Читать книгу Obietnica Klary - Krystyna Bartłomiejczyk - Страница 5

Оглавление

Rozdział 1

Dzień miał się ku końcowi. Przez korony majestatycznych dębów sączyły się dogorywające promienie słońca, ślizgały po liściach i w wąskich ukośnych smużkach padały na podłoże, tworząc na nim jaśniejsze plamy. W powietrzu unosiła się ziemista woń mchu i wilgotnej ściółki. Starą drogą, którą niegdyś jeździli drwale prowadzący wycinkę, dziarsko kroczył wysoki chłopak – rudy, piegowaty, ubrany w koszulkę poplamioną trawą, spodnie bojówki i znoszone adidasy.

Nie działo się nic niepokojącego, mimo to intuicja szeptała mu, że jest obserwowany. Kilka kolejnych niedbałych kroków, łagodny zakręt w prawo, kolejna kępa gęstych krzaków rosnących wzdłuż drogi, sekunda wahania i nonszalancja przegrała z ciekawością. Okręcił się na pięcie i krzyknął w stronę zarośli.

– Ej, ty tam, wyłaź! – Między gałęziami mignęła twarz z jasną grzywką opadającą na czoło i szybko zniknęła. Najwyraźniej intruz nie zamierzał zastosować się do jego rozkazu. – Ale już! – ponaglił go niecierpliwie. – Mam pomóc?!

Za plecami usłyszał suchy trzask patyków. Zrobił błyskawiczny zwrot i ujrzał, jak zza dębu wysuwa się krępa postać z uszami jak u koali.

– To ja – powiedział chłopak. Jego głos wibrował między butą a lekkim strachem.

Rudzielec popatrzył na kępę krzaków po jednej stronie drogi, popatrzył na kolegę z klasy po stronie przeciwnej i lekko zbaraniał. Myślał o tym, że jakoś przeoczył moment, w którym znienawidzony Gacuś posiadł umiejętność błyskawicznego przemieszczenia się.

– No co ty nie powiesz? – wycedził. – Jakoś nie zauważyłem. Ciebie w ogóle tu nie ma.

– Aha. – Gacek okrążył go, dbając o to, aby dzieląca ich odległość pozostawała bezpieczna, po czym się zatrzymał. – To do kogo gadasz?

– Do siebie. Lubię pogadać z kimś inteligentnym.

– Aha. – Z drwiącym uśmiechem ni to przytaknął, ni to podał w wątpliwość jego słowa.

– Snujesz się za mną, Gacku, jak smród po gaciach. Pytam, po co?

– Kogo pytasz? Przecież mnie tu nie ma.

Rudzielec nie zaszczycił kolegi odpowiedzią i ruszył w swoją stronę. Co chwila jednak oglądał się za siebie i za każdym razem przekonywał się, że Gacek podąża za nim krok w krok. Kiedy się zatrzymywał, ten robił to samo, a gdy znowu ruszał – ruszał za nim, zachowując wciąż tę samą odległość.

– Chyba nie łapiesz, tępaku. – Podszedł do chłopaka, który pozwolił mu zbliżyć się na odległość trzech kroków, zanim zaczął się cofać. – Nie Potrzebuję Twojego Zakichanego Towarzystwa, jasne?

– A ty jesteś głąb kapuściany – wysyczał Gacek.

– A ty ćwok.

– A ty zakuta pała. Ciekawe, dokąd tak zasuwasz? Do studni życzeń?

– Co ty mi tu przesłuchanie urządzasz?

– Jasne, że do studni, hi, hi! I co? Odwalisz abrakadabrę, a ze studni wyskoczy świadectwo, tak? Może jeszcze z paskiem, co?

Miki wsunął rękę do kieszeni, napotykając chłodny metal monety. To była zapłata za nieskończenie ważniejsze życzenie niż jakieś durne świadectwo.

Wczoraj spytał matkę, jak by to było, gdyby był z nimi ojciec, a ona odparła, że to akurat jest niemożliwe. „Jest jak jest i pogódź się z tym – powiedziała – losu nie można odwrócić”. Odwrócić może nie, ale zmienić na lepsze, owszem. Życie pełne jest niespodzianek i zwrotów, i wszystko może się zdarzyć. Weźmy Amelkę Zawadzką, dla której nawet skok przez próg był ogromnym wyzwaniem. Dopóki nie pojawiła się w ich szkole pani Klara. Wystarczyło, że nauczycielka powiedziała, iż nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko takie, które wydają się niemożliwe. Trzeba czegoś pragnąć z głębi serca, a wtedy można to osiągnąć. No i Amelka tak bardzo zapragnęła, że od razu poczuła się zdolna przeskoczyć nie tylko przez kozioł, lecz także przez Mount Everest.

A teraz Miki poczuł posmak nadziei, że jego „niemożliwe” też stanie się możliwe. Może nie od razu, może jutro, może za rok, może nawet za kilka lat, ale się stanie.

– Zaraz odwalę abrakadabrę i z barana zmienisz się w osła – prychnął, wyszarpując dłoń z kieszeni. Moneta zatoczyła wysoki łuk i upadła wprost pod nogi Gacka, który schylił się, by ją podnieść.

– Łooo... Pięć złociszy. – Zagwizdał. – Hojny jesteś.

– Oddawaj, ale już!

– Sam sobie weź. – Gacek uniósł rękę wysoko nad głową.

Miki skoczył jak żbik, wbił palce w brzeg monety i szarpnął z całej siły, odzyskując cenny pieniążek. A potem mocno pchnął Gacka. Pozwoliło mu to rozładować tylko część gniewu, który w nim narósł, toteż zastanawiał się, czy nie poprawić, ale nie było takiej potrzeby. Gacek poleciał na zarośla, odbił się jak sprężyna, po czym gruchnął twarzą do ziemi. No i wtedy dostał dokładnie to, na co sobie zasłużył.

Krzaki jęknęły ludzkim głosem i równocześnie prychnęły nieludzko, i wyprysło z nich coś czarnego, nastroszonego jak pióropusz. Wbiło się pazurami w plecy leżącego chłopaka, który zawył przeraźliwie, zagłuszając syczenie zjeżonej bestii. Dopiero po chwili udało się mu strząsnąć z siebie stwora. Skoczył na równe nogi, czerwony na twarzy, z obłędem w oczach, zrobił ósemkę i popędził na oślep w tempie ewakuacyjnym, bębniąc piętami o ziemię.

Miki czuł się tak, jakby przeżył najwspanialsze chwile w życiu.

– Dobra robota, kotku – mruknął, patrząc w ślad za Diablo znikającym między drzewami. Trudno go było nazywać „kotkiem”, nawet przy dobrych chęciach. Wyglądał tak, jak się nazywał – czarny jak smoła, szpetny jak sam diabeł i ważył jak na diabła przystało.

Chłopak przerzucił spojrzenie na gęste zarośla i podrapał się po głowie. Miał niemal pewność, że wciąż ukrywają postać z bladą twarzą mieszczucha o włosach dojrzałej pszenicy. I – co musiał przyznać z niejakim uznaniem – o stalowych nerwach.

Stłumił w sobie chęć wywabienia go z kryjówki i ruszył dalej, pogwizdując.


Wierchom nie można było ufać. W jednej chwili szło się po ścieżce, a w następnej patrzyło się już poprzez sklepienie z koron drzew, daremnie wypatrując skrawka nieba. Niewielu ludzi odważyło się zapuścić w głąb lasu. Mieszkańcy Oleska dorastali w cieniu historii o zakapturzonym wędrowcu snującym się po leśnych bezdrożach, który pojawiał się znikąd, wprawiał ludzi w stan graniczący z obłędem, po czym rozpływał się w czeluściach nocy.

Miki nie wierzył w te bajeczki, teraz jednak tak do końca nie był przekonany, że były wyssane z palca. Odczuwał lekki niepokój, słysząc złowróżbne pohukiwanie sowy, szmer listowia przywodzący na myśl żałosną skargę, skrzypienie drzew niczym chrypliwe zawodzenie. Wtedy wyobraźnia wbrew rozsądkowi układała odstręczające obrazki Obłędnika.

Gdzieś z tyłu dobiegł cichy, lecz wyraźny, niemożliwy do pomylenia trzask, jaki wydaje wyschnięta gałązka pękająca pod naporem ciężaru. Zdusił okrzyk strachu. Za chwilę usłyszał ten sam dźwięk, nie dalej jak pięć metrów od siebie, a po nim szurgotanie, stłumione sapanie i kolejny trzask. Sądząc po odgłosach, ocenił, że ktoś zbliżał się do niego raz z tyłu, raz z prawej, jakby lawirował między drzewami.

Ogarniająca go panika wzrosła, gdy usłyszał cichy jęk. Spojrzał za siebie. Wyraźnie widział ciemny zarys jakiejś postaci. Serce podeszło mu do gardła, poczuł, jak miękną mu kolana i włosy stają dęba na karku.

– Obłędnik!!! – wrzasnął skrzekliwie, rzucając się do ucieczki.

Zawtórował mu równie przerażony głos.


Dokładnie w momencie, kiedy Miki wybiegł z lasu, na drugim jego końcu to samo zrobił tajemniczy osobnik. Nie wiedział, kim jest Obłędnik, ale brzmiało groźnie, więc wolał tego nie sprawdzać.

Gdyby nie był tu obcy, pewnie trzymałby się szosy, która prowadziła wzdłuż zbitej ściany lasu i lekko opadała w kierunku Oleska. Ponieważ jednak nie znał tych stron, lecz głównie dlatego, że unikał ludzi, zbiegł z głównej drogi, jeszcze zanim zaczęła się wiejska zabudowa, i skręcił w kamienistą ścieżkę znajdującą się tuż za przystankiem. Dosłownie kilka sekund wcześniej wyłuskały ją z mroku reflektory odjeżdżającego autobusu. Nie wiedział, czy ma to uważać za znak, a jeśli tak – dobry czy też zły, lecz czuł, że powinien iść właśnie tam.

Dopóki nie pokonał zakrętu, nie było widać żadnego domu, wkrótce jednak przekonał się, że to, co brał za polną ścieżkę, w gruncie rzeczy było uliczką odgraniczoną płotami lub żywopłotami z ciernistych krzewów. Zaraz za zakrętem wyrósł parkan, zza którego wystawał łupkowy dach z mansardą. Po chwili wyłoniło się kilka następnych domów. W sumie naliczył ich pięć. Niezupełnie o to mu chodziło, ale skoro już się tu dostał, nie było innego sposobu, jak znaleźć bezpieczne schronienie, w którym mógłby przeczekać najgorsze. Niczego nie zdziała, chaotycznie biegając po okolicy. Najpierw opracuje jakąś strategię, dopiero potem ruszy w dalszą drogę. Zajmie mu to dzień, góra dwa.

Zatrzymał się przy skromnym domku okolonym ciemnym płotem. Wewnątrz znajdowało się podwórko przecięte na pół utwardzoną ścieżką, łączącą furtkę z gankiem. Niedaleko musiał znajdować się jakiś zbiornik wodny, przypuszczalnie staw, sądząc po głośnym kumkaniu żab. Ale nie to było główną zaletą domu, lecz położenie. Usytuowany był na samym końcu uliczki, na odludziu, jeśli nie liczyć pokaźnych rozmiarów willi naprzeciwko, która stała odsunięta od drogi i była zasłonięta do wysokości półpiętra starannie przystrzyżonym żywopłotem. Nie wiedzieć czemu, wydała mu się wyjątkowo wroga. Miał wrażenie, że okna domu przyglądają się mu jak czyjeś kpiące oczy i wzgardliwie szydzą z jego niemocy.

Usiadł na ziemi, ponieważ po całodziennej włóczędze nogi bolały go nieznośnie i odmawiały posłuszeństwa. Bokiem oparty o płot, wpatrywał się w dom, który wzbudził jego zainteresowanie. W przeciwieństwie do nieprzyjaznej willi vis-à-vis emanował spokojem i życzliwością, był wręcz wymarzony na tymczasowe przytulisko. Co więcej – łatwo dostępny. Wystarczyło odsunąć rygiel i wejść do środka, żadna filozofia.

Wstał i chwilę kręcił się przy furtce, jakby jeszcze niezdecydowany, a wtedy czyjaś ręka odsunęła zasłonkę w oknie. Błyskawicznie padł na ziemię i znieruchomiał. Pojął, że musi działać rozważnie i być cierpliwy, choć akurat cierpliwość nie była jego największą cnotą. W dodatku ogarniała go coraz większa senność. Z całych sił z nią walczył, czując podświadomie, że poddanie się jej byłoby niewybaczalnym błędem.

Chyba jednak się zdrzemnął, bo kiedy otworzył oczy, wszystkie domy wokół pogrążone były w głębokiej ciemności. Rozprostował zdrętwiałe nogi, rozmasował kark, po czym wsunął palce w szczelinę w płocie i odsunął rygiel. Bramka otworzyła się bezdźwięcznie. Nisko pochylony, przebiegł otwartą przestrzeń i z bijącym sercem przywarł do ściany plecami. Chwilę stał bez ruchu, z głową spuszczoną w dół i zamkniętymi oczami, jak gdyby wsłuchując się w swoje myśli, wreszcie zaczął przesuwać się na tyły domu.

Los mu sprzyjał. Okno na poddaszu było uchylone, przysłonięte zasłonką, którą poruszał lekki powiew wiatru. Choć umieszczone dość wysoko, z łatwością się tam dostał po drzewie rosnącym obok. Znacznie trudniejsze okazało się znalezienie w sobie dość sił, by się podciągnąć na rękach do gzymsu. Udało mu się dopiero przy trzeciej próbie. Przerzucił prawą nogę do wewnątrz i siedząc okrakiem na parapecie, chwilę szacował wzrokiem wysokość. Po czym nabrał powietrze w płuca i zeskoczył.

W powietrzu czuć było zapach kurzu, starego papieru, drewna i mysich odchodów. Srebrzysty rogal wypełniał poddasze światłem sprawiającym wrażenie nierealnego, wydobywając z mroku kontury łóżka – w tej chwili najbardziej kuszącej rzeczy na świecie. Intruz ruszył po podłodze upiornie skrzypiącej pod stopami. Szedł na palcach, by zminimalizować odgłosy. Wyciągniętymi rękami macał powietrze, aby zabezpieczyć się przed wpadnięciem na przeszkodę. W pewnym momencie poczuł, jak jego palce zanurzają się w czymś gęstym i lepkim. Rozsądnie powstrzymał krzyk zgrozy. Cofnął rękę z odrazą i otrzepał ją z pajęczyny, jednocześnie boleśnie uderzył kostką o coś twardego. I tym razem powstrzymał się od krzyku, zakrywając w porę usta. Kiedy wreszcie dotarł do łóżka, zwalił się na siennik jak kłoda. Źdźbła słomy zakłuły go w plecy, był jednak zbyt zmęczony, by o tym myśleć. W jednej chwili pogrążył się we śnie.


Nie wiedziała, co ją obudziło. Podeszła do okna, usiłując zbagatelizować myśl, że ktoś jest w domu, tak jak wcześniej zbagatelizowała wrażenie, że ktoś kręci się przy ogrodzeniu. Ostatecznie uznała to za grę cieni układających się w ludzką postać.

Otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz. Wiatr przybrał na sile, mocno poruszał listowiem i szumiał w koronie drzewa. Pewnie to mnie obudziło – pomyślała. Albo mysz. Mieszkała przecież na obrzeżach wsi, w otoczeniu lasu, łąki i stawu. Obecność dzikich lokatorów była równie oczywista jak słońce, księżyc albo tykanie zegara. Mogły to być również oznaki zmęczenia domu, który trzeszczał, skrzypiał i stękał jak stary znużony życiem człowiek. Jeszcze nie przywykła do tych pojedynczych chrobotów i poskrzypywań, które pojawiały się znienacka i szybko milkły, jak gdyby ich nigdy nie było.

Wróciła do łóżka, zgasiła lampkę. Wkrótce zapadła w drzemkę, z której budziła się co kilka minut, wsłuchując się w ciszę i upewniając, że nic się nie dzieje. Za którymś razem wyraźnie coś usłyszała, jakby jęk sprężyn w łóżku, gdy zmienia się pozycję. Zarzuciła szlafrok, wskoczyła w przydeptane kapcie. Nie panikowała, wiedziała, jak sobie z tym radzić. Jeśli już, to czuła dziwny niepokój, niemający nic wspólnego z uczuciem zagrożenia. Mimo to zajrzała pod łóżko i do wszystkich szaf, zamknęła drzwi frontowe na zamek, podomykała okna, a pod klamkę drzwi strychowych wsunęła kij od szczotki. Upewniwszy się, że w mieszkaniu nic jej nie grozi, położyła się do łóżka, nie wyłączając światła.

Długo leżała na plecach przykryta kołdrą aż po brodę, nasłuchując. Odgłosy się nie powtórzyły, ale to dziwne uczucie jej nie opuszczało. Nieodparte i uporczywe, że coś się zdarzy, a najbliższe dni okażą się dla niej naprawdę wielkim wyzwaniem.


Obudził się skołowany, z przeświadczeniem, że stało się coś ważnego. Przez chwilę leżał nieruchomo, usiłując pozbierać rozsypane fragmenty wspomnień – podejrzenia, oskarżenia, ból niemal fizyczny... I ciotka blada jak papier... „Złodzieja przyjęłam pod dach...” Jezu, czy tylko mu się to przyśniło? Nie, to nie był sen. Na myśl o tym poczuł rosnącą gulę w krtani. Znowu. Jak wtedy, gdy pakował rzeczy do plecaka, a potem dawał nogę. Nie kierował się w konkretną stronę, nawet nie próbował zapamiętywać drogi. W pierwszej kolejności musiał znaleźć się możliwie jak najdalej od miasta, by nie dać się złapać.

Gdzieś z dołu dolatywały go odgłosy krzątaniny. Rozlegały się dźwięki muzyki, trzaski otwieranych i zamykanych drzwiczek, podzwanianie naczyń wstawianych do zlewu. Usiadł i się rozejrzał. Wnętrze pomieszczenia rozświetlały smugi światła wpadające przez niewielkie okno. Ujrzał dwudrzwiową szafę i kufer wyglądający, jakby miał ze sto lat, lampę z abażurem z frędzlami, konia na biegunach, słomianą kukłę w ogrodniczkach z łatami na kolanach i w postrzępionym słomkowym kapeluszu, dyndającą na belce stropowej jak wisielec. Wszędzie leżała gruba warstwa kurzu, a w kątach zasnutych lekką pajęczyną walała się masa równie bezużytecznych rupieci. Przymknął oczy. Starał się myśleć o czymś miłym, jednak nie potrafił skupić się na niczym poza wczorajszym dniem i pustką w brzuchu.

Muzyka umilkła, z hukiem trzasnęły frontowe drzwi, a po niedługim czasie dał się słyszeć warkot uruchamianego silnika. Jednym skokiem zerwał się na równe nogi. Przysunął się do okna, przez chwilę ciesząc się widokiem błękitnego nieba i słuchając ptaków ukrytych w koronie drzewa. Wyciągnął szyję, zaintrygowany dziwnymi odgłosami kwakania. Szeroką ścieżką, wzdłuż której rosły stare wierzby o skręconych konarach, wędrowały trzy kaczki, zabawnie kołysząc się na krótkich łapkach i trzęsąc kuprami.

Odprowadził je rozbawionym spojrzeniem aż do pokrytego rzęsą czegoś, co było większe od stawu, ale nie było jeziorem. Przy drewnianym pomoście do połowy zanurzonym w wodzie kołysała się łódź przypominająca szalupę. Za stawem, jak okiem sięgnąć, widział szachownicę pól łagodnie opadających ku kotlinie, a po prawej stronie nieskończoną wstęgą ciągnął się las. To, co nocą wydało się mu wrogie, zamieszkałe przez niewidzialną istotę strzegącą swoich tajemnic i pragnącą usidlić intruza, za dnia stało się całkiem przyjazne.

Kiedy ustał warkot silnika, ruszył w stronę drzwi. Chwycił za klamkę i poruszył nią, wyczuwając jakiś opór. Szarpnął kilkakrotnie, opór jakby się zmniejszył, lecz drzwi ani drgnęły. Naparł na nie barkiem, wkładając w to wszystkie siły. Rozległ się głuchy stuk i drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że stracił równowagę i omal nie spadł ze schodów.

– Halo?... – zawołał, wstrzymując oddech. Na palcach zszedł po drewnianych schodach. Zatrzymał się na chwilę, jakby w oczekiwaniu, że ktoś zaraz wyskoczy z któregoś z pomieszczeń, a on nie będzie umiał wytłumaczyć się ze swojej obecności, na korytarzu panował jednak spokój. Słychać było jedynie dźwięk lodówki i tykanie zegara, brzmiące w ciszy wręcz ogłuszająco.

Bez trudu znalazł łazienkę. Umywszy ręce, przyjrzał się w lustrze swojemu odbiciu. To, co zobaczył, wyglądało jak skrzyżowanie włóczykija ze strachem na wróble. Oczy załzawione od kichania, twarz pokryta smugami brudu, pogniecione, nie pierwszej świeżości ubranie i te włosy. Najgorzej rzecz się miała właśnie z włosami. Przypominały leśną ściółkę pokrytą liśćmi, patyczkami i strzępkami lepkiej pajęczyny. Wątpił, czy istnieje sposób, aby doprowadzić je do ładu bezboleśnie. Ponownie odkręcił kurek z zimną wodą, spryskał twarz, wycierając ją zielonym ręcznikiem zdjętym z uchwytu przypominającego kołatkę, i ruszył na dalszy rekonesans.

Drzwi na końcu korytarza zaprowadziły go do kuchni. Przekroczył próg i znalazł się w skromnym pomieszczeniu o ścianach pokrytych boazerią, z segmentem po jednej stronie oraz stołem i dwoma krzesłami po drugiej. Na stole było tylko jedno nakrycie, co kazało mu przypuszczać, że mieszkająca tu osoba jest samotna. Z apetytem spałaszował resztkę twarożku z rzodkiewką, popił kawą, jeszcze niewystygłą, i krzywiąc się z niesmakiem, poszukał wzrokiem lodówki. Stała w rogu, tuż przy oknie. Wisiała na niej duża kartka z listą rzeczy do zrobienia, przymocowana magnesem w kształcie jaszczurki. Wnętrze lodówki nie porażało kulinarnym dobrodziejstwem, ale nieliczne produkty były pedantycznie poukładane na półkach. Przypił się do dzbanka z sokiem i gasił pragnienie jak smok wawelski, dopóki nie zabił gorzkiego smaku kawy w ustach. Potem opchnął z pół miski truskawek, a ponieważ wciąż był głodny, odłamał spory kawał tłustej kiełbasy. Gryzł ją z namysłem, zastanawiając się, co dalej: kontynuować ucieczkę donikąd czy zostać tutaj? Może już na zawsze?

Spodobała mu się ta myśl, tak samo jak spodobał mu się ten zakątek pełen harmonii i piękny w swej naturalnej prostocie. Widok po horyzont, słodki zapach łąk, wesoły świergot ptaków, szum lasu – złowieszczy nocą, cichutki i przyjemny w ciągu dnia.

No i ten ustronny domek, w którym zawsze ktoś by na niego czekał, a on czułby się ważny i potrzebny. Ale to raczej marzenie ściętej głowy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Obietnica Klary

Подняться наверх