Читать книгу Kebabistan - Krystian Nowak - Страница 4

Dom kebabu

Оглавление

Od ponad roku na jednym z warszawskich blokowisk z wielkiej płyty w przylegającej do średniej wielkości supermarketu blaszanej budzie mieści się bar z kebabem. Nie jest to „tradycyjny turecki doner-kebap”, ale nie jest to także pokrojona w plastry wieprzowina odgrzewana w mikrofali. To typowy dla tego rejonu świata kebab. Danie tak bardzo multi-kulti jak Polska jest homogeniczna.

Miejscowy pasaż handlowy, o ile można się tak wyrazić, składający się z trzech alejek okolonych kilkoma starszymi i kilkoma nowszymi blaszanymi budami, do których co jakiś czas dołączają kolejne, przeżywał kilka boomów.

Był boom na rzeźników – w pewnym momencie było ich, nie licząc posiadającego wszak dział mięsny Carrefoura (wcześniej Globi, a jeszcze wcześniej Bellona), chyba pięciu. Sporo, nawet jak na ogromne osiedle, jakim jest Marymont-Ruda. Mieszka tu około czterdziestu tysięcy ludzi.

Ostatnio był boom na piekarnie. Właściwie to sklepy z pieczywem. Są już pierwsze znaki, że nie wszystkie budki z bułkami przetrwają. Ponownie nie licząc placówki francuskiego koncernu, która również podgrzewa produkty mączne na miejscu, sklepików, gdzie można kupić „świeże pieczywo”, znaleźć można na przestrzeni kilkudziesięciu metrów kwadratowych trzy. Trzy osobne budki – jedna należy do sieci piekarniczej Trimar. To część pawilonu podnajęta od działającego za ścianą zakładu fryzjerskiego. Druga – należąca do sieci Putka, mieści się w byłym osiedlowym warzywniaku. Wcześniej Putka działała za ścianą w dostawionej specjalnie dla niej nowej budce trzy na cztery metry. Ruch był jednak tak duży, że koncern zdecydował przeprowadzić się do większego lokalu.


Osiedle Marymont-Ruda w Warszawie

Ale to było jeszcze zanim swój nowy, lśniący niezużytą malowaną blachą pawilon postawił pan Lubaszka. Odkąd naprzeciwko Putki działalność rozpoczęła Galeria Wypieków, oczywiste było, że dla kogoś w bułczanym biznesie oznacza to kłopoty. Piekarnia postanowiła zdywersyfikować środki przychodu i swój nagle za duży pawilon podnajęła w połowie Zakładom Mięsnym Zielonka. Nie dzieli ich nawet ściana. Do byłego minipawilonu Putki wprowadziły się „Lody Tajskie”. Tematyczna fluktuacja pawilonów nasila się z każdym rokiem. Tak działa wolny rynek. Na razie bułczaną wojnę zdaje się przegrywać Trimar.

Był na osiedlu i boom cukierniczy. Tu, gdzie siedzimy, wcześniej działała przez kilkanaście lat rodzinna cukiernia „Promyk”, stawiająca na wysoką jakość produktów, za którą szła jednak dość wysoka cena. Rodzina sprzedała interes innemu cukiernikowi, który, jak się wydawało, radził sobie lepiej, przynajmniej do momentu, kiedy z niezrozumiałych dla nikogo powodów do blaszaków w sąsiedztwie wprowadziły się trzy inne cukiernie. Dziś na osiedlu nie ma żadnej.

Boomu na kebaby na razie nie ma. Od ponad roku działa tylko jedna kebabiarnia, w lokalu po dwóch cukierniach, przylegającym do Carrefoura, który służy zresztą za centrum zaopatrzeniowe. Być może kupienie hurtowych ilości papierowych ręczników, sztućców czy sałaty byłoby tańsze w Makro, ale najbliższe Makro znajduje się pięć kilometrów stąd, a jest to pięć kilometrów, które trzeba przejechać najpierw w jedną, potem w drugą stronę. To paliwo. I czas. A czas to pieniądz. A do karfa można pójść w klapkach, nie zmieniając roboczych ciuchów. I przy okazji pożartować z pracującymi tam ukraińskimi kasjerami, którzy są właściwie jak koledzy z pracy.



Potem ci koledzy z pracy przychodzą po swojej pracy do twojej pracy zjeść jej owoce. Koło się zamyka.

W rogu lokalu wisi telewizor. Ciemnoskóry chłopak zza lady decyduje się przerwać dudniący ciąg drażniących letnich hitów i przełącza kanał na TVP2. Akurat leci teleturniej „1 z 10”

– Mój ulubiony! – rzuca z uśmiechem i wraca do wykrawania mięsa. W środku wszystkie stoliki zajęte.

Koszt najmu pawilonu to pięć tysięcy złotych. Woda, prąd i gaz, którego zużywa się na non stop podgrzewane wały mięsa wyjątkowo dużo – drugie tyle. Razem dziesięć tysięcy złotych. To nie jest wielka matematyka, nawet dziecko przed gimnazjum to policzy, a co dopiero po.

Asif gimnazjum akurat ukończył. To dość imponujący wyczyn, biorąc pod uwagę, że zrobił to, mając dwadzieścia lat. Trochę późno? Wcześniej nie było jak. Wcześniej gimnazjum zwyczajnie nie istniało. Podstawówka zresztą też nie. O liceum nie wspominając. Asif ukończył gimnazjum w Afganistanie.

Poza Asifem w barze pracują jeszcze trzy osoby. Drugi Afgańczyk – współwłaściciel, ich kolega z Tadżykistanu oraz jeden Banglijczyk, teraz akurat mający wartę za ladą. Czasem pomaga też piąta osoba – Polka, żona drugiego Afgańczyka. Z rodakiem Asif zna się jeszcze z ojczyzny. Tadżyka poznali w ośrodku dla uchodźców. A skąd Banglijczyk? Przyszedł kiedyś, szukając jakiejś pracy, to go zatrudnili. Uchodźcy mieliby nie pomóc? W Bangladeszu się nie przelewa. To kraj na samym końcu rankingu czegokolwiek. Chociaż w dwóch konkurencjach zajmuje wysokie miejsca. Pierwszy to ranking zaludnienia. Kraj o zaledwie 144 tysiącach kilometrów kwadratowych (tyle co pół Polski) zamieszkuje 138,5 miliona ludzi, czyli Polsk ponad trzy i pół. To 961 osób na kilometr kwadratowy. Bangladesz w rankingu zaludnienia zajmuje wysokie trzynaste miejsce. Jeśli uważacie, że miejsce trzynaste to wcale nie tak strasznie, to wcale nie tak wysoko, widać są miejsca na świecie, które mają gorzej, to spieszę z informacją, że Bangladesz na tej liście wyprzedzają takie kraje znane z problemów z przeludnieniem jak Malta, Bahrajn albo trochę bliższy Bangladeszowi geograficznie Singapur czy też słynne na cały świat, nieradzące sobie z liczbą mieszkańców enklawy biedy jak Monako i Watykan.

Drugi z rankingów, w którym Bangladesz przoduje, to ten określający, który kraj przyjął najwięcej uchodźców z sąsiedniej Birmy, gdzie buddyjska większość postanowiła, z braku zdaje się innych problemów, przeprowadzić czystki etniczne na muzułmańskiej mniejszości, stanowiącej, jak podają różne źródła, od 4 do 20% populacji Birmy. Jest to liczba pomiędzy 2 a 10 milionami ludzi. Może mniej, może więcej. Skoro nie wie tego rząd Birmy, to pewnie nie wie tego nikt. Bangladesz przyjął ich, póki co, trzysta tysięcy.

Ale Asif tego wszystkiego nie wie. Nie musi. Człowiek potrzebował pomocy, pracy, to go zatrudnił. Koniec historii.

Problemów jednak ze zrozumieniem swojego kolegi z pracy by raczej nie miał.

W jego rodzinnym Afganistanie mówi się po pasztuńsku albo w dari, on jednak – tak jak jego rodacy z baru – zna tylko dari. W Bangladeszu językiem urzędowym jest bengalski. Tu starają się rozmawiać po polsku, ale Banglijczyk jest u nas od niedawna, częściej w użyciu jest więc angielski.

Ale nie o język tu przecież chodzi. Chociaż nauczył się go w większości sam. Zajęło mu to, jak sam twierdzi, trzy lata. Profesjonalne lekcje zaczął pobierać dopiero miesiąc temu. Lekcje ma trzy razy w tygodniu. Bardzo chciałby podreperować gramatykę, ale już wie, że to nie będzie łatwe.

W rodzinnym mieście Asifa przed pojawieniem się amerykańskich wojsk nie było szkoły. Byli talibowie i obowiązek służenia im. Gdy Amerykanie i kraje sojusznicze ogłosiły wygranie wojny, zaczęła się budowa od podstaw. Powstały więc szkoły. W jednej z nich w wieku czternastu lat naukę rozpoczął Asif. Jak większość jego rówieśników, nie miał żadnych planów dotyczących swojej przyszłości. Nie wiedział wcześniej, że istnieje świat poza afgańskimi górami i pustyniami. Że jest to świat, do którego może się udać.

– Zawsze macie tu taki ruch?

Asif w Polsce jest od pięciu lat. Najpierw w ośrodku dla uchodźców. Krótko. Ludzie tam siedzą i po trzy lata, przyzwyczajają się, zaczynają tam żyć, kochać się, zakładać rodziny niekiedy. Ale jego wpuścili oficjalnie do kraju już po pół roku.

– Zawsze.

– Weekendy? – dopytuję.

– Też. Ruch jest codziennie. Mam co robić. Nie mam się czym martwić.

Ale to nie jest stan permanentny. Po czterech latach pobytu w kraju straż graniczna nakazała mu powrót do ośrodka. Na trzy miesiące. Coś im się nie zgadzało albo po prostu chcieli wziąć go na przetrzymanie, sam nie wie, nikt mu nie powiedział. Może myśleli, że się złamie i będzie chciał stąd wyjechać. Ale Asif przeżył rządy religijnych fanatyków w kraju, w którym nikt nie pamięta już nawet, jak to było, kiedy nie było jakiejś wojny, bo te trwają właściwie nieprzerwanie od czasu ogłoszenia niepodległości od Wielkiej Brytanii w 1919 roku. I teraz przesiedzenie kilku miesięcy w gołych czterech ścianach, które nawet nie są pod ostrzałem, miałoby go złamać albo chociaż zrazić? Zmusić do powrotu do kraju, w którym dwie trzecie kobiet jest wdowami, o ile przeżyje ciążę, bo wskaźnik umieralności podczas porodów jest najwyższy na świecie? Do kraju, w którym pierwsza linia kolejowa powstała w 2010 roku? Gdzie szacuje się, że jedenaście z trzydziestu czterech milionów mieszkańców wciąż jest analfabetami? Bądźmy poważni.

– Kto najczęściej do was przychodzi?

– Wszyscy. Naprawdę. Młodzież, dorośli, uczniowie, rodziny z dziećmi. Starsi ludzie…

To nieczęsty widok w kebabowniach.

Takie miejsca jak ten bar z kebabem, jeśli nie są przy ruchliwych drogach czy w centrum miasta, zwykle nie sprawiają wrażenia obleganych. Tu jednak niezależnie od pory i dnia tygodnia pracownicy nie mogą narzekać na brak zajęcia. W dni powszednie, popołudniami, można zobaczyć ludzi, jak kupują jedzenie do domu na wynos, aby nie marnować resztek sił na przygotowanie obiadu. W ciągu dnia kręci się tu sporo uczniów okolicznych szkół. Mają okienko albo są wagarach.

– To duże osiedle, a nie ma tu ani jednej restauracji w okolicy. No poza Chińczykiem zaraz obok.

Z baru azjatyckiego częściej zdają się korzystać pracownicy okolicznych budów, ale nie jest tak, że tu nie zaglądają.

– U nich takiego tłumu nie ma.

– To nie moja sprawa.

– Ale u Chińczyka też jest kebab.

– Daj spokój!

Oni też pewnie przed czymś uciekli, są tu jako obcy, ale kontaktów między tymi wyspami inności, oddalonymi od siebie o dosłownie dwadzieścia metrów, nie ma żadnych. Asif więc nie wie, co ich tu sprowadziło. Dla niego momentem, w którym podjął decyzję o wyjeździe, była śmierć ojca i reszty jego rodziny w zamachu minowym. Ojciec był policjantem w nowo utworzonych służbach mundurowych. Dla talibów wstąpienie do wojsk okupacyjnych to podpisanie na siebie wyroku śmierci. Nikt w Afganistanie nie uważa, że wojna się skończyła. Nikt w Afganistanie nie wierzy, że kiedykolwiek się skończy.

Późne piątkowe wieczory to na osiedlu czas ludzi zmierzających na okoliczne domówki. Są też tacy, którzy wyskakują z imprezy na moment, by przekąsić coś innego niż chipsy.

– Na kebabie jesteśmy – krzyczy do telefonu komórkowego trochę nazbyt pobudzony chłopaczyna z wielką grdyką, krążąc pomiędzy stolikami w wyściełanym trawą z rolki ogródku. – Siedzę tu z dużym Olem, dużym Mariem, małym Żabem i pedałem Arkiem – wszyscy się śmieją. Poza pedałem Arkiem.

Wpływ na rosnącą popularność przyprawionego mięsa w picie mogą również mieć względy, jakimi bliskowschodnie danie potrafi cieszyć się wśród wysoko postawionych osobistości. W listopadzie 2016 roku biskupi z Episkopatu Polski wydali dyspensę zezwalającą wyjątkowo na pogwałcenie tradycyjnego piątkowego postu, tak aby uczestnicy narodowościowego Marszu Niepodległości byli w stanie odzyskać siły nadwerężone dzielną walką o Polskę dla Polaków[5].

Asif wieprzowinę jadł, ale nie jada. Nie za często przynajmniej. Chciał spróbować polskiej kuchni, a ta bez świniny się nie obejdzie. Smakowało mu. Nawet bardzo. Ale przecież nawet lekarze, nie tylko w Afganistanie, mówią, że świnia może i smaczna, ale to najgorsze pod względem zdrowotnym mięso, jakie można wybrać.

– Kurwiu, jebnę ci! Wiedziałem, że to powie – usprawiedliwia się przed resztą towarzystwa pedał Arek. – Kończ już, bo nie ma czasu. Autobus zaraz przyjedzie.

Czemu Polska? Czemu nie na przykład Niemcy? Albo Francja? Czemu nie gdziekolwiek indziej? Pierwotnym planem był Luksemburg, gdzie zakotwiczył znajomy ze szkoły Asifa. Kolega powiedział: przyjeżdżaj. To Asif gdy tylko skończył szkołę, ruszył w drogę. W międzyczasie jednak kolega się rozmyślił, powiedział: nie przyjeżdżaj. Więc Asif, będąc już w drodze, spojrzał na mapę i stwierdził, że tu można mieć dobre życie. Nie, zanim tu przyjechał, nie wiedział, że kuchnia bliskowschodnia cieszy się tak ogromną popularnością nad Wisłą.

– Dobra. Mam osiem złotych, ktoś się zrzuca na szlugsy?

– Mam trzy zyble.

– Dawaj.

– Czekaj, ale co ja z tego będę mieć?

Wszędzie można mieć dobre życie, gdzie nie ma bomb, min, strzałów, obcych wojsk nie do końca rozróżniających przyjaciół od wrogów ani religijnych fanatyków mordujących ludzi w imię jakiegoś boga.

Asif pracuje w kebabie siedem dni w tygodniu od ośmiu do dziesięciu godzin dziennie. Trzy razy w tygodniu ma szkołę języka polskiego. Lubi posiedzieć z jakąś książką. W końcu nie po to nauczył się w wieku czternastu lat czytać, żeby nie korzystać z tej możliwości. Tylko przeważnie czasu nie starcza. Chciałby zacząć trenować na siłowni, ale jakoś od roku, kiedy podjął tę decyzję, na żadną siłownię wybrać się nie udało. Może uda się w przyszłym tygodniu.

Najlepszy utarg w barze notują w czwartek, piątek i poniedziałek. W piątek ruch wzrasta, bo ludzie wstępują do nich, wychodząc z domu i chcąc się posilić przed uderzeniem w miasto, ale tego dnia przychodzi też mnóstwo ludzi, którzy udają się na imprezy na samym osiedlu. Czemu w czwartek? Nikt tego nie wie. Jakoś tak, tak wychodzi. Poniedziałek to z kolei początek tygodnia szkolnego i dzieciaki z trzech okolicznych szkół czują swędzenie tygodniowego kieszonkowego w portfelach.

Interes by jednak nie szedł, nie mówiąc już o przetrwaniu, gdyby ludzie mieszkający wokół regularnie nie wracali. To już nie te czasy, że regularnie korzysta się z punktu gastronomicznego tylko dlatego, że jest najbliżej. Albo że jedyny. Nie w czasach, kiedy od zamówienia ulubionego posiłku do domu dzieli nas kilka kliknięć myszką czy tapnięć kciukiem na telefonie. Ludzie nie zachodziliby tu nawet kilka razy w tygodniu, gdyby nie mieli pewności, że to, co zjedzą w Kebab House, jest smaczne. I że jest tego dużo.

Chłopaki przy stoliku obok nadal odliczają drobne.

– Razem mamy trzynaście, więc starczy na paczkę. Dostaniesz pół.

– Pół paczki szlugów za trzy zeta?!

– Tak.

– Wchodzę w to!

W Afganistanie nic się nie planuje, bo nie ma po co. Bez sensu jest planować cokolwiek, jeśli wiesz, że możesz zginąć w każdej chwili. Bo jakiś nalot będzie źle wymierzony. Bo trafi akurat ciebie czyjaś zbłąkana kula. Bo miny ktoś nie znalazł i nie rozbroił. Bo talibowie akurat postanowili tego dnia najechać twoją wioskę i nie brać jeńców. Asif nie planował, co będzie robić w Polsce. Nie planował pracować w barze z kebabem. W Afganistanie kebab się owszem jada, ale nie przypomina on tego, co serwuje się w Polsce. Bardziej przypomina szaszłyki i jest zawsze z baraniny i wołowiny. Nigdy z kurczaka. Absolutnie nie ze świni. Lekarze w Afganistanie mówią, że świnia nie jest zdrowa. Ale w Polsce świnia już podobno zdrowsza, więc przekąsić się zdarza. Bo i czemu nie.

W barze najlepiej sprzedaje się kebab w każdej formie, ale nieźle schodzi też ulubione danie Asifa – kabuli palaw, narodowa potrawa Afganistanu. To ugotowany w bulionie ryż, pieczony później z marchewką, orzechami, rodzynkami i mięsem, zwykle jagnięcym, bądź w wersji wege – z soczewicą. Sekretem dobrze przyrządzonego kabuli jest zachowanie odpowiedniej konsystencji ryżu.

Chłopaki ze stolika obok zaczynają się w końcu zbierać. Realizować założony przez siebie plan.

– Dobra, to teraz trzeba jeszcze znaleźć kogoś, kto nam je kupi.

– Ja kupię.

– Arek, kurwa, tobie to nawet ja bym nie sprzedał.

– Zamknij ryj.

– Jeden chłopak wstaje od stolika. Może być dużym Olem, ale równie dobrze może być też dużym Mariem.

– Dobra, panowie, koniec pierdolenia, bo nam autobus serio ucieknie.

– To może ciapaty nam kupi?

Asif mówi, że nigdy w ciągu tych pięciu lat spędzonych tutaj nie dotknął go rasizm. Że jak ktoś sobie coś tam gada, to na ogół jest pijany i nie ma sensu zwracać na to uwagi. On do siebie takich zdarzeń nie bierze. Miał kilku kolegów, którzy nie mieli tyle szczęścia. Oni już wyjechali. Asif siedzi, choć co jakiś czas wzywany jest na różnego rodzaju przesłuchania w związku z przedłużeniem jego prawa pobytu tymczasowego bądź bez żadnego powodu. Bo czemu by nie. Prawa stałego pobytu jeszcze nie ma, jego wnioski są regularnie odrzucane. Niechętnie, ale przyznaje, że boi się, że mogą go znowu zamknąć w ośrodku na nie wiadomo ile. Nie wie, co będzie wtedy z barem. Koledzy bez niego sobie poradzą, ale czy on poradzi sobie bez nich?

Z kolegami czasami wywieszają na zewnątrz polską flagę. Zawsze w święta, ale czasami i tak bez okazji, po prostu. To z szacunku dla tych wszystkich ludzi, którzy ginęli, by Polska była wolnym i spokojnym krajem. Było warto, bo przecież dla niego takim jest, chciałby więc, jak tylko może, okazać tym ludziom wdzięczność i szacunek. Bo przecież wywalczyli wolność i spokój i dla niego. Chciałby od czasu do czasu pójść na siłownię, w końcu zacząć ćwiczyć. Nie był jeszcze ani razu, ciągle brakuje czasu. Afgańskiej flagi nie mają.

– Ja ciapatego prosić nie będę.

Chłopaki zabierają leżące wokół stolika plecaki. Głośno dziękują, że dobranoc, że pyszne było. Idą prosić żula spod pobliskiego monopolowego, żeby kupił im fajki.

*

Kilka miesięcy po rozmowie z Asifem dzwoni do mnie nieznany numer telefonu. Zwyczajowo nie odbieram. Wtedy dostaję esemesa:

Potszebuje pomocy. Pilne. Proszę pomuż. Asif

Jestem zdziwiony, bo numer do Asifa mam zapisany. To nie jest numer, który mi podał. Ale ludzie przecież zmieniają numery.

Zapewniałem go podczas naszego wywiadu, że gdyby kiedykolwiek potrzebował pomocy, a ja mógłbym mu jakkolwiek pomóc, to niech śmiało do mnie dzwoni. Nie sądziłem jednak, że faktycznie zechce z mojej oferty skorzystać. Sam nie wiedziałem, co tak naprawdę ta oferta oznaczała.

W końcu oddzwaniam do Asifa. Jest w Poznaniu. Ukrywa się u znajomych. Bardzo się boi. Czego? Z początku nie mogę zrozumieć, proszę, by się uspokoił. Słyszę, jak zaciąga się papierosem. Mówi, że dzwoni od znajomych, jego telefon jest wyłączony. Dlaczego? Boi się, że straż graniczna go namierzy i znajdzie. Czemu straż graniczna miałaby go szukać? Bo dostał wezwanie. Jakie wezwanie? W sumie nie wie; wezwanie do stawienia się na komendzie straży granicznej. Proszę, aby przeczytał mi treść wezwania. Mówi, że musi poszukać, oddzwoni. Po kwadransie rozumiem już jego strach, choć wciąż nie jestem w stanie zrozumieć jego skali. Nigdy nie musiałem się bać o takie rzeczy. Straż graniczna wzywa go do stawienia się na komendzie w związku z kończącym się pozwoleniem na pobyt tymczasowy oraz odrzuceniem wniosku o jego przedłużenie. Przyczyna nie jest podana, ale w piśmie pada słowo „deportacja”. Dla przebywającego od ośmiu lat w Polsce Afgańczyka, który dotarł tu na piechotę, przerażające słowo.

Proszę go, żeby się uspokoił i powiedział mi, jak mogę mu pomóc. Pytam, czy ma prawnika. Pomaga mu ktoś ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej. Nie pamięta nazwiska. Jakaś pani. Polskie nazwiska nie są łatwe do zapamiętania. Pani -ski. Nie ma numeru telefonu do niej, żeby mi podać. Jest zapisany w telefonie, którego boi się włączyć, żeby nie zostać namierzonym. Moje tłumaczenie, że nic takiego nie może się stać, że nawet gdyby ktoś ze służb chciał namierzyć jego telefon, to nie jest mu do tego potrzebne, by był włączony, nie pomaga. Chyba nawet przynosi odwrotny skutek.

Zapewniam go, że wszystko będzie dobrze. Co innego mogę powiedzieć. Mówię, że skontaktuję się ze Stowarzyszeniem i oddzwonię na ten numer.

Po kilku godzinach prób kontaktu, którego nie ułatwia ani milczący czat na Facebooku, ani wyłączony telefon w biurze, udaje mi się porozmawiać z kimś ze Stowarzyszenia i dowiedzieć się, że owszem, jest pani, która zajmuje się sprawą Asifa, ale nie mogą mi niestety podać do niej numeru. Podaję swój i proszę o kontakt. Mówię, kim jestem, i przedstawiam, jak wygląda sytuacja. Po kwadransie dzwoni telefon. Kobieta jest bardzo miła i wyrozumiała, ale wydaje się też trochę załamana. Asifa nikt nie śledzi – zapewnia. W Stowarzyszeniu próbują się z nim skontaktować od kilku dni, bo wiedzą o sprawie. Z Asifem jednak nie ma kontaktu. Nie przychodzi do pracy, telefon ma wyłączony. To niedobrze. Jeśli zgarnie go przypadkiem jakiś patrol, to będzie to bardzo źle wyglądać.

Stowarzyszenie Interwencji Prawnej działa już czternaście lat. Z początku zajmowało się wyłącznie pomocą uchodźcom. Jakiś czas temu jednak rozszerzyło zakres osób, do których wyciąga pomocną dłoń. Tak trzeba było, aby ich działalność miała jakikolwiek sens. Uchodźców bowiem w Polsce prawie nie ma. Ten status prawny otrzymuje tu nie więcej niż 5% starających się. Ale przyznanie statusu uchodźcy to niejedyna pomoc, o jaką można się ubiegać. Są bowiem trzy stopnie ochrony, jaką przybysza może otoczyć państwo: pierwszy, najwyższy, to status uchodźcy, dotyczący osób, które są w stanie udowodnić, że są prześladowane w swoim kraju, a ich deportacja byłaby równoznaczna ze śmiercią, co nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać; drugi to ochrona uzupełniająca, dla tych, którym nie grozi śmierć, ale na przykład tortury; trzeci stopień to tak zwany pobyt humanitarny, który otrzymują ci, którzy poza czyhającym na nich w kraju pochodzenia zagrożeniem, zadomowili się w Polsce. Mają tu rodziny, pracę, mówią dobrze po polsku. Stowarzyszenie Interwencji Prawnej ma nadzieję, że ten status właśnie uda się uzyskać dla Asifa.

Jakąkolwiek pomoc, to jest któryś z powyższych statusów, dostaje łącznie 10% starających się.

Te niezbyt imponujące statystyki nie są tajne. Wystarczy znajomość angielskiego i dostęp do internetu, aby je znaleźć. Nie zachęca to raczej kolejnych osób szukających schronienia do podjęcia próby zbudowania normalnego życia właśnie tutaj. Jeśli ten niewielki odsetek osób, którym państwo polskie decyduje się pomóc i zapewnić bezpieczeństwo, nie jest przypadkowy, tylko utrzymywany w konkretnym celu, to z pewnością cel ten został osiągnięty. Stąd też zapotrzebowanie na usługi Stowarzyszenia Interwencji Prawnej było coraz mniejsze i trzeba było się lekko przebranżowić.

Gdy zaczynali, nikt w Polsce nie wiedział, kim właściwie jest uchodźca. Zaczęło się o tym na dobre mówić jakieś pięć lat temu. Kilku prawników spotykało się po McDonaldach, by pomagać, głównie Czeczenom.

*

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Kebabistan

Подняться наверх