Читать книгу Zmysłowy anioł stróż - Kristen Ashley - Страница 6
Rozdział pierwszy
Nazywam się Jet
ОглавлениеNaprawdę nazywam się Henrietta Louise McAlister i to imię pasuje do mnie znacznie bardziej niż Jet. Nie jestem fajna ani na czasie, ani zwariowana. To mój tata, który jest fanem zespołu Paul McCartney and Wings, dał mi tę ksywkę na cześć ich piosenki.
Nie jestem „odlotowa” pod żadnym względem. Mam metr siedemdziesiąt wzrostu, popielate włosy i orzechowe oczy. Jestem taka pośrodku – ani wysoka, ani niska… nie brunetka i nie blondynka… a moje oczy nie są ani zielone, ani brązowe.
Po prostu nijaka.
***
A oto moja historia.
***
Urodziłam się w Denver (rzadki przypadek autochtona) dwadzieścia osiem lat temu w rodzinie Raya McAlistera i Nancy Swanowski. Mam o dwa lata młodszą siostrę, Charlotte, ale wszyscy nazywamy ją Lottie.
Tata właściwie od moich narodzin mówił do mnie Jet, a mama to podchwyciła, ponieważ gotowa była zrobić niemal wszystko, żeby uszczęśliwić tatę, który był kimś w rodzaju kłamliwego, zdradzieckiego sukinsyna (no dobrze, nie był „kimś w rodzaju”, po prostu był sukinsynem).
W taki oto sposób dostałam to przezwisko. Tak czy owak, sztuczki mamy nie podziałały i tata opuścił dom, kiedy miałam czternaście lat. Wpadał z wizytami (które doprowadzały mamę do szału), przysłał kilka razy prezenty na Boże Narodzenie i kartki z życzeniami urodzinowymi (w żadnej nie było pieniędzy, co również doprowadzało mamę do szału) i dzwonił okazjonalnie (w pakiecie z doprowadzaniem mamy do szału). Mimo wszystko, kiedy już się pojawił, był przezabawny i zdecydowanie przechodził samego siebie. Lottie i ja tęskniłyśmy za nim.
W szkole radziłam sobie całkiem nieźle i miałam grono przyjaciół. Po ukończeniu nauki dostałam pracę jako kasjerka w Arapahoe Credit Union. Było to jednostajne, spokojne zajęcie, po którym wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Lubiłam tę pracę.
Lottie, która miała wyjątkową osobowość (czyli była dokładnie taka jak tatuś), wyjechała z miasta od razu po skończeniu szkoły. Przeniosła się do Los Angeles, żeby zostać aktorką. Tyle że właściwie nie została aktorką. Powiększyła sobie biust, swoje popielate włosy rozjaśniła pasmami prawdziwego blond i stała się kimś znanym z tego, że na kanapach wypasionych aut pokazuje połowę tyłka. Od czasu do czasu widuję jej zdjęcia w magazynach, którymi wymieniają się faceci, albo w kalendarzu na ścianie w warsztacie, gdzie przyjeżdżam na wymianę oleju. Może nie powinnam być dumna, ale jestem. Ona jest szczęśliwa, więc ja cieszę się jej szczęściem.
***
Sprawy toczyły się zwykłym torem. Ale osiem miesięcy temu wszystko się zmieniło. W tym miejscu muszę przyznać, że moje życie było nudne jak cholera, a teraz wszystko stało się o niebo ciekawsze. Jednak nigdy bym nie chciała, żeby moja mama przechodziła przez to, przez co przeszła, żebym mogła prowadzić ciekawsze życie.
Osiem miesięcy temu moja mama przeszła udar. Było źle. Całkiem straciła czucie po lewej stronie ciała. Potem straciła pracę, ubezpieczenie i mieszkanie. Poruszała się na wózku inwalidzkim, więc musiałam przeprowadzić się wraz z nią do mieszkania, gdzie w łazience były poręcze, gdzie był duży hol i drzwi szerokie na tyle, żeby wózek mógł się zmieścić w progu. W naszym budynku mieszkało mnóstwo starszych i niesprawnych osób. Tak czy owak, ten lokal był o wiele droższy od mojego poprzedniego mieszkania.
Na szczęście mama zaczynała odzyskiwać sprawność. Wprawdzie władza w ręce nie wróciła, ale poruszała nogą, więc powoli zaczynała przemieszczać się po mieszkaniu o własnych siłach. Żeby wspierać postępy, musiałam opłacić jej fizjoterapeutę i terapię zajęciową – każde po dwa razy w tygodniu. Kiedy nie masz dodatkowej kasy z ubezpieczalni, co tydzień z konta w banku wypływa ci spora ilość pieniędzy. Dlatego musiałam postarać się o drugą pracę i zaczęłam wieczorne zmiany w lokalu u Smithiego – co oznaczało niezłą forsę, nieustanny ból głowy z powodu okropnych klientów i wyczerpanie, ponieważ przez niemal całą noc byłam na nogach.
Wreszcie trzy miesiące temu musiałam zrezygnować z posady w Credit Union, bo dosłownie zasypiałam przy biurku. Potrzebowałam pracy, którą można wykonywać w dowolnie wybranych godzinach. No właśnie, łatwo się mówi. Ale wtedy przytrafił mi się pierwszy łut szczęścia i znalazłam najwspanialszą robotę pod słońcem. Zaczęłam pracować w Fortnum.
Fortnum to klimatyczny antykwariat oraz kapitalny salonik z kawą. Właścicielka tego przybytku, India Savage, znana wszystkim jako Indy, jest wyluzowaną i naprawdę fajną osobą. Jest definicją rockowej laski – olśniewająca, z burzą rudych włosów i zabójczo pięknym ciałem. Do tego ma niesamowite poczucie humoru i jest jedną z najsłodszych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałam.
Przed paroma laty odziedziczyła ten antykwariat po swojej babci i od razu wstawiła bufet z kawą. Przyjęła do pracy paru nieciekawych typków, a kilka tygodni wcześniej, jeszcze zanim mnie zatrudniła, ona i jej chłopak, Lee Nightingale, przeżyli prawdziwą przygodę. Jeśli przyjrzeć się bliżej, cała przeszłość Indy była naznaczona wielkimi przygodami. Ta ostatnia była po prostu najniebezpieczniejsza.
Z kolei knajpa Smithiego to zwykły lokal ze striptizem, znany także jako „bar z cyckami”. Na szczęście ja nie tańczę. Jestem kelnerką od serwowania koktajli. Napiwki nie są złe – naturalnie lepsze dostają tancerki (z wiadomych względów) – ale są wystarczająco dobre, żebym mogła zapewnić mamie terapię zajęciową i spotkania z fizjoterapeutą.
Smithie to porządny gość i dba o wszystkie swoje dziewczyny – włącznie ze mną (chociaż czasami doprowadzam go do szału). O dziwo, widzi mnie przy rurze i koniecznie chce, żebym tańczyła. Wciąż mnie na to namawia. Niezmiennie odpowiadam, że chyba oszalał, a on śmieje się ze mnie. Praca tam jest dość bezpieczna (no, względnie), ponieważ Smithie zainwestował w doskonałych ochroniarzy. „Gówno będę miał z tego biznesu, jeśli moje laski co kilka tygodni zaczną rezygnować jedna po drugiej – powiada. – To jak ze wszystkim w życiu: jeśli ty o kogoś dbasz, to ktoś dba o ciebie”.
W Fortnum pracuję z Dukiem, który jeździ na harleyu, z Texem, który jest całkiem zwariowanym typkiem, z Jane, kobietą cichą i spokojną, i czasami z Ally, najlepszą przyjaciółką Indy. Ona też jest rockową laską i jest siostrą chłopaka Indy, Lee. Mają za sobą niejedną przygodę. Zazdroszczę im tego. Są ze sobą naprawdę blisko, włącznie z Dukiem, Texem i Jane. Indy ma także dalszą rodzinę oraz przyjaciół, którzy bez przerwy do nas wpadają. Lee jest prywatnym detektywem, podobnie jak chłopcy, którzy dla niego pracują, i kumple, którzy zaglądają do sklepu, łącznie z najbliższym przyjacielem Lee, Eddiem.
***
To dzięki Eddiemu moje życie stało się ciekawsze, ale tylko w moich snach.
***
Bo rozumiecie, kiedy tylko zatrzymałam wzrok na Eddiem Chavezie, zakochałam się. Naturalnie on mnie nie zauważał, chyba że przypadkiem znalazłam się tuż pod jego nosem. Szczerze powiedziawszy, obserwując go (co robiłam naprawdę często), doszłam do wniosku, że on czuje miętę do Indy. Przyłapałam go kilka razy, jak zerkał na nią, a wtedy czułam się nieswojo. Czasami, w środku dnia (między zmianami w Fortnum i pracą u Smithiego, czyli w jednej z nielicznych przerw, kiedy mogłam uciąć sobie drzemkę), kiedy próbowałam zasnąć, podczas gdy mama oglądała jedną ze swoich oper mydlanych, rozmyślałam o różnych rzeczach, które Eddie robi ze mną i dla mnie, ale prawdę powiedziawszy, to wcale nie pomagało mi zasnąć.
***
Tak jakby coś spieprzyłam w układach z Eddiem.
Nie, właściwie to nieprawda. Naprawdę coś spieprzyłam.
Choć wcale nie miałam takiego zamiaru.
***
Widzicie, on jest seksowny. Nie tak zwyczajnie. Cholernie seksowny. I tak zabójczo przystojny, że od gapienia się na niego wypala oczy.
Ma chyba z metr osiemdziesiąt wzrostu, może nawet metr osiemdziesiąt pięć, czyli jest wysoki jak na Amerykanina o meksykańskich korzeniach. Jego skóra ma oliwkowy odcień, ma ciemne włosy i jeszcze ciemniejsze oczy. Jest szczupły, ale umięśniony i należy do tych facetów, na których każde ubranie wygląda bombowo.
Eddie jest gliniarzem i z tego, co ludzie mówią, jest w tym całkiem niezły, choć mało konwencjonalny. To znaczy stosuje własne metody, co chyba nie jest mile widziane w Departamencie Policji Denver.
Tak czy owak, kiedy Eddie zwraca ku tobie swoje czarne oczy, to przysięgam na Boga, zaczynasz czuć palenie w płucach, tyle ognia kryje się w jego spojrzeniu.
Jest mega atrakcyjny.
Cóż, ja nie jestem nawet ciut atrakcyjna i raczej taka nie będę. Do tego jestem w nim zakochana po uszy i dlatego w jego obecności zachowuję się nieco dziwnie. Dziwnie, w sensie głupio.
***
Eddie pierwszy raz odezwał się do mnie jakiś tydzień po tym, jak zaczęłam pracę w Fortnum. Stał na końcu lady, czekając na swoje cappuccino, a ja niosłam zapas czystych filiżanek, więc obie ręce miałam zajęte. Rozmawiał z Lee, który, nawiasem mówiąc, także jest seksowny jak cholera. W pewnej chwili wbił we mnie wzrok i uśmiechnął się, aż błysnęły superbiałe zęby. To nagłe zainteresowanie – wymierzone bezpośrednio we mnie – zupełnie wytrąciło mnie z równowagi.
– Hej, Jet, kiedy ty opowiesz nam swoją historię?
Wypowiedział moje imię, więc nie mogłam po prostu go zignorować. Patrzyłam na niego z obojętną miną.
– Moją historię? – spytałam.
Nie opowiadałam Indy, ani nikomu innemu, szczegółów ze swojego życia: ani o mamie, ani o pracy w barze Smithiego. Ludzie reagowali naprawdę sympatycznie, kiedy opowiadałam o mamie, ale było mi dość niezręcznie opowiadać o niej i o nas, i o tym, ile wysiłku musimy wkładać w załatwianie codziennych spraw. Zwykle robili minę mówiącą „och, biedactwo”, a to mnie wkurzało. Coś takiego każdemu może się zdarzyć. I trzeba jakoś sobie z tym radzić.
Tak czy owak, Eddie odwrócił się w moją stronę, a ja poczułam, jak zaczynają mnie piec policzki.
– Tak – potwierdził Eddie. – Opowiedz nam o sobie.
Uwaga, wpadam w panikę! Musiałam znaleźć sposób, żeby powiedzieć im najmniej, jak się da, i zwiewać stąd do diabła.
– Nie ma nic do opowiadania – odparłam. – Jestem Jet. Zwyczajna Jet.
– Zwyczajna Jet…
Jego uśmiech był niesamowity, a ja poczułam, jak serce wywija mi koziołka.
– Tak.
Odłożyłam filiżanki i zaczęłam ustawiać je na stojaku.
Eddie odwrócił się do Lee.
– Nie wiem, jak ty, ale ja myślę, że ta „Zwyczajna Jet” ma jakieś głęboko ukryte tajemnice.
– Każdy ma jakieś głęboko ukryte tajemnice – odparł Lee, nie odrywając ode mnie wzroku.
Mogłabym przysiąc, że czytał w moich myślach i starał się nakłonić Eddiego, żeby dał mi spokój.
– Ja nie – odezwał się Tex, barista Indy, weteran wojny w Wietnamie i były więzień; niebywały gaduła, którego nie dało się nie lubić. Podał Eddiemu jego cappuccino. – To, co na wystawie, to i w sklepie.
Eddie nie odrywał ode mnie wzroku, nawet kiedy sięgał po cukier. (Wsypał do kawy naprawdę sporo cukru, co od razu zapamiętałam, jako że zapamiętywałam wszystko, co dotyczyło Eddiego).
– A co z tobą, „Zwyczajna Jet”? Czy dostaniemy tylko to, co jest na wystawie?
Tak do waszej wiadomości – nie jestem dziewicą i nie cierpiałam na brak partnera. Przez całą średnią szkołę miałam jakiegoś chłopaka, a od tamtej pory zaliczyłam trzech, wszystkich długoterminowo.
Wszyscy byli nudni. Wszyscy przewidywalni. Wszyscy chcieli czegoś więcej, ale nie mieli pojęcia, jak się do tego zabrać. Wszyscy byli… tacy jak ja.
Naturalnie zdarzało się, że ktoś ze mną flirtował. Rzadko, ale się zdarzało. Tylko nie mogłam uwierzyć, że właśnie robi to Eddie, albo przynajmniej, że tak to wygląda.
– Chavez, do jasnej cholery, przestać ją podrywać. Chryste, uganiasz się za każdą spódniczką – zawołał Tex (co wyjaśnia, że miałam rację z tym flirtowaniem). – Ona stara się pracować, a ty ją zawstydzasz. Nie widzisz, jak się rumieni?
W tym momencie wywróciłam tacę z filiżankami, te wyleciały w powietrze, jedna walnęła mnie w głowę, kilka upadło na Texa… Słowem, były wszędzie. Natychmiast padłam na podłogę, żeby się ukryć, no i pozbierać filiżanki.
Eddie obszedł ladę dookoła i przykucnął obok mnie.
– Wcale nie miałem zamiaru cię zawstydzać.
Podniosłam wzrok. Jego uśmieszek zniknął i teraz zmienił się w uśmiech od ucha do ucha, a oczy nabrały innego wyrazu. Nie potrafię określić dlaczego, ale poczułam, że w środku cała drżę. Nie mogłam przestać myśleć, że on zwyczajnie lituje się nade mną, ale jego oczy wcale tego nie mówiły… Tylko co właściwie mówią?
Byłam zawstydzona jak diabli i może trochę zła na Texa. Jedno spojrzenie na moją minę starło uśmiech z twarzy Eddiego.
– Wcale mnie nie zawstydziłeś – warknęłam, choć nie miałam takiego zamiaru. To był rodzaj samoobrony. Może starałam się przekonać samą siebie? Nie wiem.
Eddie podał mi zebrane filiżanki i popatrzył na mnie, ale w jego spojrzeniu nie było teraz nawet cienia uśmiechu. Unikałam jego oczu, unikałam jego bliskości (przynajmniej na tyle, na ile mogłam uniknąć, skoro on zbierał razem ze mną te cholerne filiżanki). Kiedy skończyliśmy, poderwałam się na równe nogi tak szybko, że zakręciło mi się w głowie. Eddie natychmiast wyciągnął rękę, żeby mnie podtrzymać. Wyszarpnęłam się, jakby jego dotyk palił żywym ogniem. Ściągnął brwi, więc obeszłam go szerokim łukiem. Najszybciej, jak zdołałam, odmaszerowałam w głąb sklepu, między półki z książkami i ukrywałam się tam tak długo, dopóki nie miałam pewności, że Eddie już sobie poszedł.
***
To był pierwszy raz, kiedy przy Eddiem zachowałam się jak idiotka.
Niestety nie ostatni.
***
Minęło kilka tygodni. Lepiej poznałam ludzi z Fortnum. Praca tam to były niekończące się wybuchy śmiechu. Wszyscy byli przezabawni i mili, i z łatwością można było stwierdzić, że troszczyli się jeden o drugiego.
Czułam się tam komfortowo i bezstresowo (oczywiście poza wizytami Eddiego). Sama ustalałam godziny pracy i zaczęłam zachowywać się swobodnie – naturalnie z wyjątkiem chwil, kiedy pojawiał się Eddie. Za każdym razem, gdy tam był (a zaczął wpadać coraz częściej i częściej), robiłam się sztywna, zamykałam buzię na kłódkę i przez większość czasu ukrywałam się na zapleczu.
Mniej więcej miesiąc po przyjęciu mnie do pracy Lee i Indy postanowili zrobić imprezę i zaprosili wszystkich łącznie ze mną. Oczywiście pomyślałam, że nie będę mogła pójść. Moja zmiana u Smithiego zaczynała się o siódmej, a start imprezy zaplanowano na siódmą trzydzieści.
Mama odchodziła od zmysłów. Kazała mi iść na imprezę, powiedziała, że mogę po prostu „wpaść na chwilę” i wcześniej zapowiedzieć Smithiemu, że trochę się spóźnię. (Było to coś, do czego zdążył się przyzwyczaić i co doprowadzało go do szału).
Zanim mama doznała udaru, ona i jej najbliższa przyjaciółka Trixie chciały, żebym wreszcie ułożyła sobie życie i znalazła faceta (nawiasem mówiąc, dla mamy i Trixie oznaczało to jedno i to samo). Obie rozwodziły się nad tym, jak urocza jestem i że sama nie zdaję sobie z tego sprawy. Że za grosz w siebie nie wierzę. Że wystarczy, żebym się nieco rozchmurzyła. Gadały tak od lat. Nawet Lottie tak uważała.
– Siostrzyczko – mówiła. – Jesteś seksowna jak cholera. Nawet bez makijażu i z włosami ściągniętymi w ten durny koński ogon. Może od czasu do czasu zerkniesz w jakieś pieprzone lustro, co?
Ale Lottie mnie kochała, tak samo jak Trixie i mama.
Trixie, która miała salon fryzur, paznokci, zabiegów na twarz i tego typu rzeczy, nie przestawała dawać mi światłych wskazówek.
– Przestań skrywać swój blask albo mówiąc prościej, przestań ściągać te gęste, błyszczące włosy w koński ogon. Już rzygać mi się chce, kiedy patrzę na te końskie ogony! Codziennie koński ogon! Już dość końskich ogonów! – grzmiała Trixie.
Razem z mamą zabierały mnie na zakupy, żeby znaleźć coś, co będzie „lepiej pasowało” (czyli obcisłe dżinsy oraz dopasowane T-shirty i sweterki), i zachęcały, żebym z innymi dziewczynami wychodziła na imprezy albo do barów. Raz nawet zasugerowały, żebym umówiła się na randkę w ciemno.
– Daję słowo, że wszyscy faceci będą pchać się do twojego stolika – zapewniała mama.
Wiem, że mama czuła się winna wszystkiemu, co nam się przydarzyło. Miałyśmy za sobą kilka naprawdę paskudnych miesięcy, więc chciała, żebym trochę odpoczęła. Ciężko pracowała nad poprawą swojej kondycji, żeby móc prowadzić w miarę normalne życie, więc tym bardziej mogłam zająć się własnymi sprawami. Mama miała większe marzenia co do mnie niż ja sama. Nie znaczy to, że nie miałam marzeń. Marzyłam na okrągło, zawsze chodziłam z głową w chmurach.
Kiedy tata od nas odszedł, mama na chwilę całkiem się załamała (właściwie to była dość długa chwila). Musiałam jakoś to posklejać, dla mamy, dla Lottie, więc nie miałam czasu na marzenia, kiedy musiałam zajmować się nami wszystkimi. Wreszcie mama doszła do siebie, ale pomoc nadal była potrzebna. Zanim Lottie wyleciała do Los Angeles, ja zdążyłam się przyzwyczaić do takiego życia i czułam się z tym całkiem komfortowo, więc po co było mieszać?
– Takie przyjęcie to ważna rzecz – stwierdziła mama.
Nie umiałam sprawić zawodu mamie. Nie mogłam jej rozczarować. Po prostu tak było i już. Kazała mi zrobić swoje słynne wafle, przekładane warstwami czekolady i karmelu, i zabrać je na przyjęcie. Na to także nie miałam czasu, ale w tym momencie czułam się tak wykończona i zmasakrowana, że nie wiedziałam, co się dzieje. Poświęcenie dodatkowych piętnastu minut, żeby przygotować dla Indy i jej przyjaciół coś słodkiego, wydawało się najmniejszym z moich zmartwień.
– Mężczyźni uwielbiają słodycze – dodała, a ja posłusznie powędrowałam do kuchni.
Jakby to było wystarczającą zachętą. W sumie ledwo znajdowałam czas, żeby ogolić nogi. Nie miałam pojęcia, dlaczego mama uważała, że znajdę czas na randki.
Tak czy owak, wszyscy lubili wafle z czekoladą i karmelem, głównie z powodu pięciu składników: ciasta czekoladowego w proszku, masła, wiórków czekoladowych, zagęszczonego mleka i karmelu. Z takimi składnikami wafle musiały być pyszne. Nie trzeba było być szefem kuchni ani kimkolwiek w tym rodzaju.
Pojechałam na przyjęcie. Dotarłam tam dość późno. Musiałam się umalować, ponieważ Smithie lubił, kiedy dziewczyny nosiły ciężki makijaż, co oznaczało mocno podkreślone powieki, wytuszowane rzęsy, błyszczące policzki i grubą warstwę czerwonej szminki.
Znalazłszy się w dwupoziomowym apartamencie Indy i Lee, trafiłam prosto w kłębiący się tam tłum, a jedyna rzecz, która przyszła mi na myśl, to gdzie, do diabła, będę mogła przebrać się w ubrania do pracy. Nie lubiłam ubierać się na zapleczu razem z tancerkami. Wystarczająco dużo miałam problemu z pewnością siebie, żeby nie nadwyrężać jej konfrontacją z tuzinem doskonale zbudowanych, opalonych w solarium i poprawionych przez chirurga plastycznego ciał. Ale pod żadnym pozorem nie mogłam zjawić się w tym stroju na przyjęciu. Nie ma mowy. Żeby nie wiem co.
Smithie zakupił dla swoich kelnerek czerwone minispódniczki, czarne kabaretki i koszulki na ramiączkach, z napisem „Smithie’s” na samych cyckach. Do tego buty, czerwone albo czarne – akurat to guzik go obchodziło, dopóki były na cienkim, niebotycznie wysokim obcasie.
Miałam jedynie tyle czasu, by położyć na stole wafle z czekoladowym karmelem, poszukać Indy i Lee, powiedzieć im „cześć” i jednocześnie „do widzenia”.
Był niesamowity ścisk, ludzie kłębili się dosłownie wszędzie i wyglądało na to, że świetnie się bawią. Wszyscy gadali i wybuchali śmiechem, muzyka grała głośno, a w szklanych miskach tu i ówdzie stały orzechy nerkowca. Bez wątpienia nerkowce były wyznacznikiem dobrej zabawy. Nagle zorientowałam się, że ugrzęzłam przy stole w jadalni, a ludzie muszą przepychać się obok mnie. Potem nieoczekiwanie zobaczyłam Eddiego. Stał odwrócony plecami, trzymając za rękę efektowną blondynkę. Nie zauważył mnie i pomyślałam, że nadeszła pora, żeby się wymknąć, kiedy po drugiej stronie stołu pojawili się Indy i Hank, starszy brat Lee (który, nawiasem mówiąc, także jest niesamowicie seksownym facetem, a do tego gliniarzem, i to sympatycznym gliniarzem). Indy dostrzegła mnie, zaśmiała się i klasnęła w dłonie, zwracając tym powszechną uwagę.
– Jet! Już myślałam, że nie przyjdziesz!
Tex przepchnął się do stołu, podczas gdy Eddie okręcił się dookoła, żeby spojrzeć w moją stronę. Odwracając się, miał całkiem zadowoloną minę (choć też kryła się w niej pewna ciekawość, albo przynajmniej tak mi się wydawało), ale w chwili, gdy jego wzrok spoczął na mnie, wyraźnie zesztywniał. Wpatrywał się we mnie bez słowa.
– Jezu, kobieto, spójrz na siebie! – zadudnił Tex. – Ja pierdolę, ale z ciebie laska! Gdybyś tak wyglądała za ladą w Fortnum, kolejka wylewałaby się aż za te zasrane drzwi!
Miałam ochotę stamtąd zwiewać. Nie chciałam, żeby wszyscy się na mnie gapili. Popatrzyłam na Indy, żeby jej coś wytłumaczyć, ale nie zdążyłam.
– Czy zrobiłaś te słodkości z karmelem i czekoladą, o których mówiłaś, że masz zamiar zrobić? – zapytała.
– Tak, są tutaj. – Wskazałam na wafle i dodałam prędko: – Posłuchaj, muszę już lecieć. Strasznie żałuję. Mam coś, czego nie mogę odpuścić.
– Gorącą randkę? – zasugerował Tex, sięgając po kwadracik z karmelem i czekoladą.
Odważyłam się kątem oka zerknąć na Eddiego i przekonałam się, że nadal wpatruje się we mnie, ale już nie takim lodowatym spojrzeniem. W jego wzroku kryła się jakaś czujność, coś, czego nie rozumiałam. Postanowiłam zrezygnować z udawania, że wcale nie patrzę na Eddiego, i odpowiedziałam Texowi.
– Właściwie to nie.
– Szkoda. – Tex wbił zęby w chrupiący kwadracik, przeżuł kęs raz i drugi, a jego oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. – Ja pierdolę! – zawołał, a czekolada i karmel trysnęły mu z ust.
Serce we mnie zamarło. Tex wyglądał, jakby miał atak serca, spowodowany przez wafel z nadzieniem czekoladowo-karmelowym.
– Tex! – wrzasnęła Indy. – Plujesz jedzeniem na podłogę!
Tex całkowicie ją zignorował i gapił się na mnie.
– Do cholery, to jest nieziemsko dobre! Chyba w końcu się zakochałem! Zakochałem się w zasranym ciastku z czekoladą!
To były miłe słowa, zwłaszcza w ustach kogoś takiego jak Tex. Uśmiechnęłam się do niego od ucha do ucha, na moment całkiem zapominając o obecności Eddiego.
Na moment, ponieważ Eddie mruknął coś pod nosem i spojrzałam na niego, wciąż jeszcze lekko uśmiechnięta. I nagle dotarło do mnie, że stoję jakieś dziesięć centymetrów od Eddiego Chaveza, i uśmiech zamarł mi na wargach. Eddie wciąż wpatrywał się we mnie, a jego wzrok zawisł na moich ustach. Poczułam, jak kolana uginają się pode mną. W głowie krążyła mi jedna myśl… Uciekać, uciekać stąd jak najprędzej! Pospiesznie odwróciłam się do Indy.
– Dzięki, że mnie zaprosiłaś. Proszę, zaproś mnie jeszcze kiedyś.
Kiedy mówiłam te słowa, Indy popatrzyła na Eddiego. Zauważyłam, że to samo zrobił Hank. Potem jak na komendę oboje zwrócili wzrok z powrotem na mnie i oboje uśmiechnęli się od ucha do ucha.
– Zawsze jesteś tu mile widziana, kochanie – powiedziała Indy.
Poczułam się wspaniale, słysząc te słowa. W tłumie za mną zrobiła się przerwa, więc odwróciłam się, żeby odejść, ale wówczas Eddie złapał mnie za nadgarstek.
– Zaczekaj, Jet – odezwał się.
Popatrzyłam na swój nadgarstek, a następnie podniosłam wzrok na niego. Czułam jego dotyk dosłownie wszędzie. Zupełnie jakby jego palce uruchomiły jakiś włącznik, ja zaś byłam jak elektryczna żarówka, która nagle rozbłysła, jakby prąd przeszył całe moje ciało. Ogarnęła mnie panika, więc czym prędzej wyszarpnęłam rękę. Gdybym tego nie zrobiła, chyba rzuciłabym się na niego, nie bacząc na obecność jego partnerki. To byłoby o niebo bardziej upokarzające niż incydent z filiżankami, tego jestem pewna.
Podniósł obie ręce, szeroko rozpościerając dłonie. Z jego twarzy zniknął tamten wyraz ożywienia.
– Tak? – spytałam, ponieważ nie mogłam wykrztusić z siebie choćby dwóch słów.
Nawet gdyby ktoś mi obiecał, że uzdrowi moją mamę, że z powrotem będzie mogła chodzić i że odzyska dawną sprawność w ręku, nadal nie dałabym rady powiedzieć niczego więcej poza tym krótkim „tak”.
– Nieważne – odparł i odwrócił się ode mnie.
Wtedy stamtąd uciekłam.
***
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji