Читать книгу Zimowy ogród - Kristin Hannah - Страница 9
1
Оглавление2000
Więc tak wygląda czterdziestka? Naprawdę? W ciągu ostatniego roku Meredith weszła w fazę wieku średniego. Tak po prostu, bez żadnego etapu przejściowego. Najgorsze, że skóra zaczęła tracić elastyczność i pojawiły się cienkie kreseczki tam, gdzie dotąd była gładka. Szyja też wydawała się już nie tak smukła jak dawniej. Dobrze chociaż, że włosy jeszcze nie siwiały. Były wciąż gęste, kasztanowe i lśniące, nosiła je przycięte do ramion i z grzywką. Natomiast oczy już zdradzały wiek. Wyzierało z nich zmęczenie. I to nie tylko o szóstej rano.
Odwróciła się od lustra, włożyła czarne spodnie od dresu, skarpetki oraz czarną koszulę z długimi rękawami. Włosy związała w koński ogon. Wróciła do ciemnej sypialni. Ciche chrapanie męża kusiło, żeby wskoczyć z powrotem do łóżka. Kiedyś by tak zrobiła. I wtuliłaby się w niego.
Wychodząc, dokładnie zamknęła drzwi.
Korytarz oświetlały dwie staroświeckie lampki. Po drodze minęła zamknięte drzwi pokoi dzieci. Właściwie to już nie dzieci. Jillian skończyła dziewiętnaście lat, była na drugim roku Uniwersytetu Kalifornia i zamierzała zostać lekarzem. Osiemnastoletnia Maddy – pieszczoszka mamusi – studiowała na pierwszym roku w Vanderbilt. Bez nich ten dom – a z nim całe życie Meredith – stał się pusty i cichy. Blisko dwadzieścia lat starała się być dla nich taką matką, jakiej sama nigdy nie miała. Udało się. Zaprzyjaźniła się z córkami. Pod ich nieobecność czuła się wyobcowana i niepotrzebna, choć wiedziała, że to głupie. Przecież jest praca, w której naprawdę ma co robić. Ale tęskniła za swoimi pannami i tyle.
Szybko wykonywała kolejne czynności. Nieustanne robienie czegokolwiek było dobrym sposobem, żeby się nie poddawać czarnym myślom.
Przeszła przez salon tylko po to, by włączyć lampki na choince. Psy w sieni powitały ją radośnie, poszczekując i machając ogonami.
– Luke, Leia, nie skakać! – skarciła oba husky, drapiąc je jednocześnie za uszami. Kiedy otworzyła tylne drzwi, do środka wdarło się zimne powietrze. W nocy napadało śniegu i w ciemnościach grudniowego poranka wyraźnie widziała jasną połać pola i zarys drogi. Oddech zmieniał się w obłoki pary.
Psy wyskoczyły za nią. Była szósta dziesięć, niebo przybrało barwy ciemnofioletową i szarą.
Akurat dobra pora.
Z początku biegła wolno, przyzwyczajając ciało do chłodu. I tak odbywało się to codziennie: najpierw żwirową drogą obok domu rodziców do jednopasmówki kończącej się na wzgórzu półtora kilometra dalej. Stąd dróżką na pole golfowe i z powrotem. Razem sześć i pół kilometra. To stała trasa, rzadko ją zmieniała. Meredith uważała, że musi biegać. Wszystko w niej było za duże: wzrost, szerokie ramiona, rozłożyste biodra i duże stopy. Nawet blada owalna twarz była nieproporcjonalna – zbyt wyraziste usta w typie Julii Roberts, za duże brązowe oczy, pełne brwi i grube gęste włosy. A zatem, żeby jako tako wyglądać, konieczne były regularne ćwiczenia, starannie dobrana dieta i kosmetyki do włosów oraz dobra pęseta.
Kiedy wróciła na drogę, wschodzące słońce oświetliło właśnie góry, nadając śnieżnym czapom barwę różu i lawendy.
Po drugiej stronie drogi nagie jabłonie o poskręcanych gałęziach wyzierających spod śnieżnego puchu przypominały nieregularny brązowy ścieg na białej tkaninie. Ten żyzny kawałek ziemi należał do jej rodziny od pięćdziesięciu lat. W samym środku posiadłości wznosił się dumnie dom jej dzieciństwa. Nazywał się tak samo jak sad: Biełyje Noczi. Nawet w półmroku wyglądał dziwacznie i ostentacyjnie.
Pobiegła pod górę, zwiększając tempo, dopóki nie dostała kolki.
Gdy dotarła z powrotem do własnej werandy, dolina zdążyła się już wypełnić jasnozłotym światłem. Nakarmiła psy i poszła na górę. W drzwiach łazienki zderzyła się z wychodzącym Jeffem. Owinięty ręcznikiem, z ociekającymi wodą włosami, odsunął się na bok, robiąc jej przejście. Minęła go bez słowa. Oboje milczeli.
O siódmej dwadzieścia wysuszyła włosy, o siódmej trzydzieści – idealnie na czas – była ubrana do pracy: w czarne dżinsy i dopasowaną zieloną bluzkę. Jeszcze kredka pod oczy, róż, tusz, szminka i gotowe.
Jeff siedział na swoim miejscu przy stole w kuchni i czytał „New York Timesa”. Psy leżały przy nim na podłodze i drzemały.
Meredith nalała sobie filiżankę kawy z dzbanka.
– Chcesz dolewkę? – zaproponowała.
– Nie, dziękuję. – Nie podniósł wzroku.
Dolała mleka sojowego i mieszając, obserwowała, jak napój zmienia kolor. Pomyślała, że ostatnio rozmawiają jak ludzie obcy albo sobą rozczarowani. Tylko o pracy albo o dzieciach. Zastanawiała się, kiedy ostatni raz się kochali, i nie pamiętała.
Może to normalne? Pewnie tak. Gdy jest się w małżeństwie tak długo jak oni, ma prawo nadejść okres pewnego wyciszenia emocji. A jednak smutno jej się zrobiło na wspomnienie ich dawnej pasji i namiętności. Miała czternaście lat, kiedy poszli na pierwszą randkę (do kina na Młodego Frankensteina; nadal był to jeden z ich ulubionych filmów). Od tamtej pory nie spojrzała na żadnego innego faceta. Myśląc o tym teraz, aż się zdziwiła, bo nigdy nie uważała się za romantyczkę, a tymczasem zakochała się właściwie od pierwszego wejrzenia. Odkąd sięgała pamięcią, Jeff był jej światem.
Pobrali się wcześnie – za wcześnie – i pojechała za nim do college’u w Seattle. Pracowała w barze na noce i w weekendy, żeby opłacić czesne. W małym, ciasnym mieszkanku w dzielnicy uniwersyteckiej czuła się naprawdę szczęśliwa. Na ostatnim roku zaszła w ciążę. Z początku bardzo się bała, że okaże się taka sama jak jej matka i że rodzicielstwo nie jest jej powołaniem. Tymczasem szybko się przekonała, że wygląda to zupełnie inaczej, niż się spodziewała. Może dlatego, że była znacznie młodsza niż matka, kiedy ona się urodziła.
Jeff pokręcił głową. Ledwo dostrzegalnie, ale zauważyła. Zawsze była nastrojona na odbiór jego emocji. Ostatnio odbierała głównie rozczarowanie; było niczym gwizd o nieprzyjemnej częstotliwości.
– Co takiego? – spytała.
– Nic.
– Nie kręciłeś głową tak po prostu. Co jest?
– Właśnie cię o coś spytałem.
– Nie dosłyszałam. Spytaj raz jeszcze.
– Nieważne.
– Dobra. – Wzięła kawę i poszła do jadalni.
Tyle razy dziennie przechodziła pod staroświecką lampą ozdobioną kawałkiem plastikowej, bezużytecznej w ich przypadku jemioły, ale dopiero teraz w tym właśnie miejscu przyszła jej do głowy niespodziewana myśl.
Zobaczyła siebie z dystansu: czterdziestoletnia kobieta z filiżanką kawy w ręku, patrząca na dwa puste miejsca przy stole i na obecnego przy nim męża. Przez ułamek sekundy zawahała się, czy życie tej kobiety mogłoby wyglądać inaczej, gdyby wiele lat temu nie osiadła tu na stałe, żeby zarządzać sadem i zajmować się dziećmi. Gdyby nie wyszła tak młodo za mąż. Kim by teraz była?
Wizja zniknęła niczym bańka mydlana i Meredith znalazła się z powrotem w swoim zwykłym świecie.
– Wrócisz na kolację?
– Zawsze wracam.
– O siódmej – powiedziała.
– Ma się rozumieć. – Jeff przewrócił stronę. – Jeśli chcesz, możemy zsynchronizować zegarki.
Punktualnie o ósmej zasiadła przy biurku. Tradycyjnie zjawiła się pierwsza i przeszła przez podzielone na boksy piętro magazynu, zapalając kolejne światła. Mijając dawne biuro taty, z sentymentem popatrzyła na tabliczki przy drzwiach. Trzynaście razy wybrano go na Sadownika Roku i wciąż wiele osób, nawet konkurenci, zasięgało jego rady, choć od dziesięciu lat był na emeryturze. Nadal uważano go za duszę i serce firmy Biełyje Noczi; to on na początku lat sześćdziesiątych pierwszy wprowadził odmianę golden delicious, w latach siedemdziesiątych zapoczątkował uprawę granny smith, a w dziewięćdziesiątych wylansował braeburn i fuji. Chłodnie jego projektu zrewolucjonizowały cały ten biznes, gdyż dzięki nim zaczęto eksportować jabłka na rynki światowe.
Ona również miała swój udział w tym sukcesie. Pod jej kierownictwem rozbudowano chłodnie i obecnie firma zajmowała się też przechowywaniem owoców dla innych producentów. Dawny przydrożny stragan z jabłkami przekształciła w firmowy sklep, gdzie sprzedawano lokalne wyroby, głównie produkty spożywcze oraz pamiątki związane z sadem Biełyje Noczi. W okresie świątecznym, kiedy pociągi codziennie zwoziły do Leavenworth tłumy turystów w związku ze słynną uroczystością zapalania bożonarodzeniowych światełek, mieli tam mnóstwo klientów.
Zaczęła od telefonu do młodszej córki. W Tennessee minęła już dziesiąta.
– Halo – wymamrotała Maddy.
– Dzień dobry – rzuciła Meredith wesoło. – Zaspało się?
– Cześć, mamo. Późno poszłam wczoraj spać. Uczyłam się.
– Madison Elizabeth. – W głosie Meredith zabrzmiała nagana.
Maddy westchnęła.
– Niech tam, przyznam się. Była imprezka.
– Wiem, jak to fajnie i przyjemnie, ale za tydzień masz egzaminy. Wtorek rano, prawda?
– Tak.
– Trzeba jakoś godzić naukę z zabawą. Wyskakuj, moja panno, z łóżka i marsz na uczelnię. Nie ma rady. Balować można do woli, byle potem nie zaspać na zajęcia.
– Świat się nie zawali, jeżeli raz opuszczę hiszpański.
– Madison.
Maddy zaśmiała się.
– No, dobra. Już wstaję. Idę, idę. Hasta la vista… mamusiu.
Meredith uśmiechnęła się.
– Zatelefonuję w czwartek, to opowiesz, jak ci poszedł referat. I zadzwoń do siostrzyczki. Strasznie się boi testu z chemii organicznej.
– Dobrze, mamo. Kocham cię.
– A ja ciebie, królewno.
Odkładając słuchawkę, czuła się o wiele lepiej. Na następne trzy godziny pochłonęła ją praca. Czytała właśnie ostatni raport o zbiorach, kiedy zabrzęczał interkom.
– Meredith? Twój ojciec na jedynce.
– Dzięki, Daisy. – Odebrała telefon. – Cześć, tato.
– Oboje z mamą zapraszamy cię na lunch.
– Mam strasznie dużo pracy…
– Córeczko, nie daj się prosić…
Meredith nie potrafiła ojcu niczego odmówić.
– Dobrze. Ale o pierwszej muszę być z powrotem.
– Zgoda – odparł, a Meredith wiedziała, że on się uśmiecha.
Odłożyła słuchawkę i wróciła do pracy. Ostatnio przy wzroście produkcji i spadku zamówień koszty zarówno eksportu, jak i transportu poszybowały w górę, więc większość czasu zajmowało jej gaszenie kolejnych pożarów, a dzień dzisiejszy nie był wyjątkiem. W południe u podstawy czaszki zagnieździł się od tego stresu ból, który coraz bardziej się panoszył. Mimo to wychodziła z biura uśmiechnięta i pogodna.
W ciągu dziesięciu minut pojawiła się u rodziców.
Dom przypominał ilustrację do rosyjskiej bajki: miał dwukondygnacyjną werandę z wieżyczkami i dekoracyjne drewniane elementy. Szczególnie pięknie prezentował się o tej porze roku, oświetlony świątecznymi lampkami. Stał w otoczeniu smukłych eleganckich topoli na łagodnym wzniesieniu z widokiem na dolinę. Miedziany dach, który w szary zimowy dzień sprawiał wrażenie zamglonego, w słońcu potrafił lśnić żywym złotem. Dom cieszył się pewną sławą i turyści go chętnie fotografowali.
Tylko matka mogła zbudować coś tak absurdalnie wręcz niepasującego do otoczenia. Rosyjska dacza w stanie Washington. Nazwa sadu też nie pochodziła stąd. Biełyje Noczi.
Białe Noce. Akurat: Tutaj noce były tak czarne jak świeży asfalt.
Żeby jeszcze mamie cokolwiek zależało na tym, co ma wokół siebie. Po prostu lubiła stawiać na swoim. Czegokolwiek sobie zażyczyła, mąż spełniał. A ona zapragnęła mieć zamek z bajki oraz sad noszący niewymawialną rosyjską nazwę.
Meredith zapukała i weszła do środka. W kuchni ani żywego ducha, tylko w wielkim garze stojącym na ogniu bulgotała zupa.
W salonie światło wlewało się od północy, przez okna biegnące w dwóch kondygnacjach – była to tak zwana wieża. Grubo nawoskowane podłogi lśniły. Kolejne dziwactwo mamy: parkiet śliski jak lód. Niełatwo się po nim chodziło w samych skarpetkach. Punkt centralny stanowił wielki kamienny kominek, wokół którego stały miękkie kanapy i krzesła. Nad nim wisiał obraz olejny przedstawiający rosyjską trojkę – romantycznie rozpędzony zaprzęg z dobranymi maścią końmi na tle śnieżnej połaci. Czysty Doktor Żywago. Na lewo od kominka rozmieszczono kilkanaście obrazków przedstawiających cerkwie, a pod nimi ustawiono domowy ołtarzyk matki: stolik z ikonami oraz palącą się stale świecą.
Ojca znalazła na jego ulubionym miejscu, na otomanie stojącej przy choince. Wsparty na ciemnoczerwonych poduszkach leżał i czytał. Miał osiemdziesiąt pięć lat i był prawie łysy – z wyjątkiem kilku kępek siwych włosów. Liczne plamy na skórze świadczyły o długim przebywaniu na słońcu. A w ogóle to przypominał smutnego basseta nawet wtedy, gdy się uśmiechał. Nikogo jednak by nie zwiódł ponurą miną. Wszyscy kochali Evana Whitsona. Jego nie można było nie kochać.
Na widok córki rozpromienił się. Uścisnął jej rękę.
– Mama się ucieszy, jak cię zobaczy – rzekł.
Meredith uśmiechnęła się. Od lat grali w tę grę. Tata udawał, że mama ją kocha, a ona udawała, że mu wierzy.
– Świetnie. Jest na górze?
– Wyszła do ogrodu. Nie dała się przekonać.
Wcale jej to nie zdziwiło.
– Pójdę po nią.
Ojciec został, a ona przeszła do jadalni, skąd przez szklane drzwi widać było ogród pokryty śniegiem, a za nim jabłonie śpiące zimowym snem w rozległym sadzie. Nieco bliżej, pod ustrojonymi w sople gałęziami pięćdziesięcioletniego drzewka magnolii, znajdował się mały prostokątny ogródek, tak zwany zimowy ogród, otoczony płotkiem z kutego żelaza. Ozdobną furtkę oplatała uschnięta o tej porze winorośl. W lecie ogrodzenie będzie obsypane zielonymi liśćmi i białymi kwiatami, teraz lśniło od szronu.
Matka, licząca już ponad osiemdziesiąt lat, siedziała otulona kocem na żeliwnej ławeczce. Prószył lekki śnieg; drobniutkie płatki w powietrzu zmieniały krajobraz w impresjonistyczny obraz, na którym wszystko wydaje się niematerialne i nierealne. Przycięte ozdobnie krzewy i poidło dla ptaków pod pokrywą śniegu przybrały zupełnie fantastyczne kształty. Mama tkwiła pośród tego wszystkiego jak zwykle nieruchomo, z rękami złożonymi na kolanach.
Jako dziecko Meredith strasznie się bała, gdy matka izolowała się w swojej samotności. Kiedy podrosła, z początku ją to żenowało, a potem złościło. Dorosła kobieta nie powinna wysiadywać na mrozie i gapić się przed siebie. Matka twierdziła, że to patrzenie na nic wynika z jej wady wzroku, ale trudno było w to uwierzyć. Co tu ma do rzeczy nieodróżnianie kolorów – widziała jedynie biel, czerń i odcienie szarości.
Meredith wyszła na dwór. W wysokich butach zapadała się po kostki w śnieg powleczony miejscami cienką zmarzniętą skorupką. Parę razy o mało się nie poślizgnęła.
– Nie powinnaś wychodzić na dwór, mamo – powiedziała łagodnie. – Jeszcze dostaniesz zapalenia płuc.
– Musiałoby być o wiele zimniej, żebym dostała zapalenia płuc. Jest ledwo poniżej zera.
Córka wzniosła oczy do nieba. Ta typowa dla matki odpowiedź zawsze ją strasznie denerwowała.
– Mam tylko godzinę, więc chodźmy jeść. – Słowa te zabrzmiały dość ostro w miękkim, spokojnym świecie łagodnie wirujących płatków. Co takiego matka miała w sobie, że budziła agresję? – Wiedziałaś, że tata zaprosił mnie na lunch? – spytała.
– Oczywiście – odparła mama, a Meredith wiedziała, że kłamie.
Matka z godnością podniosła się z ławki. Zawsze zachowywała się jak bogini przyzwyczajona do hołdów. Twarz miała gładką, bez zmarszczek, cerę piękną, niemal przezroczystą. Swoją figurą budziła zazdrość innych kobiet. Ale najpiękniejsze były jej oczy. Głęboko osadzone, okolone gęstymi rzęsami, błękitne, ze złotymi plamkami. Oczy, jakich się nie zapomina. Co za ironia losu, że same o tak pięknej barwie nie odróżniały kolorów.
Wzięła matkę pod ramię i poszły w stronę domu. Dopiero wtedy zauważyła, że mama jest bez rękawiczek i dłonie ma prawie sine.
– O Boże, odmrozisz sobie ręce! Dlaczego nie włożyłaś rękawiczek w to zimno?...
– Takie tam zimno.
– Nie można tego lekceważyć. – Pomogła jej wejść po oblodzonych schodkach. – Weź może kąpiel, żeby się rozgrzać.
– Nie mam zamiaru się rozgrzewać. Jest czternasty grudnia, musi być chłodno.
– Jak wolisz. – Meredith obserwowała matkę, która, stojąc przy kuchence, mieszała zupę. Koc, którym się owinęła, zsunął się jej z ramion i upadł na podłogę.
Meredith nakryła do stołu i przez krótką chwilę w kuchni rozbrzmiewały odgłosy normalnego życia.
– Moje kochane kobietki – powiedział ojciec, wchodząc. Wyglądał mizernie, ostatnio stracił na wadze. Sprawiał wrażenie, jakby zmalał, skurczył się. Podszedł do nich i położył im ręce na ramionach. – Lubię jeść z wami lunch.
Mama uśmiechnęła się cierpko.
– Ja też – powiedziała z wyraźnym rosyjskim akcentem.
– Ja też – dodała Meredith.
– To dobrze. – Tata spojrzał na nie obie, po czym usiadł przy stole.
Mama przyniosła na tacy ciepłe grzanki z fetą skropione masłem i położyła po jednej na każdym talerzyku, po czym podała nalaną zupę.
– Byłem dziś rano w sadzie – odezwał się ojciec.
Meredith usiadła obok niego.
– Pewnie zauważyłeś, co się dzieje na polu A?
– Tak. To pole zawsze stwarzało problemy przez nierówność terenu i zbocze.
– Ed i Amanda wszystkiego dopilnują. Nie martw się o zbiory.
– Nie martwię się. Ale coś innego przyszło mi do głowy.
Spróbowała zupy; była esencjonalna i bardzo smaczna. Aromatyczny szafranowy rosół z klopsikami jagnięcymi i pysznym jedwabistym makaronem. Trzeba uważać, żeby nie zjeść za dużo, bo po południu znów będzie bieganie.
– Masz, tato, jakiś nowy pomysł?
– Żeby posadzić tam winogrona.
Meredith wolno odłożyła łyżkę.
– Winogrona?
– Golden delicious nie są już naszymi najlepszymi jabłkami. – Nim córka zdążyła coś powiedzieć, podniósł rękę. – Wiem, wiem. Zbudowaliśmy nasze małe imperium na jabłkach, i to na tej odmianie, ale świat idzie do przodu. Psiakrew, zaraz się zacznie rok dwa tysiące pierwszy. Córeczko, w tym widzę naszą przyszłość. Wino lodowe. Z przemarzniętych owoców.
– W tych czasach? Ależ, tato! Azjatyckie rynki są coraz trudniejsze. Za transport płacimy majątek. Rośnie konkurencja. Rany, w zeszłym roku dochód nam spadł o dwanaście procent, teraz nie jest wcale lepiej. Ledwo dajemy radę.
– Powinnaś słuchać ojca – odezwała się mama.
– Och mamo, proszę cię. Nie zaglądałaś do magazynów, odkąd zmodernizowaliśmy system chłodzenia. A kiedy ostatni raz widziałaś roczny bilans?
– Nie kłóćcie się – westchnął ojciec.
Meredith wstała.
– Muszę wracać do pracy.
Zaniosła swój talerz do zlewu i umyła. Pozostałą zupę przelała do plastikowego pojemnika, schowała do przepełnionej lodówki, a garnek wyszorowała. W ciszy, jaka zapadła, stuknięcie garnka o metalowe sitko w zlewie zdawało się niesamowicie głośne.
– Pyszne, mamo. Dzięki. – Pożegnała się i wyszła. W przedpokoju włożyła płaszcz. Stała już na ganku, wdychając ostre, lodowate powietrze, gdy wyszedł do niej ojciec.
– Wiesz, co się z nią zawsze dzieje w grudniu i w styczniu. Zima jest szczególnie trudna.
– Wiem.
Objął ją i przytulił mocno.
– Obie musicie bardziej się starać.
W Meredith słowa te za każdym razem wywoływały odruch buntu. Całe życie je słyszała; żeby choć raz powiedział, że to mama powinna bardziej się postarać.
– Dobrze – zgodziła się i bajka skończyła się jak zwykle. Będzie się starać. Zawsze się starała. Ale i tak nigdy nie staną się sobie bliskie. Zbyt wiele wydarzyło się w przeszłości. – Kocham cię, tatusiu. – Pocałowała go w policzek.
– Ja ciebie też, Meredoodle. – Uśmiechnął się wesoło. – Pomyśl o winogronach. Przed śmiercią chętnie zostałbym winiarzem.
Nie znosiła takich żartów.
– Ha, ha, bardzo zabawne. – Wsiadła do samochodu, wrzuciła wsteczny i zawróciła. Przez śnieżną koronkę na przedniej szybie zobaczyła okno salonu, a za nim rodziców. Tata obejmował mamę i całował ją. Zaczęli wolno tańczyć, pewnie bez muzyki. Tata jej nie potrzebował; zawsze mówił, że nosi w sercu wiele piosenek o miłości.
Odwróciła wzrok od tej intymnej sceny, ale to wspomnienie towarzyszyło jej do końca dnia. Kiedy analizowała różne aspekty operacji finansowych, szukając sposobów na zmaksymalizowanie dochodów, i gdy siedziała na długich naradach, nie opuszczała jej myśl o tym, jak bardzo rodzice się kochają.
Nie mieściło się jej w głowie, że kobieta może tak gorąco uwielbiać męża, a jednocześnie całkowicie odtrącać dzieci. Nie, to nie tak. Matka ich nie odtrąca. Jej w ogóle nie zależy.
– Meredith?
Poderwała się. Tak była pogrążona we własnym świecie, że zapomniała, gdzie jest. Przy biurku. Czyta raport o szkodnikach.
– Ach, przepraszam, Daisy. Nie słyszałam pukania.
– Pora do domu.
– Już tak późno? – Spojrzała na zegarek. Osiemnasta trzydzieści siedem. – Cholera… O, przepraszam. Zasiedziałam się.
Daisy się zaśmiała.
– Jak co dzień, moja droga.
Meredith zaczęła składać papiery.
– Proszę uważać na drodze, panno Daisy. – To taki ich stały żart. Obie się uśmiechnęły. – I pamiętać, że o dziewiątej na zebraniu będzie Josh z Komisji Sadownictwa. Poprosimy kawę i pączki.
– Ma się rozumieć. Do jutra.
Wyszła dopiero, gdy na biurku zapanował idealny porządek.
Śnieg padał intensywnie, ograniczając w znacznym stopniu widoczność na drodze. Wycieraczki pracowały pełną parą, ale i tak niewiele to pomagało. Co chwila oślepiały ją światła samochodów nadjeżdżających z przeciwka. Jechała bardzo wolno, choć drogę znała na pamięć. Przypomniało jej się, jak raz instruowała Maddy à propos prowadzenia w śnieżycę. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. „To tylko śnieg, mamo. Droga nie jest oblodzona. Nie mam zamiaru się wlec. Już wolę iść piechotą niż jechać tak wolno”.
Cała Maddy. Wiecznie się śpieszyła.
Po powrocie do domu poszła do kuchni. Szybki rzut oka na zegar potwierdził, że jest późno. Znowu.
Położyła torebkę na szafce.
– Jeff?
– Tu jestem.
Stał w salonie za niewielkim barem, który sprawili sobie pod koniec lat osiemdziesiątych, i robił drinka.
– Przepraszam, że tak późno. Ten śnieg…
– Nie szkodzi. – Oboje wiedzieli, że znów się zasiedziała w pracy. – Chcesz drinka?
– No pewnie. Białe wino. – Już sama nie wiedziała, co do niego czuje. Mąż był przystojny, ciemnoblond włosy dopiero teraz zaczęły siwieć na skroniach. Do tego wyraziste rysy i dobre, wesołe, stalowoszare oczy. Miał siedzącą pracę, jadł za dwóch, a mimo to wciąż zachowywał szczupłą sylwetkę i w ogóle się nie starzał. Ubierał się najczęściej w wytarte dżinsy i jakąś starą koszulkę.
Podał jej kieliszek.
– Jak minął dzień?
– Tata chce uprawiać winogrona. A mama znów siedziała w zimowym ogrodzie. W końcu dorobi się zapalenia płuc.
– Sama jest jak lód.
Uświadomiła sobie, ile razem przeżyli, ile rzeczy ich łączyło. Pierwszy raz wypowiedział się na temat jej matki przeszło dwadzieścia lat temu i przez ten czas nie wydarzyło się nic, co by mogło zmienić jego opinię.
– To prawda. – Oparła się o ścianę. Ogarnęło ją znużenie. Pomyślała o tych wszystkich sprawach, i ważnych, i mniej pilnych, które miała ostatnio na głowie. Przymknęła oczy.
– Napisałem dziś rozdział. Krótki, ale chyba nie najgorszy. Jakieś siedem stron. Wydrukowałem. Może przeczytasz? Meredith? Mere?
Otworzyła oczy. Mąż uważnie jej się przyglądał. Odniosła wrażenie, że przed chwilą powiedział coś ważnego. Usiłowała sobie przypomnieć co.
– Przepraszam. Miałam ciężki dzień.
– Ostatnio masz wyłącznie ciężkie dni.
Nie wiedziała, czy to oskarżenie, czy beznamiętne stwierdzenie faktu.
– Wiesz, jak jest zimą.
– I wiosną. I latem…
A więc jednak ma do niej żal. Jeszcze rok temu natychmiast spytałaby o jego sprawy. Wypłakałaby mu się, że już się gubi w tej codziennej krzątaninie i że bardzo tęskni do córek. Ale ostatnio miała problemy z bliskością w stosunku do własnego męża. Sama nie wiedziała, jak to się stało i kiedy, lecz ów dystans między nimi zwiększał się niczym rozlewająca się coraz szerzej plama.
– Chyba masz rację.
– Pójdę popracować. – Wstał i wziął marynarkę rzuconą na oparcie krzesła.
– Teraz?
– A co, zła pora?
Czy ma potraktować jego odpowiedź jak zwykłe pytanie? Czy też chciał, żeby go zatrzymała, wymyśliła powód, żeby z nią został? A może naprawdę chciał wyjść? Nie potrafiła tego rozstrzygnąć i szczerze mówiąc, niewiele jej na tym zależało. Najchętniej wzięłaby gorącą kąpiel, napiła się wina i nie myślała, o czym mają mówić przy kolacji. A najlepiej, żeby nie musiała tej kolacji w ogóle robić.
– Każda pora jest dobra.
– Tak właśnie myślałem. – Pocałował ją w policzek.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.