Читать книгу Moje córki krowy - Kinga Dębska - Страница 8
ОглавлениеZapowiadał się przyjemny dzień przedłużonego weekendu. Pogoda piękna, miasto puste, wszyscy wyjechali poza garstką nieszczęśników, którzy muszą pracować w taki skwar. W długi weekend pracują wyłącznie ci, którzy naprawdę muszą, w tym ja. Bo zdjęcia do serialu na dachu jednego z najwyższych biurowców w mieście możemy kręcić tylko w takie dni. Ten biurowiec, którego wnętrza kręcimy w hali, a plenery tutaj, jest miejscem pracy głównych bohaterów, a więc i moim. Od siedmiu lat gram w serialu Grażynę Morską, szefową agencji modowej Quasimodo, kobietę o nader burzliwym życiu uczuciowym; w roku średnio mam trzy, cztery miłości, najczęściej ciągnę dwa romanse jednocześnie. To stoi w jawnej sprzeczności z moim prawdziwym życiem osobistym, po którym hula pustynny wiatr i nie widać szans na żaden romans, nie mówiąc już o związku. Gram Grażynkę już tyle lat, a wciąż jest dla mnie zagadką, co też ona wyprawia. Scenarzyści piszą jej pokręcone wątki z nadzieją, że jakoś to uwiarygodnię. I tak w ostatnim roku miałam romans z dwudziestoparoletnim fotografem, a potem z jego ojcem. Widzowie mi kibicują, czekają, aż wreszcie znajdę sobie kogoś na stałe, lubią mnie mimo wszystko, a scenarzyści dbają o to, żebym zepsuła każdy związek, zanim wyniknie z niego coś na dłużej. Gdyby taką kobietę, z tak bogatym życiem erotycznym, spotkać w rzeczywistości, można by powiedzieć – dziwka. Ale w serialu to jest święta dziwka. Cała Polska B i C przeżywa z Grażynką jej ballady i romanse. I nienawidzi tych kłamliwych facetów, z których każdy ją w końcu porzuca. Bo porzuca ją każdy najdalej po trzech odcinkach. Grażynka jest Chrystusem Polski prowincjonalnej, która dzięki niej spełnia własne niespełnienia i zalicza niezaliczone romanse. Skoro ja nie mogę, niech chociaż Grażynka sobie poużywa – takie jest chyba myślenie ludności oglądającej serial.
Mnie Grażynka uwiera już od dawna, ale nauczyłam się z nią żyć. Jest moją hubą, naroślą, moim wstydliwym alter ego, moim rewersem. Związana z nią popularność nie daje ani nigdy nie dawała mi radości. Wiem, że Grażynka jest potrzebna ludziom, w których domach nic się nie dzieje, żeby rozjaśnić im nudne i nic nieznaczące dni, że jest potrzebna mnie, bo inaczej umarłabym z głodu, ale tak naprawdę to jest zupełnie niepotrzebna. Gdybym była scenarzystką tego serialu pod wziętym jakby wprost z Wenezueli tytułem Zakręty losu, to pozwoliłabym Grażynce na samotność, na poczucie odrzucenia, na jakąś prawdę. Ale, jak usłyszałam od producenta, prawda słabo się sprzedaje. Ludzie chcą oglądać marzenia. Ale takie marzenia? O puszczalskiej wyfiokowanej pindzie, która czeka na prawdziwą miłość? Może i jest to urzeczywistnienie bajki o Kopciuszku, która najwierniej oddaje marzenia kobiet, ale w wersji superlight. A Kopciuszek w moim wykonaniu to marny żart.
Nie ułożyłam sobie życia, jestem pojebana: znerwicowana, pełna traum, chodzę od dwóch lat na psychoterapię, dzięki której rozumiem coś niecoś. Jeżeli chodzi o związki, zawsze trafiam kulą w płot. Ostatnia próba wejścia w związek okazała się wielką porażką; chyba już wolę samotność niż takie poniżenie. Zakochałam się jak idiotka w prowincjonalnym aktorze. Byłam na spotkaniu z widzami w Zielonej Górze i miejscowi aktorzy zaprosili mnie na swój spektakl. Po spektaklu impreza, no i bach, zakochałam się. Był ciepły, taki prawdziwy duży facet, inny od tych warszawskich bon vivantów, jakiś wyluzowany bardziej, mądrzejszy, albo ja miałam tego dnia różowe okulary i tak go widziałam. Nawet do niczego nie doszło, odprowadził mnie tylko do hotelu, pocałowaliśmy się i umówiliśmy na randkę w połowie drogi pomiędzy Zieloną Górą a Warszawą. No i on na tę randkę nie dotarł. Czekałam, czekałam, miał wyłączoną komórkę, więc te trzysta kilometrów, które przejechałam, musiałam jak niepyszna pokonać z powrotem. W dodatku zrezygnowałam tego dnia ze zdjęć. Od kolegi, który grał w Zielonej Górze, dowiedziałam się, że facet ma żonę, która jest piekielnie zazdrosna. No to po chuj się ze mną umawiał? Chciał mnie upokorzyć? Udało mu się. Nie, dziękuję za związki, na razie nie. Brak mi tylko seksu, bo poza tym świetnie sobie radzę. Ale i na brak seksu współczesny świat ma swoje sposoby. Bardzo interesujące.
Tak naprawdę nie radzę sobie wcale, choć nawet gdyby mnie torturowali, nikomu tego nie powiem. Nie umiem być sama, nigdy się tego nie nauczyłam, pali mnie tęsknota za tym kimś wymarzonym, kto nie będzie widział we mnie aktorki, silnej, samodzielnej kobiety, kto zauważy mnie prawdziwą, wcale nie silną, wcale nie samodzielną, ale słabą, rozmemłaną, niedopieszczoną i niedowartościowaną. Każde kolejne rozstanie boli bardziej; wcale się nie uodparniam.
Chyba najbardziej mnie ubodło rozstanie z Marcinem; to był mój pierwszy i ostatni związek z aktorem. Leżeliśmy w łóżku po seksie i on mi powiedział, że nie może dłużej ze mną być, że chce być sam. Dlaczego? – pytałam, płakałam, żebrałam, bo naprawdę byłam zakochana, związana z nim jakoś tak atawistycznie. Bo jesteś zbyt intensywna – powiedział – i mnie osaczasz. Długo nie mogłam się uwolnić od stygmatu tego związku. Myślałam: Może Marcin miał rację, może dlatego te moje związki są tak kruche, że je za mocno trzymam w garści, może to we mnie jest problem. Dopiero po dwóch latach psychoterapii jakoś się uspokoiłam, przestałam walczyć, zabiegać, odpuściłam sobie facetów. I teraz jest jaki taki spokój. Będę sama, no i co z tego, wielkie mi rzeczy, mnóstwo osób tak ma, każdy jest sam. I jakoś mi lepiej. Przepracowałam też z panią psycholog moje sprawy zawodowe, moje wybory; ona uważa, że pod żadnym pozorem nie powinnam rzucać serialu, bo to jest stabilność i pewność.
Powiedziała, żebym nie negowała zalet Grażynki, bo to ukochana bohaterka kobiet leżących na onkologii, którymi się pani psycholog zajmuje. Grażynka jest materacem, na którym relaksują obolałe dusze, jest ich solarium i spa. Pani Marto, one się boją i strach nie daje im się skupić, nie pozwala pooglądać czegoś bardziej skomplikowanego. Sparaliżowane ze strachu, niepewne, co z nimi będzie, czy rak zareaguje na leczenie, czy pozwoli im żyć, czy też nie, leżą z wenflonem w żyle, leci w nie chemia, która ma zabić raka, i oglądają serial z panią w roli głównej, i boją się trochę mniej. Bo Grażynka też ma pod górkę, ale zawsze sobie radzi. I nigdy się nie poddaje.
Jestem słońcem oddziału chemioterapii. Bo oczywiście ludzie stawiają znak równości – ona to ja. Nie znają mnie, niestety, z teatru, z kina, przyczepiła się do mnie Grażynka jak rzep do psiego ogona. Raz na rok rezygnuję z serialu, proszę, żeby skończyli jej wątek: niech ją zabiją albo niech gdzieś wyjedzie na stałe, ale wtedy zawsze są kwiaty, prośby, podwyżka, i zostaję. Jestem na Grażynkę skazana.
A czas leci, mam czterdzieści trzy lata i szansa, że zagram coś sensownego, maleje z każdym rokiem. Aktorki w moim wieku to już tylko matki, ciotki, za chwilę babki głównych bohaterek, jeżeli w ogóle mają szczęście i grają. Na świecie pisze się role dla dojrzałych kobiet, ale u nas nie. U nas decydują o obsadzie zakompleksieni faceci; dla nich symbolem sukcesu jest młoda dupa i swoje prymitywne myślenie przenoszą na filmy i seriale, które produkują. Czyli teraz, kiedy już umiem grać, kiedy się rozwinęłam, kiedy rozumiem niuanse, coś wiem o życiu, jestem odstawiona na boczny tor.
Dlatego mimo niechęci trudno mi się rozstać z Grażynką. Chodzę jeszcze czasami na jakieś zdjęcia próbne, ale zawsze źle wypadam, bo tremuje mnie sytuacja bycia na próbę. Wiadomo że umiem grać, że robię to dobrze, wiadomo jak wyglądam, to po co szopka z próbowaniem? Jak mam rolę, to się jej cała oddaję; nie można się oddać roli na piętnaście minut i kolejna osoba, i bardzo dziękujemy, proszę nie dzwonić, my zadzwonimy. Pani Marto, pani jest wspaniała, naprawdę, ja bym bardzo chciał, żeby to pani zagrała, ale wie pani, producent musi zaakceptować. I w stu procentach przypadków producent mówi: Nie – bo albo jestem za stara, albo jestem z serialu. To, kurwa, nic, że umiem grać; to nikogo nie obchodzi.
Aktorką chciałam być od zawsze, od kiedy pamiętam. Wszystkie teatrzyki, konkursy recytatorskie, występy na stole w salonie przed gośćmi na imieninach, zaliczałam wszystko. Był tylko jeden problem – byłam brzydka. Krzywe zęby, pociągła twarz, siano zamiast włosów; długo wyglądałam naprawdę źle. Najgorzej oczywiście w okresie dojrzewania, kiedy wszystkie dziewczynki wyglądają tragicznie, jakby każda część ich ciała rosła w innym tempie, ale i później też. Byłam fajna, interesująca, ale, jak to się dziś mówi, charakterystyczna. Mama, sama zjawiskowo piękna, nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że ma takie niewydarzone córki. Ani ja, ani Kaśka nie odziedziczyłyśmy po niej urody i wdzięku.
Uwielbiałyśmy wkładać mamy kreacje i udawać damy, ale byłyśmy po prostu dziećmi komuny ubranymi w spodnie z krempliny i golfy z elastanu, które pstrykały naelektryzowane przy każdym wkładaniu i zdejmowaniu. Kasia była gruba, a ja chuda, więc babcia poszerzała moje ubrania, gdy z nich wyrastałam, żeby weszła w nie Kaśka.
Ja zawsze uwielbiałam być kimś innym. Kiedy w naszym domu kultury wystawialiśmy Śpiącą królewnę i grałam główną rolę, cieszyłam się, a jednocześnie zazdrościłam koledze, który grał księcia, bo chciałam i jego rolę, taka byłam zachłanna.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz zdawałam na aktorstwo, na egzamin włożyłam mamy spódnico-spodnie, myśląc, że dodadzą mi klasy. Nie dostałam się, nie przeszłam nawet do drugiego etapu, doprowadziłam za to komisję do śmiechu, kiedy mówiłam balladę Powrót taty tak, jak u nas w Konstancinie, w domu kultury. Okazało się, że widz warszawski, a szczególnie ten w komisji, ma jednak inny gust. Poszłam więc na kurs przygotowawczy i za drugim podejściem dostałam się bez problemu. Mimo że nigdy nie byłam pięknością, pokonałam tysiąc kandydatek chyba tą właśnie energią, wewnętrzną potrzebą grania, która wszystkimi porami ze mnie wyłaziła.
Dopiero szkoła teatralna mnie trochę ociosała; przeprowadziłam się do akademika, waletowałam u koleżanek, które wiedziały, gdzie stoją konfitury, razem podrywałyśmy facetów, wymieniałyśmy się ciuchami, piłyśmy tanie wino i tańczyłyśmy do rana. Rozkwitłam; wypiękniałam, nabrałam pewności siebie, bo okazało się, że jestem ulubienicą profesor Kujawy, opiekunki naszego roku, która zobaczyła we mnie dawną siebie. No i zakochałam się w profesorze od szermierki, i na drugim roku zaszłam z nim w ciążę.
Odbiło się to szerokim echem w szkole i całym środowisku, a ja nie chciałam być ani ofiarą, ani naciągaczką. Profesor Wilk oczywiście był żonaty, miał dwójkę dorastających dzieci, naszego związku nie traktował poważnie, więc wspaniałomyślnie powiedziałam, że dam sobie radę. Uniosłam się dumą, kiedy na wiadomość o ciąży przestraszył się i zaproponował pieniądze na skrobankę. Mnie się to w głowie nie mieściło – ja, z katolickiej rodziny, bielanka, mam zabić nowe życie? Na pewno nie! No i na trzecim roku urodziła się Zuzia, którą wychowywała moja mama, bo ja nie miałam czasu; kończyłam studia, robiłam dyplom.
A potem poszło; dostałam etat w teatrze, więc miałam na życie, rodzice mi pomagali, faceci pojawiali się i znikali, większości nawet nie przedstawiałam rodzinie – bałam się, że ojciec ich wystraszy. Wynajęłam mieszkanie w bloku, wracałam tam po spektaklach, a Zuzia stacjonowała u rodziców. I w tym mieszkanku, w tej chatce jebatce, jak je pieszczotliwie nazywałam, toczyło się moje alternatywne życie – alkohol, seks, trawa, kokaina, inne wynalazki. Całe szczęście, że się od niczego nie uzależniłam; bywało naprawdę niebezpiecznie. Rano jechałam do rodziców, jak ta matka marnotrawna tuliłam Zuzię i starałam się jej wynagrodzić moje grzechy.
Zuzia nawet do przedszkola poszła w Konstancinie; tak było wygodniej – bo moja praca, kariera, która już, już miała nabrać rozpędu, ale za każdym razem wydarzało się coś, co stawało na przeszkodzie. Potem się okazało, że Zuzia ma słuch absolutny, zapisaliśmy ją do szkoły muzycznej i musiałam, na zmianę z moim ojcem, zawozić ją i odbierać o dziwnych porach. Te wszystkie godziny przesiedziane w holu szkoły muzycznej na drewnianym krześle, kiedy Zuzia miała lekcje fortepianu, były karą za bycie złą matką, a przynajmniej niewystarczająco dobrą; pokutą, jaką sobie zadałam. A Zuzia grała coraz lepiej, coraz chętniej, była śliczną, zdolną dziewczynką; taką udoskonaloną wersją mnie.
Po latach, kiedy poszła do gimnazjum, mogłam wreszcie kupić mieszkanie na kredyt i odseparować się od rodziców. Ale i tak ciągle im podrzucałam Zuzię, bo po co zatrudniać opiekunkę, kiedy jest babcia, która z otwartymi ramionami czeka na ukochaną wnuczkę? Dopiero rola w serialu ukorzeniła mnie na swoim, bez rodziców, przeważnie samą z córką, bo choć od czasu do czasu pojawiali się jacyś mężczyźni, to zawsze coś było z nimi nie tak. A to żona, a to nałóg, a to popieprzony charakter. Kiedy dostałam rolę Grażynki i zaczęłam regularnie zarabiać dobre pieniądze, urządziłam mieszkanie tak, jak chciałam, i poczułam się dorosła. A miałam już trzydzieści cztery lata.
Gram więc tę Grażynkę, która wychodzi jak zwykle na dach swojego biurowca i spotyka się z nowym absztyfikantem (śmieszne słowo, mama tak mówiła na moich chłopaków; Marta znowu jakiegoś absztyfikanta przyprowadziła. Nie mówiła „chłopaka”, tylko „absztyfikanta”). Serial się kręci niechronologicznie, więc najpierw idę z facetem do łóżka, potem się rozstajemy, potem poznajemy, a na samym końcu zakochujemy się w sobie. Po: Dzień dobry, miło mi – aktorka i aktor zaczynają się całować. Szczęście, jeśli uda się wcześniej spotkać w barobusie i pogadać, poznać się trochę. W serialu nigdy nie ma czasu, stale pośpiech, szybko, szybko, trzynaście scen dziennie, trzy przerzuty: Dacie radę, jak to nie. A ja się tylko przebieram i staję jak kukła. Nie ma czasu na próby, na błądzenie, dochodzenie do prawdy. Jest słaby scenariusz, którego nowe wersje dostarczają w ostatniej chwili; sama sobie go zmieniam, żeby kwestie w ogóle mogły mi przejść przez gardło.
Na szczęście lubię ludzi, z którymi pracuję, szczególnie Daniela, drugiego reżysera. Daniel jest gejem, kocha wszystkie kobiety, zwłaszcza aktorki, i utrzymuje je w przekonaniu o ich niezwykłości. To jego sposób na nas, łatwiej i milej mu z nami pracować. Danielek jest lekiem na całe zło: na skurwysyna reżysera, który nie wie, czego chce, tylko pierdoli, żeby coś pierdolić i żeby poczuć się przez chwilę ważny; na zły scenariusz; złe planowanie; zły catering. Poczucie humoru i wdzięk Daniela są rozbrajające. Na planie się przyjaźnimy, choć poza planem nawet do siebie nie dzwonimy. Ale zawsze wiem, z kim akurat jest, kto go rzucił, kogo on zostawił – życie uczuciowe gejów jest co najmniej tak samo skomplikowane jak życie uczuciowe samotnych kobiet po trzydziestce. Tyle się dzieje, rzeczywistość ma tyle warstw, że naprawdę można się pogubić.
Plan zdjęciowy to jest swoisty mikrokosmos, w którym nikt nie jest tym, kim naprawdę jest. Spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu, często więcej niż z rodziną, bo dzień zdjęciowy trwa dwanaście, trzynaście godzin. Znamy swoje fobie, przyzwyczajenia, wiemy, kto kiedy się wypróżnia, je, która kiedy ma napięcie przedmiesiączkowe; takie fizjologiczne sprawy. Nie wiemy jednak nic o naszym życiu osobistym, o mężach i żonach – to są zazwyczaj tematy tabu, chyba że dzieje się coś, co wpływa bezpośrednio na pracę. Wiem, oczywiście, że charakteryzatorka chce zajść w ciążę i ma z tym problem, że dźwiękowiec zostawił żonę i zamieszkał z laską od kostiumów, że operator przesadza z alko i zabrali mu prawo jazdy. Ale tak naprawdę nic o sobie nie wiemy; stworzyliśmy łatwe we współżyciu wersje samych siebie, żeby jakoś w miarę miło wspólnie spędzać czas, czyli głównie czekać, bo na planie czas przeważnie upływa na czekaniu na coś: na aktora, na rekwizyt, na make up. Pracuje się tylko chwilę, a potem znowu się czeka. Tego też się trzeba nauczyć. Często się śmiejemy, żartujemy, błaznujemy – to pozwala odreagować.
Mam swoich ulubieńców – Magdę od kostiumów, Olę charakteryzatorkę, operatora Dingo – łączy nas podobne poczucie humoru; oni nie wchodzą mi w dupę, jadą z żartami po bandzie i jak w coś wkręcają, to na maksa. Potrafimy takie żarty ciągnąć tygodniami. Raz wmówiłam koledze aktorowi, że go wymienią na Szyca; uwierzył – zbladł, przeraził się, bo dopiero co wziął kredyt na mieszkanie. Pobiegł do biura do drugiego reżysera, który był we wszystko wtajemniczony i nie wyprowadził go z błędu. Wreszcie ktoś się zlitował i powiedział mu prawdę; obraził się na dwa tygodnie.
Pracujemy razem już siódmy rok, niewiele związków tyle trwa; rotacja jest mała – to i plus, i minus, bo powstają różne kwasy, zaszłości, ludzie robią różne świństwa, kopią pod sobą dołki, są nie fair, a potem muszą ze sobą przebywać całymi dniami.
A dzisiaj tuż przed ujęciem dzwoni do mnie Kaśka, moja rok młodsza siostra.
– Marta, miałam wczoraj imieniny, o których oczywiście zapomniałaś, i dziś rano drinka sobie wypiłam, żeby mnie głowa nie bolała. Nie dam rady zawieźć mamy. – Kaśka mówi to jak zwykle tonem nieszczęśnicy, przeciwko której wszystko się sprzysięga. – Przyjeżdżaj. Albo niech ojciec ją wiezie.
– Ojciec ze złamanym kręgosłupem ma prowadzić? Pojebało cię? – Przy niej nie potrafię być dyplomatyczna.
Kaśka jest jak dziecko, ma uproszczony obraz świata, dobre jest to, co jest dobre dla niej. Bo jej się chciało napić. A nie mogła wcześniej pomyśleć?
– Oj, bo raz się nie możesz zwolnić? – nalega.
Słyszę, jak jej się odbija. Jest pewnie bardziej pijana niż przyznaje.
– Jak ja mam się zwolnić, nienormalna jesteś? Jestem na planie, gram, zaraz mam ujęcie. – Rozmawiam z nią, patrząc z dachu wieżowca na panoramę Warszawy. Z góry nie widać całego syfu, który jest materią tego miasta słoików i karierowiczów, chamskich kierowców i lanserów z placu Zbawiciela.
Kaśka nie odpuszcza.
– Oczywiście, bo ty jesteś wielką aktorką. To możesz sobie robić co chcesz.
– Na bazar z takimi argumentami, na bazar! – Rozłączam się. Siostra jak zwykle doprowadza mnie do szewskiej pasji.
Podbiega Danielek.
– Co, już? – warczę. Jestem wściekła, roztrzęsiona.
– A tekst nasza gwiazda umie? – jak zwykle stara się mnie udobruchać.
– Gwiazda umiała, ale tak się zdenerwowała, że… Nikt cię tak nie wkurzy jak własna rodzona siostra, nikt, nigdy, nie wiem, czy pamiętam tekst.
W tym momencie nowa makijażystka napada na mnie z pędzlem, a ja tego nienawidzę. Malowanie to jest czynność intymna i nie lubię, kiedy ktoś obcy dotyka mojej twarzy. Kiedy już się zdążę przyzwyczaić do charakteryzatorki, po kilku miesiącach ona się zwalnia i zatrudniają nową, zazwyczaj gorszą niż poprzedniczka. Za te marne grosze żadna sensowna dziewczyna nie chce pracować w serialu, więc malują mnie kocmołuchy z brudnymi paznokciami, które wyglądają, jakby właśnie wyszły z wiejskiego salonu kosmetycznego o wdzięcznej nazwie Nicole. Ale ta dziś nie wygląda tak tragicznie, jest delikatna, widząc moją minę, sama oddaje mi pędzel. To rzadkość, bo pędzel jest symbolem jej władzy.
Kiedy charakteryzatorki mnie malują, zawsze mają używanie, bo moja cera jest beznadziejna. Narzekają, że tego się nie da zapudrować, że jak można było się doprowadzić do takiego stanu. Jak się nie da? Kiedy mnie maluje babka z Sisleya, to mam cerę jak noworodek, a po ich zabiegach w świetle lamp przypominam zasuszoną staruszkę, której nikt nie powiedział, że solarium szkodzi. Instruuję więc nową:
– Kochana, mentol mi daj, ale przed samą sceną, nie dam rady teraz się popłakać. Podejdź za chwilę. Tak?
Pytam Danielka, jak wyglądam, a on oczywiście odpowiada, że zjawiskowo; wiem, że kłamie, ale od razu mi lepiej. Biorę głęboki oddech i idę pobyć Grażynką. Dziś gram z kimś, kogo widzę po raz pierwszy. Paweł Skoczylas, tak bowiem nazywa się ów amant à rebours, jak dowcipnie powiedział reżyser, będzie moją nową miłością. No cóż.
Dzisiejszego dnia mogłoby w ogóle nie być. Wstałam z takim kacem, że myślałam, że mi głowa pęknie. Wczoraj mieliśmy imprezę, przyszła Alka i Irenka z mężami, no i sporo wypiliśmy; końcówki wieczoru nie pamiętam, bo urwał mi się film. Grzesiek rano powiedział, że gadałam takie głupoty, że mu było za mnie wstyd. O Jezu, od razu wstyd, wszyscy byliśmy pijani. Podobno wyzywałam męża Alki od faszystów i antysemitów. Alka była pijana jak ja, te drinki na soku ananasowym tak nam wchodziły. Dobrze, że nie idę do pracy, bobym się musiała zwolnić.
O kurczę. Przypomniałam sobie, że dzisiaj ostatnia wizyta mamy w szpitalu. Musi się zgłosić na izbę przyjęć i jutro ma mieć brachyterapię, czyli takie punktowe naświetlanie, i to już koniec jej leczenia, które tak źle znosiła. Miałam ją zawieźć, tak się umówiłam, ale przecież pijana nie pojadę, mam pewnie z półtora promila, to by było nieodpowiedzialne.
Zadzwoniłam do Marty; przecież każdemu zdarzają się takie sytuacje losowe, ale ona od razu na mnie z mordą. Oczywiście się pokłóciłyśmy. Ona nie rozumie, jak ktoś może robić imprezę, kiedy następnego dnia ma jechać. Święta się znalazła. Przecież korona jej z głowy nie spadnie, jak po zdjęciach pojedzie z mamą do szpitala. Gdyby miała mamę i tatę na co dzień, inaczej by śpiewała, a tak to robi, co chce, dziecko im podrzuca, i tylko od czasu do czasu ma jakieś obowiązki, jak trzeba kogoś zawieźć; czy to tak dużo?
Martwię się o mamę. Od kilku dni zachowuje się dziwnie; wieczorem poszła z koszykiem do sklepu po bułki na śniadanie i się zdziwiła, że sklep zamknięty. Pomyliły jej się pory dnia. Tak dziwnie wykrzywia twarz i głowa ją boli, a potem znowu wszystko wraca do normy i chodzi po domu, i jęczy, że nie chce do szpitala, że się boi, że woli zostać. Do znudzenia jej powtarzamy z ojcem, że to konieczne, że ostatni raz.
Wczoraj przyszli do nas na imprezę, trochę posiedzieli, pośmiali się, ale szybko zeszli do siebie; mama jednak wciąż jest słaba po chemii. To kurewstwo ją kompletnie wykończyło, pod koniec miała tak złą morfologię, że lekarz zrezygnował z kolejnego wlewu, bo to byłoby niebezpieczne dla jej życia. Dobrze, że chociaż włosów nie straciła; podobno traci się od czerwonej chemii, a ona dostawała białą.
U mamy raka szyjki macicy wykryto dosyć późno, miała trzeci stopień zaawansowania – lepiej niż czwarty, to byłby już wyrok, ale gorzej niż drugi czy pierwszy. Dzięki protekcji Marty dostaliśmy się w Centrum Onkologii do jakiegoś słynnego profesora i mama weszła na chemię bez kolejki; normalnie jeszcze by musiała czekać. Miała też radioterapię, czyli naświetlania, leczenie było kombinowane. Na koniec profesor powiedział, że już jest dobrze, że guz jest w remisji, że nie ma zagrożenia, że się udało. To była ulga, bo wyglądało groźnie.
Pozytywnym skutkiem ubocznym chemii było to, że mama odstawiła zwykłe papierosy, a zaczęła palić elektroniczne. Po trzydziestu latach palenia rzuciła ot tak, z dnia na dzień. W ogóle jest silna, silniejsza od ojca, który udaje, że rządzi, ale wydaje rozkazy, które podpowiada mu mama.
Całe życie, od dziecka, mieszkam z rodzicami i nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Czasami chciałabym od nich uciec, ale w sumie już się przyzwyczaiłam. Nie wchodzimy sobie w paradę, każdy ma swoją przestrzeń; ojciec wydzielił nam część domu, oddzielił nas ścianą, i teraz jest trochę prywatności. Oczywiście przychodzimy do siebie, pomagamy sobie, pożyczamy kosmetyki, ale nie siedzimy sobie na głowach. Nauczyliśmy się funkcjonować jako jeden organizm.
Jak Grzesiek jeździł na winobrania, na budowy, a ja byłam ciągle w szkole, to rodzice bardzo pomogli nam z Filipem. Teraz już jest duży, zbuntowany i samodzielny, ale wcześniej bez babci i dziadka nie byłoby szans.
Ojciec zazwyczaj traktuje mnie tak, jakbym była głupia; ciągle strofuje, zawsze staje po stronie Grześka, kiedy się kłócimy i kiedy wystawiam mu walizki za drzwi. A mama nie, mama mnie nie ocenia, raczej jest po mojej stronie. Dużo rozmawiamy o życiu, o marzeniach, mama jest dla mnie ostoją. Do niej zawsze mogłam pójść, wypłakać się, powiedzieć, że jestem do bani. Robiła mi wtedy kogel-mogel, siadałyśmy w ogrodzie i zwierzałyśmy się sobie. Ojciec się złościł, ile można, co wy sobie macie do powiedzenia, przecież cały czas jesteście razem, ale to był nasz rytuał. Kogel-mogel i ploteczki.
Mama obrażała się na mnie, kiedy mówiłam, że powinna coś ze sobą zrobić, zacząć jakieś ćwiczenia, dietę, że jej kuchnia szkodzi, że przecież stwierdzili cukrzycę, a ta plus zła dieta to zabójstwo, a jeszcze nadciśnienie. Wtedy stawała się agresywna; na temat zdrowia nie było z nią dyskusji, z ojcem zresztą też. Próba rozmowy zawsze kończyła się tym, że wyzwał mnie od idiotek, krzyczał, że jestem głupsza od Marty, że jestem niewdzięczna, tyle od nich dostaję, a ośmielam się ich pouczać, ja – matoł, debil, rodzinna idiotka.
Martwiło mnie, że zarówno mama, jak i tata, przez ostatnie kilka lat jechali na xanaxie. Przepisywał go znajomy internista, a kiedy przestał, przepisywał gastrolog, urolog, pulmonolog, nawet diabetolog. Mama i tata byli bardzo przekonujący, jeśli potrzebowali recepty. Z pewnością byli uzależnieni, to jest przecież psychotrop. Kiedy powiedziałam o tym naszemu lekarzowi domowemu, popatrzył na mnie z wyrzutem. Co ja mówię, co ze mnie za wyrodna córka? Pan architekt i jego żona to tacy porządni, szanowani ludzie, a własna córka śmie im imputować, że mają problem z lekami. Pani Kasiu, mówił, niech mi pani pokaże kogoś, kto nie bierze żadnych leków. Tak się teraz porobiło, że wszyscy biorą i jak pani dożyje wieku rodziców, wtedy zobaczymy, czy sama nie będzie brała. Powiedziałam o tym Marcie, ale ona też to zbagatelizowała. Cała Ameryka jedzie na xanaxie – powiedziała – nie przesadzaj.
Ostatnio ojciec w nocy złamał kręgosłup. Nie pamięta, co się stało; najprawdopodobniej spadł z łóżka, wezwaliśmy pogotowie, zrobili mu rentgen i się okazało, że złamał sobie piąty i szósty kręg piersiowy. Teraz od dwóch miesięcy chodzi w gorsecie, to znaczy powinien chodzić, ale nie chodzi, chyba że mama go zmusza albo Marta. Mnie zupełnie nie słucha, tylko mama ma na niego jaki taki wpływ, no i ukochana pierworodna córeczka. Jego oczko w głowie, zdolniejsza, mądrzejsza starsza córka, skrojona na jego obraz i podobieństwo. Ojciec zawsze ją faworyzował; ja byłam dla niego zbyt normalna, zwykła, a Marta była kolorowym ptakiem, który od czasu do czasu lądował w rodzinnym domu i opowiadał niestworzone historie z wielkiego świata.
Ojciec zawsze wolał Martę, w nią pakował swoje ambicje, ją woził na treningi, podczas gdy mnie nikt nawet nie spytał, czy chciałabym coś trenować. Ja byłam we wszystkim gorsza, zawsze druga, mniejsza, słabsza, nawet chłopaków dziedziczyłam po Marcie. Kiedy ona przestawała się kimś interesować, wtedy on interesował się mną. Grześka też poznałam przez nią; był kolegą jej chłopaka z liceum, uczył ją tańczyć.
Marta była gwiazdą nawet na podwórku, biegała gdzieś jak wiatr, nie chciała mnie zabierać, ale ja się wkręcałam. Dzięki temu bawiłam się z jej towarzystwem starszym ode mnie w podchody w lesie, podkradałam z nimi owoce z ogródków działkowych, siedziałam na trzepaku czy na drzewie. Nie rozmawiałam z nimi, bo byłam wstydliwa, ale słuchałam, patrzyłam i to mi wystarczało. Marta mnie wtedy traktowała jak zło konieczne, do dziś za sobą nie przepadamy, ona chciała mieć swoje sekretne wyprawy, a ja wszędzie za nią lazłam.
Poza tym uczyłam się gorzej niż ona i rodzice kazali jej odrabiać ze mną lekcje, inaczej nie mogła wyjść na dwór. Sama szybko robiła moje zadania, pokazywała zeszyty rodzicom i fruuu na podwórko. A ja za nią. Bo jak nie – mówiłam – to im wygadam, że całowałaś się z chłopakiem; zawsze miałam na nią haki. Więc mimo zaledwie roku różnicy wieku dzieliła nas przepaść innego rodzaju. Byłyśmy z różnych światów, jak ogień i woda.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.