strupami świerzbu. Miałam przed oczyma ten obraz przez całe dnie, a może i noce. Mała żaróweczka zawieszona na drucie przymocowanym do zardzewiałego gwoździa rzucała na ładownię słabe, stale takie samo światło. Tam, na dnie statku dzień nie różnił się od nocy. Niezmienność tego oświetlenia chroniła nas przed roztaczającym się wokół bezmiarem morza i nieba. Ludzie siedzący na pokładzie mówili nam, że nic już nie dzieli błękitu nieba od błękitu morza. Nie wiedzieliśmy więc, czy wznosimy się ku niebu, czy zapadamy się w wodne głębie. Raj i piekło splotły się ze sobą w brzuchu naszego statku. Raj obiecywał zwrot w naszym życiu, nową przyszłość, nową historię. Piekło natomiast rozpościerało przed nami nasze lęki: strach przed piratami, strach przed śmiercią głodową, strach przed zatruciem się sucharami nasiąkłymi olejem silnikowym, strach przed brakiem wody, strach, że nie zdołamy już stanąć na nogach, strach, że trzeba będzie oddawać mocz w ten czerwony garnek, który przechodził z rąk do rąk, strach, by ta pokryta świerzbem głowa dziecka nie była zaraźliwa, strach, że nigdy nie dotknie się twardego lądu, strach, że się nie zobaczy więcej twarzy rodziców, siedzących gdzieś tam w półmroku, pośród tych dwóch setek ludzi.

Zanim nasz statek głęboką nocą podniósł kotwicę przy wybrzeżu Rậch Giá większość pasażerów bała się tylko jednego – komunistów, dlatego uciekali. Ale kiedy otoczył ich, okrążył jednolity błękitny horyzont, strach przemienił się w potwora o stu twarzach, który podcinał nam nogi, nie dawał nam odczuć, jak drętwieją nasze znieruchomiałe mięśnie. Byliśmy zesztywniali w strachu, ze strachu. Już nie zamykaliśmy oczu, kiedy maleństwo o główce pokrytej świerzbem siusiało nam na głowy. Już nie zatykaliśmy nosów, kiedy nasi sąsiedzi rzygali. Byliśmy odrętwiali, uwięzieni między ramionami jednych, nogami drugich i strachem każdego. Byliśmy sparaliżowani.

Historia dziewczynki, która potknęła się idąc po burcie i została pochłonięta przez morze, rozeszła się po cuchnącym wnętrzu statku niczym gaz usypiający lub pobudzający i zamieniła jedyną żarówkę w gwiazdę polarną, a nasiąkłe olejem silnikowym suchary w maślane herbatniki. Ten posmak oleju w gardle, na języku, w głowie usypiał nas przy wtórze kołysanki, śpiewanej przez moją sąsiadkę.

Mój ojciec zamierzał na wypadek, gdyby nasza rodzina została schwytana przez komunistów albo piratów, uśpić nas na zawsze, jak śpiącą królewnę, za pomocą pigułek z cyjankiem. Przez długi czas chciałam go zapytać, dlaczego nie pomyślał, by pozostawić nam wybór, czemu chciał nam odebrać możliwość przeżycia.

Przestałam zadawać sobie to pytanie, kiedy zostałam matką, kiedy pan Vịnh, słynny sajgoński chirurg, opowiedział mi, jak umieścił swoich pięcioro dzieci, jedno po drugim, same, od dwunastoletniego chłopca do pięcioletniej dziewczynki, na pięciu różnych statkach, każde w innym czasie, by je wysłać na morze, byle dalej od ciążących na nim oskarżeń ze strony władz komunistycznych. Był pewien, że umrze w więzieniu, bo oskarżono go, że operując towarzyszy komunistów, zabijał ich, nawet tych, którzy nigdy nosa nie wsunęli do jego szpitala. Miał nadzieję, że posyłając swoje dzieci na morze, uratuje przynajmniej jedno, może dwoje. Spotkałam pana Vịnha na schodach kościoła, które odśnieżał zimą i zamiatał latem, by podziękować kapłanowi, który zastąpił go przy jego dzieciach, wychowując całą piątkę po kolei aż do wieku dojrzałości, aż do wyjścia ich ojca z więzienia.

Nie krzyczałam ani nie płakałam, kiedy powiedziano mi, że mój syn Henri jest uwięziony we własnym świecie, kiedy oznajmiono mi, że jest jednym z tych dzieci, które nas nie słyszą, które do nas nie mówią, chociaż nie są ani głuche, ani nieme. Jest też jednym z tych dzieci, które trzeba kochać z dala, nie dotykając ich, nie całując, nie uśmiechając się do nich, bo woń naszej skóry, natężenie naszego głosu, muśnięcie naszych włosów, odgłos naszego bijącego serca byłyby gwałtem na ich zmysłach, na każdym po kolei. Pewnie nigdy nie nazwie mnie czule „mamą”, chociaż potrafi wymówić słowo „gruszka”, oddając całą krągłość i zmysłowość tego trudnego wyrazu. Nie zrozumie nigdy, dlaczego rozpłakałam się, kiedy po raz pierwszy się do mnie uśmiechnął. Nie dowie się, że dzięki niemu każda iskierka radości stała się błogosławieństwem i że będę zawsze toczyła walkę z autyzmem, chociaż wiem z góry, że jest niezwyciężony.

Już z góry jestem zwyciężona, obnażona, wyjałowiona.

Kiedy na lotnisku Mirabel pierwszy raz ujrzałam przez okienko samolotu zaspy śniegu, poczułam się również obnażona, jeśli nie naga. Mimo pomarańczowego pulowera z krótkimi rękawami, kupionego w obozie uchodźców w Malezji przed wyjazdem do Kanady, mimo swetra-kolczugi z brązowej wełny, zrobionego na drutach przez jakieś Wietnamki, byłam naga. Wielu z nas, przybyłych tym samolotem, rzuciło się ku oknom, z rozdziawionymi ustami i osłupiałymi twarzami. Przeżyliśmy długi czas w miejscach bez światła i krajobraz tak biały, tak dziewiczy mógł nas tylko olśnić, oślepić, oszołomić.

Oszałamiały nas zarówno te wszystkie obce dźwięki, które nas otoczyły, jak rozmiary lodowej rzeźby, która wznosiła się na stole pełnym kanapek, przystawek, pasztecików, co jedno to bardziej kolorowe. Chociaż nie znałam żadnej z tych potraw, wiedziałam, że znalazłam się w miejscu rozkoszy, w krainie marzeń. Byłam niczym mój syn Henri: nie mogłam ani mówić, ani słyszeć, chociaż nie byłam ani niema, ani głucha. Nie miałam żadnych punktów odniesienia, nic, co pomogłoby mi marzyć, przenieść się myślą w przyszłość, przeżywać teraźniejszość, żyć w teraźniejszości.

Moja pierwsza kanadyjska nauczycielka towarzyszyła nam, siedmiorgu najmłodszym Wietnamczykom z naszej grupy, kiedy przechodziliśmy przez most prowadzący ku naszej teraźniejszości. Czuwała nad naszym przeszczepieniem z delikatnością matki zajmującej się swym przedwcześnie narodzonym niemowlęciem. Hipnotyzowało nas powolne, uspokajające rozkołysanie jej krągłych bioder i wypukłych, pełnych pośladków. Niczym kacza mama szła przed nami, zapraszając nas, byśmy udali się za nią do tej zacisznej przystani, gdzie na nowo staniemy się dziećmi, zwykłymi dziećmi, otoczonymi kolorami, rysunkami, błahostkami. Będę jej zawsze wdzięczna, bo dała mi moje pierwsze pragnienie imigrantki, pragnienie, by móc jak ona poruszać wypukłością pośladków. Żaden Wietnamczyk z naszej grupy nie miał takiej obfitości, szczodrobliwości, nonszalancji kształtów. Byliśmy wszyscy kanciaści, kościści, twardzi. Kiedy więc pochyliła się nade mną i kładąc swe dłonie na moich powiedziała: „Nazywam się Marie France, a ty?”, powtórzyłam każdą sylabę bez zmrużenia oka, nie czując potrzeby jej zrozumienia, bo ukołysała mnie chmurka świeżości, lekkości, słodkich perfum. Nic nie zrozumiałam ze słów, tylko melodię jej głosu, ale to mi wystarczyło. W pełni.

W domu powtórzyłam tę samą serię dźwięków rodzicom: „Nazywam się Marie France, a ty?”. Zapytali mnie, czy zmieniłam imię. To wtedy właśnie dopadła mnie znów rzeczywistość tej chwili, kiedy okolicznościowa głuchota z niemotą zatarły marzenia, a więc i zdolność patrzenia daleko, daleko przed siebie.

Rodzice, chociaż mówili już po francusku, także nie mogli patrzeć daleko przed siebie, bo usunięto ich z kursu francuskiego dla początkujących, a więc i z listy tych, którzy otrzymywali czterdzieści dolarów tygodniowo. Umieli za wiele jak na ten kurs, ale za mało na wszystko inne. Nie mogąc patrzeć przed siebie, patrzyli przed nas, dla nas, dla swoich dzieci.

To dla nas nie dostrzegali czarnych tablic, które wycierali, szkolnych ubikacji, które szorowali, rolek papieru toaletowego, które tam przynosili. Widzieli tylko naszą przyszłość. Dlatego moi bracia i ja, by posuwać się naprzód, szliśmy śladem ich spojrzeń. Spotykałam rodziców, których oczy zgasły, u jednych pod ciężarem ciała pirata, u innych przez zbyt długie lata komunistycznej reedukacji w obozach – nie w obozach wojskowych podczas wojny, lecz w obozach czasu pokoju, po wojnie.

Ru

Подняться наверх