Читать книгу W stronę przejścia - Klara Kawecka - Страница 5
GOŚCIE W MIEŚCIE
ОглавлениеDzień chylił się ku zachodowi. Ostatnie promyki słońca wciskały się przez zabrudzone, wąskie okna starej kamienicy, ubarwiając czerwonozłotą poświatą jej wnętrze. Ściany klatki schodowej obite były ciemną, zmatowiałą boazerią, a podłoga skrzypiała pod każdym, kto tamtędy przechodził. Nieraz pod niektórymi wiekowe deski wyginały się niebezpiecznie, powodując u nich przerażenie, przechodzące w zadyszkę i potok przekleństw. Owego wieczoru schodził tamtędy pewien jegomość. Właściwie to zataczał się z boku na bok, sapiąc, dysząc, cicho mrucząc pod swoim małym nosem i zagryzając przy tym kopcącą się fajkę. Miał na sobie czarny melonik i elegancki, ciemnozielony garnitur zapięty ciasno pod szyją, ze złotymi, zdobionymi guzikami. W ręce trzymał piękną, drewnianą laseczkę, która niestety zamiast mu pomagać, wadziła przy każdym kroku. Kupił ją kiedyś, gdy był jeszcze szczupły, a teraz odstawała z boku, nie dotykając ziemi. Był to wszakże jeden z jego ulubionych przedmiotów i, mimo nieporęczności, często zabierał ją ze sobą. Toke Ulik, bo tak jegomość się nazywał, miał wielkie niebieskie oczy, nad nimi wysoko podniesione łuki brwiowe, bujne wąsiska i brązowe włosy. Nie ukrywajmy, Toke był przystojny, chociaż spod meandrów tłuszczu nie było tego widać. Często patrzył się nieufnie i zaciskał usta w grymasie. Zazwyczaj wtedy, gdy miał do czynienia z ludźmi, których zupełnie nie znał, na przykład na ulicy. Natomiast kiedy przebywał sam lub w towarzystwie przyjaciół, wyglądał bardzo sympatycznie. Ostatnio dosyć przytył, bo przesiadywał całe dnie w swoim mieszkaniu na strychu kamienicy, paląc fajkę, opychając się resztkami niezjedzonych zapasów z zimy i rzucając przez okno pestkami w ptaki siedzące na sąsiednich dachach. Chował się jednak, gdy jakiś sąsiad przyłapywał go na tym nikczemnym zajęciu, mamrotał wtedy do siebie, obmyślając podłe plany na wypadek spotkania któregoś z nich twarzą w twarz. Toke nie należał do ludzi towarzyskich. Wprawdzie z zawodu zajmował się sprzedażą nieruchomości i wymagało to nieustannych kontaktów z innymi ludźmi. I trzeba przyznać, że wtedy potrafił być bardzo uprzejmy i rozmowny, ale była to tylko gra. Maska, którą zakładał, żeby ubić dobry interes. Na co dzień, jak tylko mógł, to unikał ludzi. Wyjątek stanowiła jedynie grupa kilku odwiecznych przyjaciół i rodzina. Ich cenił ponad wszystko.
Tego dnia nikogo nie spotkał, schodząc na dół. Był bardzo zadowolony z tego faktu. Nie ma przecież nic gorszego niż namolny sąsiad. Wyszedł na ulicę. Ciepły powiew wiatru jeszcze bardziej poprawił mu humor. Latarnie lekko migotały, delikatnie rozświetlając powoli zapadający zmrok. Skierował się w dół ulicy, mijając witryny sklepowe. Na rogu skręcił w prawo i doszedł do szerszej alei. Przecisnął się przed tłum przechodniów i wgramolił do pierwszej wolnej dorożki.
– Nad zatokę, psze pana – bąknął do woźnicy i opadł na siedzenie.
Toke mieszkał w Ninelis, bardzo pięknym mieście położonym nad morzem. Aby dotrzeć tam od strony wody, wpływa się statkiem w przesmyk znajdujący się pomiędzy dwoma wysokimi i stromymi klifami, wyrastającymi dostojnie z dna. Są bramą do zatoki, nad którą leży miasto. Z kolei ona otoczona jest z trzech stron wzgórzami. Dwa z nich, okalające ją od strony morza, pokryte są zielenią lasu i ostro spadają skalnymi brzegami w ciemne czeluści wody. Trzecie wzgórze, będące ich przedłużeniem, a zarazem łącznikiem, łagodnie wznosi się w głąb lądu, tworząc labirynt uliczek i budynków. Statki cumowane są po prawej stronie w porcie zbudowanym z białych kamiennych bloków. Po tej samej stronie do zatoki wpływa rzeka. Jej nurt jest silny, schodzi bowiem w dół wzgórza, uspokajając się dopiero w wodach zatoki.
Równoległą do niej aleją jechał Toke, rozkoszując się widokiem wzburzonej, ciemnej wody i zerkając podejrzliwie na woźnicę, w obawie, że zacznie rozmowę, na którą on zupełnie nie miał ochoty. Nie mylił się, bo chwilę później ten odwrócił się w jego stronę.
– Cudowna dzisiaj pogoda – powiedział, rzucając zdawkowe spojrzenie w stronę Tokego.
– Doprawdy cudowna – odrzekł niedbale Toke i w myślach wspomniał cały dzisiejszy dzień, który spędził w swoim mieszkaniu, przeglądając leniwie listy i odpisując na co poniektóre. Wzruszył się nawet kilka razy, tak że musiał szybko podbiec do wieszaka w przedpokoju, wyciągnąć chusteczkę z płaszcza, otrzeć łzy i głośno wydmuchiwać nos. Ale ochłonąwszy z emocji, szybko zabierał się z powrotem do pracy. Część listów zgniatał w kulki i rzucał w stronę piecyka. Inne składał w samoloty i puszczał po pokoju. Pozostałe przeglądał znudzony, marszcząc nos tak mocno, że widać mu było zęby i zastanawiał się, jak spławić nadawców tej koszmarnej korespondencji. Trzeba również zaznaczyć, że Toke lubił sobie pospać. Tego dnia wygramolił się z pościeli dopiero po południu, w związku z tym przegląd listów w domowych zaciszu był jedyną rzeczą, jaką zdążył zrobić przed wyjściem. Nawet nie przygotował sobie śniadania. Postanowił zjeść dopiero, gdy dotrze do tawerny nad zatoką. Zresztą ostatnio bardzo się rozleniwił. Miesiąc wcześniej ubił kilka tak dobrych interesów, że teraz, przez jakiś czas, mógł w ogóle nie pracować. Bardzo było mu to na rękę. Zbliżało się lato i, jak co roku, przyjeżdżała do niego jego mała siostrzenica wraz ze swoim wielkim psem. Tym razem miał im jeszcze towarzyszyć syn jego niedawno zmarłych przyjaciół. I to właśnie z nim i jego bratem miał się dzisiaj spotkać w tawernie.
– Umieram z głodu – powiedział, żeby z uprzejmości podtrzymać rozmowę z dorożkarzem. Co prawda do śmierci było mu daleko. Zwały tłuszczu, które ostatnio nagromadził, przytrzymałyby go przy życiu jeszcze spory czas. Ale głód doskwierał mocno. Zbliżał się wieczór, a jego żołądek kurczył się i domagał czegokolwiek innego niż kawa, którą Toke, od kiedy wstał, wlewał w siebie bezlitośnie.
– Możemy się gdzieś tu zatrzymać, jeśli pan sobie życzy – powiedział dorożkarz, wskazując na mijane po bokach restauracje, szynki i inne mniej ciekawe lokale.
– Proszę pana… Powiedziałem przecież, żeby jechać nad zatokę – burknął Toke.
I tak, gawędząc od niechcenia z woźnicą, wywijając oczyma z nudów, Toke dojechał do zatoki. Wysiadł z dorożki i rozejrzał się z rozrzewnieniem wokoło. Złociste światło latarń przebijało się przez narastające kłęby wieczornego mroku, a przy brzegu odbijało się w ciemnej wodzie i wykrzywiało w rozpływających się falach. Wiatr wiał tu mocniej i przynosił z każdym podmuchem coraz to świeższy zapach. Gdyby nie wizyta w tawernie, Toke mógłby tam stać bardzo długo, zapominając o całym świecie dookoła. Otrząsnął się jednak z zadumania, lekko chrząknął i udał się w dół przybrzeżnej ulicy.
Tymczasem w „Tawernie u bezokiego Joe’a”, przy starym dębowym stole siedziało dwóch braci.
– Beznadziejna nazwa – powiedział ten młodszy w pewnej chwili. – Nie ma tu żadnego bezokiego Joe’a. Wszyscy mają oczy i mogę się założyć, że nikt nie nazywa się Joe. Mógłby być chociaż na jakimś portrecie, nie?
– Tak… Mógłby być – odpowiedział starszy, podnosząc wzrok znad talerza. Spośród starych kotwic i obrazów żaglowców zawieszonych na ścianach, wielkich beczek ustawionych w rogach i baru w kształcie burty, interesowały go tylko drzwi, w które wpatrywał się nieustannie. Młodzieniec skończył właśnie posiłek i popijał go teraz solidnymi łykami zimnego piwa, odpędzając młodszego brata, który próbował zabrać mu kufel i wypić chociaż odrobinę. Oboje mieli jasnobrązowe, krótko ścięte włosy, zielone oczy i szczupłe twarze z lekko wysuniętą do przodu dolną szczęką. Starszy nazywał się Haki, nosił okulary i był młodzieńcem lat dwudziestu. Młodszy, Soti, miał lat dwanaście i wiercił się nieustannie. Kopał nogą w stół, co chwilę wstawał, by czemuś się przyjrzeć, zupełnie nie mógł usiedzieć w jednym miejscu.
– Haki, kiedy on wreszcie przyjdzie? – spytał znużony czekaniem.
– Nie wiem. Miał być tu godzinę temu.
– Haki, a myślisz, że w ogóle przyjdzie? – spytał znowu.
– Jeśli nie przyjdzie, to pójdziemy do niego do mieszkania.
– A jeśli go tam nie będzie?
– To poczekasz, aż wróci.
– Sam? Haki, naprawdę chcesz mnie u niego zostawić? Przecież ja go w ogóle nie znam.
– Nie mam innego wyjścia. Nie zabiorę cię ze sobą. Przecież wiesz, że nie miałby kto się tobą tam zająć. Zamierzam siedzieć całe dnie w stolarni. Wiesz, że okazja praktyk pod okiem takiego mistrza może mi się więcej nie zdarzyć. Muszę to wykorzystać. Zresztą potem będzie mi łatwiej znaleźć lepszą pracę. Pamiętaj, że robię to z myślą o nas dwóch. Przecież musimy się jakoś utrzymać.
– Ale dlaczego akurat z nim mam zostawać i to w obcym mieście? Przecież nikogo tu nie znam.
– Soti, przecież wiesz dlaczego. On sam zaproponował, że może się tobą zająć w wakacje, bo i tak zajmuje się swoją siostrzenicą. I to dzięki niemu wynajęliśmy tak korzystnie mieszkanie rodziców, a ja za te pieniądze będę mógł się utrzymać na praktykach. Bez jego pomocy nie moglibyśmy sobie na to pozwolić. Pamiętaj, że masz być grzeczny. Bez żadnych wymówek, grzeczny i już! On robi nam wielką przysługę.
– Ale Haki… – jęknął Soti.
– Ćśś… cicho bądź, przyszedł – przerwał Haki, widząc jak w drzwiach pojawia się Toke.
Toke podszedł do ich stolika, rozłożył ręce zamaszyście i rozpłynął się w najszczerszym uśmiechu. Sotiemu trochę ulżyło. Widział Tokego na pogrzebie rodziców, ale zupełnie mu się nie przypatrywał. Bał się, że okaże się zbyt poważny i w ogóle dziwaczny. Czasami właśnie w ten sposób opisywał go Haki i teraz Soti zastanawiał się dlaczego. Może straszy brat miał odrobinę racji, bo zanim Toke ich zauważył wyglądał dosyć posępnie. Ale na ich widok twarz mu rozpromieniała i ponury wyraz zamienił się w wyjątkowo sympatyczny.
– Dobry wieczór, wujku – powiedział Haki i wyciągnął grzecznie rękę, żeby się przywitać.
Toke chwycił ją dziarsko, po czym przyciągnął Hakiego do siebie i wyściskał tak, że okulary chłopaka wygięły się i zawisły złowieszczo na czubku nosa.
– Dobry wieczór – powiedział Soti uprzejmie.
– Dobry, dobry. Ale żadnego wujku. Przecież wiecie, jak mam na imię! – odparł i wyściskał Sotiego równie mocno. – Przepraszam, Haki, że nie odpisałem na twój list. Doszedł dopiero… dzisiaj rano. A właściwie to otworzyłem go… całkiem niedawno.
– Naprawdę? Już zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle go dostałeś. W końcu wszystko załatwiałem na ostatnią chwilę. Nawet nie wiesz, ile problemów było z biletem na statek. Szkoda gadać... Wybacz, że nie poczekaliśmy z posiłkiem, ale byliśmy bardzo głodni po podróży – odpowiedział Haki, patrząc na zatroskaną twarz Tokego.
– Ach… Właśnie… Ja też już umieram z głodu. Nic dzisiaj nie jadłem – powiedział Toke.
Chwilę później, aby dorównać ich pełnym brzuchom, Toke zamówił wielką porcję pysznego gulaszu. Z zadowoleniem jadł i przysłuchiwał się opowieściom Hakiego. I mimo że wiedział już większość z listu, Haki nie omieszkał powtórzyć, że przyjechali dzisiaj do miasta i Haki musi jechać do portu, żeby zameldować się jeszcze dziś wieczorem na statku, a tawernę wybrał, jako miejsce spotkania, bo to jedyny lokal, jaki zna w mieście, w dodatku znajduje się po drodze pomiędzy dworcem a portem, w przeciwieństwie do mieszania Tokego, i na pewno by tam nie trafili, nawet gdyby złapali dorożkę, a Haki nie może się za nic na świecie spóźnić, bo bilet za rejs był bardzo drogi, a on nie może pozwolić sobie na żadne dodatkowe wydatki, i gdyby się spóźnił, to tyle by było problemów, i że jest bardzo wdzięczny, że Toke zajmie się Sotim. I tak mówił i mówił, a zanim przestał, to Toke zdążył już zjeść cały gulasz i dopiero przy ostatnim kęsie udało mu się coś wtrącić.
– Ja się bardzo cieszę, że Soti u mnie zostanie. Dzisiaj odbieram z dworca moją siostrzenicę, Tulię. Też zostaje u mnie na całe lato. Będziesz mieć doborowe towarzystwo.
– Doborowe by było, gdyby była chłopakiem – mruknął Soti i poczuł, że brat naciska mu na stopę z całej siły, patrząc wymownie.
Toke uśmiechnął się sztucznie i zaczął rozmawiać z Hakim, tak jakby tamtego w ogóle nie usłyszał.
Jeszcze przez jakiś czas siedzieli w tawernie i rozmawiali. Najmniej odzywał się Soti, który mimo wszystko nie miał ochoty tu zostawać. Koniecznie chciał płynąć z bratem, chociażby na gapę, w luku bagażowym albo wciśnięty przy burcie między linami.
Gdy dojechali do portu, Soti poczuł, że robi mu się coraz gorzej. Rozstanie z bratem, które do tej pory było tylko wyobrażeniem w jego głowie, teraz naprawdę się działo. Haki uścisnął go mocno.
– Jak dopłynę, to napiszę ci list – powiedział i potarmosił Sotiego za włosy.
– Będę czekał – bąknął chłopak i przycisnął się do brata.
– I pamiętaj…
– Tak, pamiętam, będę grzeczny – odparł Soti i pokazał skrzyżowane palce z zawadiackim uśmiechem, ale w oczach miał łzy.
– Poradzisz sobie, ja już ciebie znam. Pomyśl, że to tylko kilka miesięcy. Szybko miną – odpowiedział Haki i sięgnął po bagaże.
W tym samym czasie przy oknie w przedziale pędzącego pociągu stała mała dziewczynka. Ciemne, krótkie włosy okalały jej pulchne policzki. Miała brązowe bystre oczy i wąskie usta, okraszone szczwanym uśmieszkiem. Nazywała się Tulia. Obok niej siedział duży, czarny pies i wpatrywał się w widoki za oknem, z równym jej zaciekawieniem. Jechali przez góry. Słońce już zaszło, a zbocza powoli przykrywała delikatna jak puch mgła. Gdzieniegdzie wystawały czubki drzew, w innych miejscach nadal widać było całe stoki. Ciemnozielone, wiekowe świerki zdawały się wyglądać jak ogromne kreatury przytwierdzone do ziemi. Te, które rosły niedaleko szyn, wyciągały rozpaczliwie gałęzie w stronę pociągu, ponuro kołysząc się na wietrze. W oddali Tulia spostrzegła nawet stary, wielki pałac z pięknym ogrodem, ale znikł tak szybko, jak się pojawił. W końcu wjechali w ciemny tunel. Tulia usiadła i rozejrzała się po przedziale. Jej matka nadal zawzięcie dyskutowała z dwoma pasażerkami na temat tak nudny, że Tulia już dawno przestała ich słuchać.
– Nie mogę się doczekać, aż dojedziemy Oto – szepnęła do psa i położyła dłoń na jego grzbiecie.
Spojrzał się na nią swoimi mądrymi, ciemnymi ślepiami, po czym położył swój duży pysk na jej kolanach. Pociąg przyjemnie stukotał i chwilę później obydwoje odpłynęli w dalekie senne krainy.
Oto był najlepszym przyjacielem Tulii. Urodzili się mniej więcej w tym samym czasie i od kiedy pies znalazł się w ich domu, spędzali ze sobą każdą chwilę. Tulia nie miała rodzeństwa, a jej rodzice, ludzie niezwykle serdeczni, ale poważni i zapracowani, poświęcali jej mało czasu. Oto był najbliższym jej stworzeniem i kochała go z całego serca. Mieli swój własny, znany tylko im, sposób porozumiewania się. Słowa były niepotrzebne, wystarczyło tylko odpowiednie spojrzenie.
Kiedy Tulia się obudziła, byli już w mieście, a pociąg powoli hamował przed wjazdem na stację. Na korytarzu słychać było zgiełk. Pozostałe pasażerki wysiadły gdzieś wcześniej, bo w przedziale została tylko Tulia z matką i Otem. W końcu pociąg wjechał na peron i się zatrzymał. Minęła chwila, zanim znalazły pośród tłumu Tokego, który wraz z Sotim czekał już od jakiegoś czasu. Matka Tulii podbiegła szybko do niego, wyściskała go, po czym przytuliła Tulię i odwróciwszy głowę w stronę swojego wąsatego brata, powiedziała:
– Okropna maszyna! Niesłychanie się wlokła. Wybacz, Toke, ale za dwie minuty odjeżdża mój pociąg powrotny. To już ostatni dzisiaj. Także uciekam. Wybacz, mój drogi, że tak krótko. – Po czym cmoknęła Tulię w policzek. – Napiszę do ciebie, obiecuję. Trzymaj się, kochanie. – Po czym rzuciła się biegiem w stronę pociągu nadjeżdżającego na inny peron.
– Jak zwykle… – mruknął kpiąco Toke, chrząknął i podniósł wysoko brwi, oglądając się za mknącą w pośpiechu siostrą.
Oto również był niezadowolony z takiego przebiegu wydarzeń i wyraził to serią głośnych szczeknięć oraz próbą zerwania się ze smyczy. Tulia o mało się nie przewróciła, gdy ten dał susa w przód. Na szczęście Soti odruchowo podchwycił smycz i w dwójkę dali radę utrzymać psa.
– Ale silny! – zawołał Soti. – I jaki duży… – dodał, mierząc go wzrokiem i porównując do stojącej obok Tulii. – Tak w ogóle to jestem Soti – wyciągnął rękę na powitanie i szeroko się uśmiechnął.
– Tulia – odpowiedziała przyjaźnie, ale potem jeszcze spojrzała smutno za biegnąca matką.
– Właśnie Toke mi o tobie opowiadał. Też będę teraz u niego mieszkać, dopóki mój brat nie wróci. Dopiero za pięć miesięcy…
– Ach, Tulia, kochana moja – wrzasnął Toke, który dopiero co otrząsnął się z zamyślenia. Chwycił ją i uniósł do góry. Obydwoje się roześmiali i przytulili. – Oto, Oto, Oto jak ja dawno cię nie widziałem – mamrotał Toke chwilę później, tarmosząc psa, który kręcił się radośnie między jego nogami, oplątując go wokoło smyczą. Gdy się z niej wyswobodził podniósł walizkę, wziął Tulię za rękę i wszyscy ruszyli w stronę wyjścia.
– Jedziemy tą samą drogą, co poprzednio? – zapytała Tulia, wyglądając z dorożki.
– Yyy… Nie wiem, być może, nie pamiętam, którą jechaliśmy w tamtym roku – odparł Toke.
– Po drodze był ten piękny pałacyk, w którym mogłam się bawić.
– Ach! Tak, tak, będziemy go mijać. Ale pałacyk już został sprzedany.
– Szkoda... A sprzedajesz jakieś inne budynki, w których mogłabym się pobawić?
– Nie, teraz akurat nie.
– To co będziemy robić?
– Wszystko, na co macie ochotę! – zawołał Toke i roześmiał się głośno.
Soti przysłuchiwał się ich rozmowie. Zrobiło mu się trochę lżej na duszy. Co prawda wcześniej wolał, żeby Tulia była chłopakiem, najlepiej w jego wieku, a nie cztery lata młodszą dziewczynką, ale teraz wydała mu się sympatyczna i całkiem bystra. Szczególnie podobało mu się to, że Oto słucha się jej nienagannie i był ciekaw, jak go tego nauczyła. Tylko Toke jakoś mu nie odpowiadał do końca. Był zbyt grzeczny, zbyt układny, trochę sztuczny. Wprawdzie bardzo miły, ale za mało swobodny.
– Soti, i jak ci się z nami podoba? – zapytał nagle Toke, czując, że chłopak go obserwuje.
– Jest nie najgorzej – odparł Soti, nie zastanawiając się nad tym, że wcale to nie jest zbyt grzeczne. Taki już był, zawsze mówił to, co myślał.
– Nie najgorzej! – roześmiał się Toke, nie bardzo spodziewając się takiej odpowiedzi. – Nie martw się, jak się bliżej poznamy, to będzie lepiej.
– Mam nadzieję – odparł Soti ze słabym uśmiechem.
– Na pewno, na pewno – odrzekł Toke i spojrzał za okno. Przez głowę przebiegła mu myśl, że chyba nie będzie miał tak spokojnych wakacji, jakich się spodziewał. Ale postanowił o tym dłużej nie myśleć.
Mieszkanie Tokego znajdowało się na strychu wysokiej kamienicy. Było świeżo odnowione i przytulne. Zaraz za drzwiami wejściowymi był malutki hol. Po lewo znajdowała się kuchnia, której okna wychodziły na ulicę, po prawo sypialnia i niewielka łazienka z widokiem na podwórko. Z tej ostatniej Toke był niezwykle zadowolony, bo miała podłączenie do bieżącej wody, co na strychach nadal było rzadkością. Na wprost od holu znajdował się salon, z dużym oknem, które dorobiono w czasie remontu. Z niego widać było dachy innych kamienic, ciągnące się w dół, oraz fragment zatoki i klify oddzielające ją od morza.
– Gdzie będziemy spać? – zapytał Soti po obejrzeniu mieszkania. Wszystko było bardzo dobrze rozplanowane, ale tylko dla jednej osoby.
– W salonie jest sofa – odparł Toke, podkręcając nerwowo wąs. Jego znajomy obiecał podrzucić mu dzisiaj prycz i materac. Ale nie zjawił się do tej pory. Kiedy wracali, Toke zajrzał do stróża w nadziei, że znajomy zostawił rzeczy podczas jego nieobecności u tamtego. Nic z tego. Widocznie zapomniał.
– Ja zajmuję sofę! – krzyknęła Tulia i runęła na nią wzdłuż. – Zawsze na niej śpię!
– A ja? – mruknął Soti, nie bardzo wiedząc, co ze sobą teraz zrobić.
– A ty…? – bąknął Toke. – Jest jeszcze moje łóżko. Możesz tam spać. Ja położę się na podłodze albo na stole…
– Na stole?! Na stole to ja mogę spać! – odpowiedział chłopak. Od razu spodobał mu się ten pomysł.
– Jesteś pewien? – zapytał Toke, trochę żałując, że to zaproponował.
– Na stole jeszcze nigdy nie spałem. A pod tobą mógłby się zarwać.
– Tak myślisz? – roześmiał się raptownie Toke i poklepał się odruchowo po tłustym brzuchu.
– Ja też chcę spać na stole! – zawyła nagle Tulia.
– Przed chwilą chciałaś spać na sofie – powiedział Soti.
– Już, już… Spokojnie – przerwał Toke. Nie był zbyt zadowolony, że tak wyszło, ale przynajmniej nie musiał nikomu oddawać swojego kochanego łóżka. – Soti na stole, Tulia na sofie. A jak wam się znudzi to się zamienicie, zgoda?
– Zgoda – odparli razem.
Niedługo potem Tulia spała już wciśnięta w bok Ota. Soti leżał na stole, na grubej warstwie koców i wpatrywał się w wiszący nad nim żyrandol. Nie mógł zasnąć. Myślał o Hakim, o tym gdzie jest i czy bardzo buja na statku i wyobrażał sobie, że jest tam razem z nim, płynie ukryty w kabinie nawigacyjnej i gdy kapitan usypia, to on przejmuje ster i prowadzi statek po wzburzonych falach, a potem nadchodzi sztorm tak straszny, że kapitan budzi się, ale nie śmie zabierać Sotiemu steru z rąk, widząc, jak on doskonale sobie radzi. I gdy morze się uspokaja, wszyscy biją Sotiemu brawo, kapitan daje mu swoją czapkę, a Haki jest bardzo dumny i wcale się nie gniewa, że Soti popłynął na gapę. A potem? Potem już Soti smacznie chrapał.
Z kolei Toke do późnej nocy się pakował. Teraz nareszcie miał czas i powód, żeby pojechać w swoje ulubione miejsce. Poza tym cieszył się, że rozwiąże się problem ze stołem.
– Że też ja to sam zaproponowałem… – prychnął głośno. – Przecież spanie na stole to wbrew wszelkim dobrym obyczajom. Stół służy do jedzenia, nie do spania. Coś czuję, że Soti będzie się chwalił tym na prawo i lewo. Jak to będzie o mnie świadczyło… Niedobrze, niedobrze…