Читать книгу Łaskoci - Konrad Oprzędek - Страница 7
Rozdział I
ОглавлениеGnaty narobiły rejwachu
Siada obok szwagra pod sklepem. Słońce pali mu plecy i trzeszczy w starym karku. Obiela patrzy na swój cień pod ławką. Pociera go palcem i wącha. Cień jest sadzą.
Podnosi głowę i wskazuje chałupę, w której od pięciu nocy jarzy się światło.
– Podobno Boruta ciągle słyszy kości – mówi. – Żebra, krzyże i kulasy wnuków. Młodzi byli, to pewnie ich gnaty narobiły rejwachu. U starego kości już schodzone. Ledwie pisną, gdy je gruchoczesz.
Rozprostowuje nogi i masuje kolana. Cicho trzaskają pod palcami. Starość wyrychtowała je już do trumny.
– Odkąd Boruta nie gasi świateł – dodaje – mnie też gnaty łamią się w uszach.
Zerka na szwagra. Paciorek ma ślepia wypalone od gapienia się w okna domu nieboszczyków. Pod oczami ciągną mu się cienie. Obgryzają policzki. Obracają gębę w truchło.
– A niechby już te kości wrzucili do mogiły – wzdycha Paciorek i kładzie głowę na oparciu ławki. – Tego nie idzie wytrzymać.
W jego oczach wisi niebo. Słońce chowa się za chmurą. Na źrenicach rośnie noc.
Chrabąszcze
Noc wcześniej Paciorek słyszy przez otwarte okna chrabąszcze, które roją się nad sadzawką. Chroboczą mu między skroniami. Mieszają zmysły.
– Łażą w tę i nazad, jakby czekały na fajerwerki – cedzi przez zaciśnięte zęby i trze uszy.
Uszy lepią się od chrabąszczy.
Paciorkowa czuje, jak kołdra wybrzusza się od płytkiego oddechu męża. Serce mu wali. Oczy ma załzawione jak pijak. Odkąd młode Boruty pomarły, myśli kobieta, powieki nie chcą mu się skleić. Mózg nie bajkuje po zmroku. Wytrzeźwieć z jawy nie może.
Borutowe światło spływa z parapetu na poduszkę, wspina się po włosach Paciorka i zalewa mu gębę. Nanosi na nią trupi kolor. Na ślepiach zostawia bielmo.
– Spokój sam do nas nie zajdzie – niecierpliwi się Paciorkowa. – Widać, żadnego interesu w tym nie ma.
Dźwiga się na łóżku i próbuje zedrzeć z ud przepoconą pościel. Uda są pulchne. Przyklejają się do pożółkłej tkaniny. Baba wzdycha, po czym owija się w kołdrę i wychodzi do ogrodu.
Paciorek słyszy, jak do jej stóp lepi się trawa. Mokre plaśnięcia zagłuszają chrobotanie chrabąszczy. Każdy krok żony odkleja mu od uszu jednego owada. Im ona jest bliżej sadzawki, tym jego głowa staje się lżejsza. Coraz wyżej ją unosi.
Kobieta zatrzymuje się nad bajorkiem. Śledzi wzrokiem chrabąszcze i przestępuje z nogi na nogę. Zacięła się, myśli Paciorek, obserwując wskazówkę zegara ściennego, która drga na cyferblacie. Mechanizm zadławił się czasem i próbuje go odkaszleć. Wreszcie zegar milknie. Wahadło przestało odliczać grzechy.
Kot Świętek wskakuje na krzesło i zanurza głowę w damskich majtkach. Mruczy. Tarza się w miękkiej bawełnie. Na podłogę sączy się strużka kociego moczu. Paciorek chce krzyknąć, ale ślina zalepiła mu gardło.
Spogląda w lustro, które wisi na przeciwległej ścianie. Tłusta noc połyskuje mu w kołtunie. Mężczyzna zanurza w nim rozcapierzone palce. Mierzwi kudły na skroniach i potylicy. Jakby w tym czochraniu szukał końca nocy.
Z ogrodu dobiega szmer. Chłop zrywa się z łóżka i staje w oknie. Ściąga z szyi srebrny łańcuszek z Chrystusem i masuje sutek. Rozchyla gębę. Oddech mu przyspiesza. Widzi białe uda, które ocierają się o kołdrę. Żona drepcze w miejscu.
– Bóg istnieje, dopóki chrabąszcze spacerują – szepcze Paciorek.
Oczy jego baby krzyczą, usta łamią się od gniewu, ale przez zęby cedzi się milczenie. Chrabąszcze rozkładają skrzydła i próbują odlecieć. Słychać trzaski pancerzy. Stopy oblepia biała maź.
Leciwe ciała barwią szmaty na żółto
Ze sklepu wychodzą dwie stare kobiety. W dłoniach dźwigają siatki z zakupami, a za sobą wleką cienie, które wyglądają jak worki z sadzą. Wiatr wywiewa z tych worków smród spalenizny. Obiela ucieka wzrokiem do pobliskiego ogrodu, gdzie młoda Jasełkówna wiesza pranie.
– Rano upierzesz, a w nocy już śmierdzi – wzdycha starzec, ścierając z czoła tłuste słońce.
Dziewczyna przykłada nos do mokrej sukienki. Obiela czuje lawendę, którą we wsi coraz trudniej dostać. Od kiedy okna Borutów nie gasną, sklepowa nie nadąża z zamawianiem lawendy w płynie. Wieś po zmroku śmierdzi trupem. Każdy dzień próbuje zmyć z siebie noc.
Obiela obserwuje, jak jabłonki zapierają się, żeby utrzymać sznur. Spływają z niego koszule i staniki Jasełkówny. Nie mają jeszcze tego żółtawego koloru, jaki skapuje ze sznurów w całej wsi. Leciwe ciała barwią szmaty na żółto, myśli Obiela. Z bielizny we wsi cieknie starość.
Paciorek zdusza niebo pod powiekami, dźwiga łeb z oparcia ławki i spogląda na szwagra. Najpierw ma w oczach brunatny powidok nieba, dopiero po chwili widzi palce starca. Rwą włosy z nosa.
– Chłop na starość – krzywi się Paciorek – powinien sobie sprawić maszynkę do wycinania chaszczów w kichawie.
– Po diabła! – denerwuje się Obiela. – Takie cholerstwo musi łaskocić.
– Przynajmniej jedno cię jeszcze przed śmiercią połaskoci.
Obiela odrywa palce od nosa, zaciska je w pięść i zawiesza szwagrowi pod brodą. Paciorek próbuje wykręcić mu rękę. Zaczynają się tarmosić.
– We łbach wam się zmarnowało! – krzyczy kościelny Światłoń, który stoi na podjeździe do swojego domu. – Boruty młodych opłakują, a wy po gębach chcecie się łaskocić? Wstyd!
Kręci głową, zanurza gąbkę w wiadrze i pucuje białą toyotę. Piana pachnie szamponem pokrzywowym. Obiela odsuwa się od Paciorka, kładzie pięść na ławce i nakrywa ją udem. Patrzy za wylatującą z wiadra bańką. Połyskuje na niej wieś. Z prawej strony cmentarz, z lewej droga, która długo, prawie w nieskończoność, pełznie wśród domów, a potem nagle wślizguje się między zbocza wzgórz i znika. Wybyli nią wszyscy młodzi, ostatnio Borutowe dzieci. Tylko Jasełkówna jeszcze jej nie popróbowała.
Wiatr obraca wieś dookoła, aż Obieli kręci się we łbie. Starzec chowa go w dłoniach i zamyka oczy.
– Kościelny, wiadomo już, kiedy pogrzeb?! – woła Paciorek.
– Na dniach, jak dowiozą trupy – odpowiada Światłoń.
Wieś leci w stronę cmentarza. Bańka pęka.
Kocimiętka
Po powrocie znad sadzawki Paciorkowa owija stopy pożółkłym ręcznikiem. Podeszwy ma oblepione mazią z rozdeptanych chrabąszczy. Spomiędzy palców wyzierają kawałki pancerzy i owadzich głów.
– Nie wycieraj się – mówi Paciorek do żony i wyrywa jej ręcznik.
Popycha ją na łóżko. Sprężyny w materacu strzelają, a zagłówek uderza o ścianę, na której wisi zegar. Drzwiczki kukułki się uchylają, ale ptak nie wylatuje. Jest martwy. Czas dotarł do końca.
Paciorek rozsuwa żonie uda. Próbuje zedrzeć z nich przepoconą pościel. Uda są pulchne, przyklejone do tkaniny. Chwyta nogi kobiety za kostki i kładzie na swoich ramionach.
Za oknem skwierczy. Światło z okien Borutów wyrywa nocy pobojowisko nad sadzawką. Pali trawę, wysusza owadzie truchła na wiór. Kot Świętek, który słyszy skwierczenie trupów, tarza się w trawie jak w kocimiętce.
Paciorek głośno jęczy, gdy oblepione chrabąszczami stopy żony obijają mu gębę. Czuje na niej mokre odciski. Stopy ściekają mu po policzkach.
W starej sośnie za oknem trzeszczy lato. I wszystkie zapomniane lata, jakie Paciorek przeżył z żoną. To pierwsze, gdy rzeka zabrała im ubrania i chlupotała między nagimi ciałami. Drugie, kiedy ich plecy pachniały chabrami spod lasu. Kolejne, gdy odwracała od niego twarz i przyciskała do okna.
Kobietę uderza ciężar jej ud. Nie miarowo, jak w ostatnich latach, tylko gwałtownie, w rytmie młodości. Młodość sprawia jej ból. Paciorkowa spycha z siebie męża, siada na nim i wolno się kołysze. Ale on na to się nie godzi. Zgina nogi w kolanach i mocno szarpie biodrami. Widzi, jak z każdym jego jękiem w oczach żony pęcznieją łzy.
Podmuch rozchyla firanki. Chwieje odbiciem księżyca na oknie. Huśta cieniem lampy na suficie. Noc krzyczy głosami skwierczących chrabąszczy.
Paciorek czuje skurcz w łydce i opada bezwładnie na łóżko. Sapie.
Wiatr szeleści w głogu za sadzawką. W brzuchu krzewiny zalegają butelki po piwie. W szkle kłębi się Borutowe światło. Promień wypala otwór w brzuchu zarośli, wlatuje do sypialni i oślepia Paciorkową. Popieli jej zmierzwione włosy i spływa po twarzy. Tęczówki płowieją. Policzki wiotczeją. Usta się zapadają.
Przestraszony chłop zrzuca z siebie żonę. Sięga po ręcznik, ściera z twarzy białą maź i pociąga nosem.
– Śmierdzisz, jakbyś już gniła – warczy.
Niebo przelatuje przez palce
Samolot rozpruwa niebo nad wsią. Rana, którą zostawia za skrzydłami, jątrzy się na biało. Zachodzi ropą.
– Kusiło cię kiedyś? – pyta Obiela.
Paciorek patrzy za jego ręką. Wystrzeliła wysoko w górę. Próbuje uczepić się nieba. Niebo przelatuje przez palce.
– Za młodu – Paciorek wymlaskuje smak kawy, w której utopił nieprzespaną noc – Jasełko siedział jeszcze w Ameryce. Pisał: „Przyleć po dolary, każdy chłop chociaż raz w życiu powinien zarobić prawdziwe pieniądze”. Chciałem, tylko paszportu nie dali. Żal wykrzywił mi gębę na lata. Ale teraz już nigdzie bym się nie ruszył. Strach gryzłby mnie po żebrach, że kostucha wśród obcych znajdzie. Umrzeć trzeba na swojej ziemi.
Obiela opuszcza rękę i sięga do kieszeni po papierosa. Zapala. Policzki pęcznieją od dymu. Pękają.
– Młody tego strachu nie zna – mówi. – Odkąd paszporty znieśli, to samoloty ciągle rozdrapują niebo i wywożą młokosów na zmarnowanie. A potem czekaj, człowieku, aż przywiozą ich pogruchotane gnaty.
Paciorek wyciąga dłoń spomiędzy desek ławki. Palec przykłada do łydki. Grubym kciukiem rozmasowuje skurcz.
Po źdźbłach trawy gramoli się chrabąszcz. Jego krok jest jak modlitwa o niebo. Paciorek omiata wzrokiem drogę, którą zdaje się mieć przed sobą owad. Im dalej od sklepu, tym trawa mniej wygnieciona. Pnie się po wzgórzu nad wieś, aż wrasta w chmury.
– Bóg istnieje, dopóki chrabąszcze spacerują – powtarza półgłosem Paciorek. Kuśtyka do owada. Nakrywa go sandałem. Rozgniata.
Jasełkówna wychyla się nad sznurem z praniem. Światłoń zatrzymuje gąbkę na masce samochodu. Słońce zachodzi. Chmura naciąga cień na twarz kościelnego.
Paciorek odwraca się i widzi, jak szwagier gasi papierosa. Jego gęba twardnieje. Gniew wycina mu na czole szczeliny. Zamienia oczy w kamienie.
– Ostatniej nocy przyuważyłem, coście robili chrabąszczom – szepcze Obiela. – Nie chciałbym być w waszej skórze, gdy wykryją się te bluźnierstwa. Ale złorzeczyć Bogu pod swoją chałupą to jedno, a przy ludziach to drugie. Wyrywaj stąd, zanim ktoś pożeni mnie z waszą hańbą!
Paciorek uśmiecha się z przekąsem i wyciera sandał o trawę. Mija dwa kamienie, które za nim łypią. Czuje na skroniach uderzenie zimna. Jak za młodu, gdy Obiela nad rzeką rozłupał mu gębę.
Bije kościelny dzwon. Ludzie wystawiają głowy przez okna. Odczytują wezwanie księdza Zacnego do konfesjonału. Paciorek idzie przez wieś krajem drogi. Nad jego łbem ropieje niebo. W kieszeni brzęczy srebrny Chrystus.
Ujadanie anioła
Obiela słucha, jak szczotka chrobocze w kołtunach żony. Na siwych nitkach, które spadają na podłogę, połyskuje Borutowe światło. Przeciąg wywiewa nitki przez okno i wszywa w półmrok. Noc siwieje.
Z sąsiedniego ogrodu dobiegają szmery. Szczotka zatrzymuje się przy skroni staruszki. Jej ucho wypełnia się mokrymi plaśnięciami stóp o trawę.
– To Paciorki, pewnie też nie mogą spać – wzdycha Obielowa. – Cała wieś majaczy. Czeka na sprowadzenie trupów. Ludzie muszą zagrzebać kości bliskich, żeby zmrużyć ślepia.
Obiela leży na łóżku, nie słucha. Biegnie wzrokiem za kroplami śliny, które wylatują z ust żony i spadają na jej odbicie w lustrze. Każda z nich przez chwilę ścieka po twarzy, żeby potem zastygnąć w kształcie przypominającym larwę. Borutowe światło wypełnia je bielą. Starzec krzywi się, spoglądając na babę. Jakby legła już w grobie i jej gębę wyżerały robaki, myśli. Jego ciałem szarpią dreszcze.
Zrywa się z łóżka, zakłada spodnie i koszulę, po czym wychodzi przed dom. Słyszy szybki oddech. Skrada się do rzędu tui. Widzi, jak owinięta w kołdrę siostra depcze chrabąszcze. Obiela czuje trzaski w skroniach. Odwraca się i wybiega na drogę.
Podmuchy wiatru ustają. Okna nieboszczyków wysysają ze wsi powietrze. Z ogrodów dolatują odgłosy kroków i ziewania, ale nikogo nie widać. Borutowe światło zamienia ludzi w pochyłe cienie, które snują się po ścieżkach, trawnikach i elewacjach chałup. Wszędzie ujadają psy. Chrypią, bo już piątą noc znaczą drogę cieni.
Obiela spogląda na worek sadzy, który ciągnie po asfalcie. Zdaje mu się, że czuje jego ciężar. Zatacza się na pobocze i ściera pot z czoła. Mamrocze:
– Póki człowiek młody, chodzi wyprostowany po gościńcu. Bo włóczy za sobą leciutki worek. Ale z biegiem lat sadzy przybywa. Starość wygarbia plecy, człowiek zapomina, dokąd wlecze ten tobół. Żeby chociaż to pamiętał! W sercu by tak nie sparciał i na koniec lżej byłoby mu legnąć w trumnie.
Łeb kolebie się nad ziemią. Obiela idzie ku chałupie pod lasem. Gdy mija ogród Jasełkówny, zerka na sznur, z którego skapują cienie jabłonek. Skręca w polną drogę. Ścieżka wspina się na wzgórze, worek wygniata trawę i zahacza o chaszcze. Obiela słabnie.
Pod lasem wita go ujadanie Anioła. Przystaje i nasłuchuje, czy ktoś za nim nie idzie.
– Serafinka, jesteś? – pyta półgłosem.
Wplata palce w ogrodzenie i usiłuje uspokoić oddech. Jego oczy wiszą nad pokrzywami, które zeschły się i szeleszczą jak bibuła. Odkąd Borutowe światło po nocach nie gaśnie, myśli Obiela, cała wieś szeleści. Liście na drzewach. Kamienie. Oddechy. Nawet niebo jest z papieru. Wystarczy jedna iskra, a zrobi się tu piekło.
– Serafinka! – Zniecierpliwiony potrząsa metalową siatką.
Chwilę później odpowiada mu skrzypnięcie furtki. Kobieta zapina łańcuch na szyi Anioła i prowadzi go do budy. Obiela upewnia się, że nikt go nie widzi. Przemyka przez ogród, zostawia worek z sadzą na progu i znika w chałupie Serafinki.
W pokoju panuje półmrok. Z kinkietu na ścianę wylewa się niewielka plama światła. Okna są przysłonięte brązowymi kotarami, które porosły wzorami lilii. Obiela nasłuchuje przez kwiaty, jak psy chrypią we wsi.
Drzwi do domu się zatrzaskują. Mężczyzna czuje uderzenie w mostku. Wodzi ślepiami za odgłosami kroków, które ustają w sąsiednim pokoju. Do ucha starca dociera szmer. Pewnie przywdziewa halkę albo sukienkę, myśli Obiela. Za podlotka baby latają gołe jak je Pan Bóg stworzył. Ale ledwie wyrosną im czarne kępy pod brzuchem, a już stają przed lustrami i wieszają na sobie zalotne szmaty. Szykują się na targ. Rozkładają stragany. Jedna kusi wiotką kiecką, druga mami zapachem kremu i perfum, trzecia nęci wykrojem brwi. Na wyścigi muszą trzepotać rzęsami, bo zaraz kostucha posypie kłaki popiołem, a lustro zgaśnie.
Dudnienie stóp o podłogę ciągnie wzrok Obieli po ścianie aż ku drzwiom. Do pokoju wchodzi Serafinka i siada na krześle. Przy furtce była ubrana w koszulę nocną, teraz ma na sobie sukienkę z wyhaftowanymi kwiatami margerytek. Udawane zdziwienie pnie się chłopu po czole.
– Ostatniej nocy śniło mi się, że wszyscy we wsi jesteśmy staruchami, co to wloką się po gościńcu o kijach – szepcze Serafinka, poprawiając margerytki na kroczu. – Słońce wyjmowało z naszych ciał najgorszy smród. Słodkawy, żółty, jaki ziemia wyciąga z nieboszczyków. Ale myśmy dalej chcieli tańcować i pachnieć. Patrzyłam za swoimi stopami, które ledwie szurały po asfalcie, a jednocześnie widziałam je z młodych lat, gdy pruły mi się rajtki od skakania na weselu. Nie mogłam dojść, które nogi były prawdziwe. A tobie, co się śni po śmierci młodych Borutów?
Obiela pomrukuje i klęka przed nią. Wkłada dłoń pod kieckę. Spomiędzy ud wysuwają się margerytki. Serafinka rozchyla usta. Na wysokości jej krocza kwiaty zaczynają falować.
Kot zrywa się z łóżka, odsuwa łapą brązową kotarę i wskakuje na parapet. Starzec widzi, jak po podłodze pełznie Borutowe światło. Liże stopy Serafinki, kładzie się na jej brzuchu i piersiach, głaszcze twarz. Powieki więdną, a białka żółkną. Na ścianę za plecami kobiety wysypuje się sadza. Margerytki zastygają na kroczu.
– Wyschłaś na wiór – mówi Obiela i wyciąga rękę spod sukienki.
Kolana chrupoczą od modlitwy
Ksiądz Zacny zaciska dłoń w pięść i trzy razy uderza nią w ściankę konfesjonału. Z całej siły popycha drzwiczki. Zrywają się z zawiasów i z hukiem spadają na kamienną posadzkę.
Cnota podnosi zmęczone oczy znad miotły. Widzi, jak Paciorkowa odrywa od kratki spowiednicy bladą twarz i chowa ją w dłoniach.
– Czy Cnota to rozumie?! – krzyczy proboszcz, podbiegając do gospodyni. – Trzydzieści lat tutaj spowiadam, a nigdy nie słyszałem o tylu paskudztwach, co teraz! Jakby razem z młodymi Borutami samemu Bogu się zmarło.
– Wieś się czarci. – Kręci głową Cnota i wraca do zamiatania.
Kobiety, które w ławach klepią już pokutne litanie, opuszczają nisko głowy. Mrużą oczy. Próbują zaszeptać modlitwą krzyk proboszcza. Paciorkowa podnosi się z klęczek i chyłkiem ucieka z kościoła.
Zacny czuje, jak w skroniach pulsują mu rozżarzone węgle. Szuka ulgi w chłodzie, który bije od ścian obwieszonych obrazami męki Chrystusa. Ale ogień dalej syczy w węglach. Policzki purpurowieją.
– Lada dzień zwłoki przyjadą, a wieś bluźni! – Proboszcz zwraca się do kobiet, które siedzą w ławach. – Gdzie szacunek dla zmarłych? Gdzie cnota?!
– Trzeba posprzątać. – Cnota wzrusza ramionami.
Miotła drapie płytki wygniecione od kolan. Zacny chwilę wodzi za nią wzrokiem. Wreszcie podciąga rękawy sutanny i rusza do konfesjonału. Stukot obcasów rozrywa pokutne litanie. Mrok w spowiednicy połyka czarną sylwetkę księdza. Wypluwa purpurowe policzki.
– Serafinka, będzie spowiadane! – dobiega wołanie zza kratek.
Skulona sylwetka drobi z kruchty do konfesjonału. Kobiety w ławach jeszcze niżej opuszczają głowy. Kolana chrupoczą im od modlitwy. Drewniany Chrystus próbuje podźwignąć wykręcone bólem ciało. Gwoździe trzeszczą w ścięgnach dłoni.
Słychać skruszony szept Serafinki. Maryja przyciska dziecko do swoich policzków. Policzki się rumienią. Rumieniec wydobywa jej twarz z ciemności.
Gdy szept cichnie, w konfesjonale zaczyna dudnić niski głos proboszcza. Serafinka widzi na jego czole krople potu. Czuje, jak przez kratki bucha smród wody kolońskiej. Margerytki palą ją na kroczu. Przysłania kwiaty dłońmi. Nie słucha pokuty, tylko wyobraża sobie, jak zdziera z siebie sukienkę i wrzuca ją do kropielnicy. W końcu słyszy trzy stuknięcia. Osuwa się na klęczkach.
Zacny wybiega z konfesjonału, potykając się o wyrwane drzwiczki. Staje za amboną. Kobiety podnoszą złamane modlitwą głowy.
– Przyprowadźcie swoich chłopów! – grzmi ksiądz. – Przed pogrzebem cała wieś ma być wyspowiadana.
Proboszcz robi trzy kroki w tył, siada na krześle i nakrywa się cieniem drewnianego Chrystusa. Ławki trzeszczą, kolana bab strzelają.
– Nie po zamiecionym – warczy Cnota i surowym spojrzeniem odprowadza kobiety do wyjścia.
Za drzwiami zabierają worki z sadzą i idą w stronę końca. Swojego i wsi.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.