Читать книгу Saga rodu Cantendorf. Tajemnica zamku - Krystyna Mirek - Страница 5

ROZDZIAŁ 2

Оглавление

Następnego dnia słońce grzało łagodnie, a znad okolicznych wzgórz wiatr niósł ożywczy wonny zapach wiosny. Wszystko wokół budziło się do życia. Trawa z szaleńczym pośpiechem zajmowała kolejne połacie pól, liście pchały się na zewnątrz, a pierwsze kwiaty zakwitły tak szybko, jakby uczestniczyły w ważnym wyścigu, łapiąc cenne promienie słoneczne, zanim poszycie znów pogrąży się w cieniu nowo ulistnionych drzew.

Tylko w jednym miejscu ten festiwal życia zdawał się nie istnieć. Na pięknym półkolistym zamkowym podwórzu stał zaprzęg sześciu koni. Były czarne niczym myśli znajdującego się obok hrabiego. W idealnie skrojonym surducie pilnował, by wszystko przebiegało zgodnie z planem i tradycją, jaka wytworzyła się w ciągu ostatnich lat. Organizacja pogrzebu pani domu powoli stawała się rutyną i obrastała w rodzinne zwyczaje.

Uroczystości pogrzebowe miały się odbyć w kaplicy położonej po drugiej stronie zamkowego wzgórza. Tam też znajdował się stary, piękny rodowy grobowiec Cantendorfów.

Przybyło mnóstwo osób. Cała okoliczna śmietanka towarzyska, krewni z dalekich stron, sąsiedzi, mieszkańcy wiosek i wielu gapiów. Chłopi w najlepszych niedzielnych ubraniach, tłum żebraków z sąsiednich wiosek. Brakowało tylko wiedźmy, jak nazywano tę wiecznie młodą, bardzo groźną i tajemniczą istotę żyjącą poza społeczeństwem; wyklętą, ale jednocześnie szanowaną niemal jak hrabia Cantendorf. Szeptano czasem, że chyba ona jedyna zdołałaby przetrwać jako jego żona. Taki związek byłby oczywiście niemożliwy. Dzieliła ich przepaść. Nikt nie wiedział, ile wiedźma ma lat. Przybyła do swojej opiekunki jako dziewczynka, wychowała się u niej i stała młodą kobietą. Czas w tej sprawie niczego nie zmieniał, jakby nie miał do niej dostępu. Szeptano, że utrzymuje konszachty z nieczystymi mocami.

Pastor wielokrotnie ją potępiał, groził karą boską za najmniejszy z nią kontakt, ludzie spluwali za siebie, kiedy się odwracała. Jednak gdy chorowało dziecko, jakaś kobieta bardzo pragnęła ciąży albo wręcz przeciwnie, potrzebowała szybko się jej pozbyć, ktoś poważnie chorował lub miał inny życiowy problem, to wszyscy oni ukradkiem wędrowali do kamiennego domu na zboczu wzgórza. Wyklęta znała tajemne sposoby na życiowe kłopoty.

Nikt nie chciał być z nią w konflikcie. Była silna.

Mężczyźni jej nie lubili, choć ich fascynowała. Zwłaszcza ci wpływowi bali się jej mocy.

Pastor rozpowiadał, że wiedźma musiała być zamieszana w sprawy hrabiego i śmierć jego żon, bez względu na to, czy ktoś chciał słuchać, czy też nie. Ta sprawa była dla niego sprzyjającą okolicznością – dzięki pomówieniom podkopywał wizerunek konkurencji. Wiedza i doświadczenie tej kobiety źle wpływały na jego interesy.

***

Już czwarty raz w ciągu ostatnich lat towarzyszono pani na zamku Cantendorf w ostatniej drodze. Orszak szumiał wymienianymi szeptem uwagami, a ukradkowe spojrzenia kierowane w stronę hrabiego fruwały ponad głowami zebranych niczym szybkie celne strzały.

W czasie nabożeństwa siedział tuż za trumną. Krzesło o niskim oparciu nie było w stanie zasłonić jego szerokich ramion i pleców. Ciemne włosy połyskiwały złowrogo. Mocne dłonie o długich palcach zaciśnięte były na brzegach krzesła. Zwracała uwagę zwłaszcza prawa, obleczona w ciemną skórzaną rękawicę.

Mężczyzna nie patrzył na stojącą przed nim misternie rzeźbioną trumnę z wielkim herbem. Spojrzenie miał nieprzeniknione, wzrok kierował w stronę znajdującego się wysoko okna. Ukazywało ono kawałek błękitnego nieba i wolno przepływającą puchatą chmurkę, widok w swej lekkości i sielankowych skojarzeniach zupełnie niestosowny w tej sytuacji.

Modlitwy dobiegały końca.

Uczestnicy wstali i powoli formowali tradycyjny orszak, w którym nie było miejsca na przypadkowość ani niespodzianki. Decydowały jak zawsze stopień pokrewieństwa z hrabią Cantendorfem oraz posiadane tytuły i majętności.

Kiedy wydawało się, że wszyscy już się ustawili, niespodziewanie doszło do skandalu. Lady Isabelle Adler, zamiast zająć miejsce obok męża, który specjalnie przybył na uroczystość, jako pierwsza podeszła do hrabiego, by mu powiedzieć kilka słów. Istota łączących ich stosunków nie stanowiła dla nikogo tajemnicy, ale taka publiczna demonstracja była zdecydowanie nie na miejscu.

– Ta kobieta na zna żadnych granic – oburzała się szeptem Caroline Milton. – To najbardziej niestosowne zachowanie, jakie kiedykolwiek widziałam. Poza tym zobacz, jak ona wygląda. Suknia wprawdzie czarna, ale z najdroższego jedwabiu, uszyta z przepychem, jak na dworskie przyjęcie. A ten dekolt…

– Nic tutaj nie jest tak, jak być powinno – odparł jej mąż stanowczo i pociągnął małżonkę w bezpieczniejsze rejony, jakby się bał, że duch odwagi oraz braku skrupułów, unoszący się nad lady Adler niczym zapach drogich perfum, przeniesie się także, nie daj Boże, na jego żonę. I tak już nie mógł z nią znaleźć wspólnego języka.

Zanim się odwrócił, zdążył jednak zerknąć na ów wspomniany dekolt. Wart był grzechu. Pokiwał głową nad niesprawiedliwością losu, co to niektórym sypie dary hojnie, a innym odbiera nawet dach nad głową, po czym mocniej przycisnął do boku chude ramię żony. Kilka głębokich wdechów pozwoliło mu uspokoić nieco emocje.

Kiedy wszyscy wyszli na dziedziniec przed kaplicą, znów powitało ich słońce. Wiosna nadeszła na dobre. Cały świat tętnił życiem. Bujnym, dorodnym, rwącym się ku górze. Straszne było myśleć, że tuż obok, w drewnianej trumnie, leży młodziutka kobieta, która jeszcze nie tak dawno przekraczała progi tej samej kaplicy jako pełna wdzięku, drżąca i delikatna przyszła żona hrabiego.

Co on jej zrobił? – to pytanie wisiało nad orszakiem niczym całun pogrzebowy. Tylko w pierwszych rzędach, uformowanych przez przedstawicieli najbardziej szanowanych rodzin w hrabstwie, panowała cisza, przerywana z rzadka dyskretnymi uprzejmymi uwagami. Środek orszaku wypełniony zamożnymi rodzinami szlacheckimi oraz koniec, złożony z okolicznych mieszkańców, a także zwykłych gapiów, szumiał niczym wiosenny sad pełen pszczół.

Wyraźnie dał się zauważyć brak młodych dziewcząt. Tylko w ostatnich rzędach pojawiały się jasne głowy panien zbyt ubogich, by się obawiać jakichkolwiek zakusów ze strony możnego pana.

Kate i jej siostra, jako jedne z nielicznych wyjątków, znajdowały się w środku orszaku. Ich ojciec dzierżawił od hrabiego Cantendorfa dwór i największy folwark. Z tego względu rodzina lokowała się na dobrej pozycji społecznej, choć zmiana tego stanu rzeczy była kwestią dni.

– Podczas pogrzebu kolejnej hrabiny będziemy szły na samym końcu – wyszeptała Kate, pochylając głowę w stronę siostry. Nie było to odkrywcze spostrzeżenie. Wypowiedziała głośno obawę, która nieustannie zaprzątała głowy wszystkich członków rodziny.

– Skąd wiesz? Może następna żona hrabiego dożyje setki, a w tym czasie tata z pewnością spłaci długi i wyprostuje swoje interesy? – zapytała Amelia z nadzieją.

– Nikt nie daje przyszłej pani na zamku więcej niż rok – powiedziała twardo Kate, znacznie ciszej, bo matka odwróciła głowę i znaczącym syknięciem skarciła córki.

Spojrzenie Amelii było przepełnione lękiem. Nawet ona, urodzona optymistka, która wszędzie starała się dostrzegać dobre strony, musiała przyznać, że sytuacja jest bardzo poważna.

Kate wzięła siostrę pod ramię i przytuliła się do niej.

– Wiesz, że tata chce wykorzystać okazję i porozmawiać dzisiaj z hrabią na temat kolejnego przedłużenia terminu zapłaty czynszu? – zapytała Amelia.

– O Boże! – zawołała Kate. – Chyba oszalał. Na pogrzebie o interesach?

Tym razem ojciec obejrzał się surowo i dziewczyny zamilkły posłusznie.

Szły, a wokół niech robiła się dziwna pustka. Jakby złe wieści już się rozeszły i zmroziły atmosferę. Młodzi mężczyźni nie podchodzili, by zamienić choćby kilka uprzejmych słów. Dziewcząt prawie nie było. Starsze kobiety trzymały się w zwartych grupkach.

Tylko matka plotkowała półgłosem z najbliższą sąsiadką na temat możliwych przyczyn śmierci młodej pani na zamku Cantendorf. Kate z drżeniem wsłuchiwała się w słowa: zamęczył ją, zniszczył, po prostu zamordował...

Hrabia, niewidoczny z tego miejsca, szedł na czele orszaku. Co myślał? Tego Kate nie potrafiła sobie wyobrazić. Bała się go z wielu powodów. Wzbudzał respekt wyniosłym stylem bycia oraz ponurym spojrzeniem, a jego burzliwe życie małżeńskie stanowiło niewyczerpane źródło rozmaitych domysłów. Kate obawiała się go także z tego powodu, że trzymał w dłoniach los całej jej rodziny. W każdej chwili mógł im wypowiedzieć umowę dzierżawy i zażądać zaległych należności.

Gdzie się wtedy podzieją? Co się z nimi stanie? Ani ojciec, ani matka nie potrafili znaleźć odpowiedzi na te pytania. Dziesiątki listów płynęły do bliższej i dalszej rodziny, lecz żadne dobre wieści nie nadchodziły. Brak pomocy krewnych oznaczał degradację społeczną i przekreślenie jakichkolwiek szans dziewcząt na dobre zamążpójście.

Kate nie martwiła się tym aż tak bardzo. Małżeństwo postrzegała trochę inaczej niż jej romantyczna siostra. Amelia, jeszcze zanim poznała swojego narzeczonego, długo skrycie marzyła o tajemniczych brunetach, bogatych dziedzicach i odmianie losu. Kate raczej trzeźwo patrzyła na świat.

Widziała, jak wiele kobiet zaciska usta i uśmiecha się uprzejmie, kiedy ich mężowie plotą niewiarygodne bzdury. Udaje, że nie widzi zdrad, oszustw, nieumiejętnego gospodarowania pieniędzmi, a czasem także zwykłej głupoty. A historia czterech pań na zamku Cantendorf, choć wyjątkowa, potwierdzała tylko tezę, że małżeństwo nie zawsze jest dla kobiety najlepszym wyjściem.

Jeszcze nie tak dawno wszyscy okoliczni mieszkańcy stali pod kaplicą, by chociaż przez chwilę zerknąć na uroczą pannę młodą, u której stóp zdawał się leżeć świat. Piękna, z dobrej rodziny, wychodziła za mąż za przystojnego majętnego mężczyznę, właściciela niezwykłego zamku. Wszyscy mieli nadzieję, że tym razem się uda. Szczęśliwe małżeństwo przetrwa.

Tymczasem dzisiaj odbywał się jej pogrzeb. Jakie tajemnice zabrała ze sobą?

Rodzina młodej hrabiny szła razem, tworząc zwarty szyk i zdecydowanie dystansując się wobec osoby zięcia. Miała do niego żal. Nawet dbałość o pozory, wspólne interesy czy dobre imię rodziny nie były w stanie skłonić jej członków do okazania niczego prócz podszytej arktycznym lodem uprzejmości. Nikt im się nie dziwił. Ich cierpienie było wyraźnie widoczne.

Ale żadne słowo skargi publicznie nie padło z ich ust.

Hrabiemu nie można było niczego zarzucić. Wiosna to czas chorób. Suchoty o tej porze roku często zbierały ponure żniwo. Nie chroniła przed nimi ani pozycja społeczna, ani grube mury zamku. Czasem nawet zwykłe przeziębienie zamieniało się podstępnie w zapalenie płuc i kończyło tragicznie. Nikt nie mógł mieć pretensji; hrabia zrobił ponoć wszystko, co trzeba było, by ratować zdrowie i życie żony.

Mimo to bliscy mieli żal. Coś przeczuwali, podejrzewali, próbowali zestawić strzępki informacji i zbudować z nich całą historię. Nie umieli jednak. Zaciskali więc tylko usta, ocierali mokre oczy i odwracali głowy. Ból zdawał się nie do ukojenia.

Kiedy po zamknięciu rodzinnego grobowca, jako jedna z pierwszych z kondolencjami do hrabiego podeszła lady Adler, wokół zapanowała ciężka, pełna napięcia cisza. Zaraz potem tłum zakołysał się jak czesana wiatrem trawa i zaszumiał oburzeniem.

– Jak mogła? – To pytanie, powtarzane wiele razy, sypało się niczym grad kamieni.

Trzeba było wielkiej siły, by pod tym ostrzałem dumnie podnieść głowę i spokojnie odejść w swoją stronę. Sił lady Adler miała pod dostatkiem.

***

Isabelle odeszła, szeleszcząc taftowymi halkami podtrzymującymi piękną jedwabną suknię, po czym wsiadła do rodowej karocy Cantendorfów, tej samej, którą bez skrupułów, nie bacząc na pozory, przyjechała do kaplicy. Ruszyła w drogę, nie oglądając się na męża. Został wraz z pozostałymi uczestnikami uroczystości, zmuszony tym samym do wymyślania wytłumaczeń, w które i tak nikt nie wierzył.

– Dobrze mu tak – wyszeptała, stawiając smukłą nogę w butach z najlepszej skóry na stopniach karocy. – Gdyby miał choć trochę przyzwoitości, też by się pozwolił pochować w rodzinnym grobowcu. Już od dawna najwyższy czas na to. Żyje dłużej, niż na to pozwala podstawowa choćby przyzwoitość.

Westchnęła głęboko. Poczucie bezsiły doprowadzało ją do szału. Mężczyźni umierali na wojnach, spadali z koni, bywali ranieni w pojedynkach, dopadały ich starcze choroby. A lord Adler, mimo iż prowadził bardzo aktywne życie i nie stronił od wypełniania obywatelskich obowiązków, wciąż cieszył się doskonałym zdrowiem. Chyba tylko chęć zrobienia żonie na złość trzymała go przy życiu.

Ledwo zatrzasnęły się drzwiczki, stangret wskoczył na kozioł i ruszył z kopyta. Dobrze znał żonę lorda Adlera. Lubiła szybkość, silne emocje oraz posłuszne wykonywanie jej rozkazów. Nie znosiła sprzeciwu i nikomu nie dawała drugiej szansy.

Droga nie była daleka. Rodowa kaplica wraz z grobowcem znajdowała się z drugiej strony wzgórza, na którym wznosił się zamek. Minęli sosnowy zagajnik i wjechali na szeroką drogę, przy brzegach której rosły wiekowe dęby.

Zamek ukazał się w całej swojej krasie. Jego wielkość nigdy nie zawróciła Isabelle w głowie. Posiadłość Adlerów, którą miała odziedziczyć, kiedy jej trzydzieści lat starszy mąż zrobi wreszcie, co do niego należy, czyli umrze, była równie imponujących rozmiarów. Zamek Cantendorf roztaczał jednak niepowtarzalny urok. Zupełnie niepodobny do prostych brył angielskich rezydencji, miał mnóstwo wież i piękne, zakończone ostrym łukiem, okna. Fasada zbudowana była z brązowego kamienia; zdobiła ją szeroka brama wjazdowa. Po dwóch stronach znajdowały się boczne skrzydła. W jednym z nich mieszkała Isabelle. Szerokie korytarze, przestronne pokoje, obrazy i cenne meble nie robiły na niej żadnego wrażenia. Lubiła tylko widok z okna.

Mieszkała tutaj przede wszystkim ze względu na Aleksandra. Był najbardziej niezwykłym mężczyzną, jakiego Isabelle kiedykolwiek w życiu spotkała, a widziała ich naprawdę wielu.

Karoca zatrzymała się na podjeździe. Isabelle wysiadła i pewnym krokiem ruszyła w stronę głównego wejścia. Długa czarna suknia układała się na schodach w idealne fale, zdradzając wprawną dłoń najlepszej krawcowej. Lokaj otworzył drzwi i skłonił się grzecznie. Jeśli zdumiał się wczesnym przybyciem przyjaciółki hrabiego, nie dał tego po sobie poznać.

Lady Adler zdjęła rękawiczki i odłożyła je na stolik stojący tuż przy wejściu. Spojrzała na nie z zadowoleniem, po chwili jednak westchnęła i zabrała je z powrotem. Nie chciała wszczynać dzisiaj otwartej wojny, przynajmniej póki cała rodzina jest na miejscu. Nie mogła sobie pozwolić na to, by mieć aż tylu wrogów. Moment na demonstrację nie był stosowny, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Tylko że jej cierpliwość była na wyczerpaniu.

Młoda uzurpatorka, która śmiała się nazywać żoną hrabiego Cantendorfa, jak każda inna wcześniej, wykazała się słabością ducha i ciała. Wybrała tchórzliwe wyjście i zachorowała. Lady Adler nie współczuła jej ani trochę. Takie cechy charakteru jak słabość, niezdolność do podjęcia walki, delikatność według niej zasługiwały wyłącznie na lekceważenie.

– Sama jest sobie winna – wyszeptała, stając przed lustrem.

Delikatnie wyciągnęła szpilki z kapelusza, zdjęła go, po czym z przyjemnością obejrzała swoje pięknie ułożone błyszczące włosy i regularne rysy twarzy.

Czuła lekkie wyrzuty sumienia, ale szybko je stłumiła. Każdy ma swoje problemy i musi je rozwiązywać sam. Nie miała ochoty pozwalać sobie na sentymenty lub udawać, że śmierć młodziutkiej hrabiny napełnia ją smutkiem.

Wręcz przeciwnie. Nowa sytuacja miała według niej same pozytywne aspekty.

Isabelle weszła po schodach i skierowała się w stronę swoich pokoi. Były one bardzo okazałe, urządzone z wielkim przepychem i gustem, ale znajdowały się w bocznym skrzydle zamku, w sporym oddaleniu od pomieszczeń należących do członków rodziny.

– Jeszcze tydzień – westchnęła. – Najwyżej dwa.

Wszystko się zmieni. Leciwe ciotki Aleksandra wyjadą i od tej pory wreszcie będzie można zaprowadzić swoje porządki. Żadnych więcej żon. Dość ukrywania się i zachowywania pozorów. I tak wszyscy znają prawdę. Aleksander jest dostatecznie wpływowym i zamożnym człowiekiem, by wymusić na miejscowym towarzystwie akceptację Isabelle jako oficjalnej partnerki.

***

Ledwie lady Adler zniknęła za zakrętem szerokiego korytarza, służba zaczęła formować uroczysty szyk przed wejściem. Wszyscy ubrani bez zarzutu, w odświętne stroje służbowe, sztywno wykrochmalone białe kołnierze, z równo zapiętymi guzikami. Tuż przy wejściu stała pani Hammond i przeszywała wzrokiem liczny personel zamku. Piastowała stanowisko gospodyni, ale jej rzeczywista władza była o wiele większa niż zwykle w takich przypadkach. Hrabia bardzo często liczył się z jej zdaniem i to dawało jej wielką pewność siebie. Żadne, nawet najmniejsze niedociągnięcie nie ukryło się przed nią. Nad wszystkim miała kontrolę. Wydawało się, że nic w tych wiekowych pięknych murach nie dzieje się bez jej woli. A jednak.

– Ta latawica Isabelle weszła głównym wejściem, przez nikogo nie anonsowana, jak do swojego domu – wyszeptała przez zaciśnięte zęby, tak że słowa wydostawały się na zewnątrz ze złowieszczym sykiem.

Kamerdyner, do którego skierowana była ta wypowiedź, tylko lekko skinął głową.

– Trzeba będzie z tym zrobić porządek.

– Tylko jak?

– Sposób się znajdzie. Dobrze wiesz, że sposoby zawsze się znajdują.

– Nie na wszystko – odparła gospodyni i spojrzała na wysypaną jasnym żwirkiem szeroką drogę, na której już za moment miał się pojawić hrabia Cantendorf, jej zdaniem najwspanialszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia.

Znów jako wdowiec.

Samotny, pozbawiony następcy.

Zacisnęła usta w wąską linię i objęła spojrzeniem ustawione w równiuteńkim szyku pokojówki. Wyglądały jak posągi, żadna nawet nie drgnęła. Pani Hammond ze złością odwróciła głowę. Nie miała za co ich skarcić. Napięcie nadal buzowało w jej wnętrzu, osiągając niebezpieczne stężenie.

Stanowczo należało w tym domu zaprowadzić wreszcie jakiś ład i porządek. Jak najszybciej skierować myśli hrabiego ku nowemu małżeństwu, oczywiście z odpowiednio wybraną kobietą. Osłabić pozycję tej okropnej Isabelle. Nie może przecież tak być, że kolejne żony umierają, nie wydawszy na świat oczekiwanego potomka i narażając na szwank dobre imię rodziny.

Gospodyni westchnęła, aż zachrzęścił sztywno wykrochmalony kołnierzyk. Tajemnica, którą samotnie dźwigała, ciążyła jej coraz bardziej. Chciała podzielić się swoimi przemyśleniami z Henrym, najważniejszym, tuż po niej samej oczywiście, człowiekiem w tym domu. Był kamerdynerem i bardzo poczciwym mężczyzną. Wspierał ją, jak umiał, we wszystkich działaniach, i spełniał jej zachcianki, ale ona nigdy nie mówiła mu całej prawdy. Na to wydawał się zbyt słaby.

Pani Hammond wyprostowała się jeszcze bardziej.

Przed zamek właśnie zajechały dwa okazałe powozy. Hrabia miał się spotkać z najbliższą rodziną, aby omówić sytuację. Członków klanu nie było wielu: trzy niezamężne ciotki. Brak dziedzica stawał się problemem coraz mocniej palącym. Pani Hammond najlepiej wiedziała, do czego takie długo niespełnione pragnienie może pchnąć człowieka.

Rodzice Aleksandra Cantendorfa doczekali się dziecka bardzo późno i nie zdołali go wychować. Gospodyni odrzuciła szybko wspomnienie tamtej dramatycznej nocy, kiedy odbywał się trudny poród.

Cieszyła się, że ciotki hrabiego zapowiedziały się z dłuższą wizytą. Była pewna, że Isabelle nie pojawi się dzisiaj na uroczystym obiedzie. Bo choć krewne nie posiadały żadnej prawnej możliwości, by wpływać na bratanka, to jednak czasem Aleksander liczył się z ich zdaniem. Nie lubił udawać przed najbliższymi, a nie mógł przedstawić kochanki zgodnie z rzeczywistością i posadzić na zaszczytnym miejscu przy stole, choć zwykle zajmowała to miejsce, uparcie walcząc o nie z kolejnymi żonami. Nie rozumiał tej gry, dla niego takie drobiazgi nie miały znaczenia, ale nie chciał sprawiać przykrości ciotkom. Wszystkie były bezdzietne, dość majętne i szczerze kochały jedynego bratanka. Aleksander też je lubił. Nie był zupełnie pozbawiony tej stałej pokusy ludzi zamożnych, by nieustająco pomnażać swój stan posiadania. Poza tym nikogo więcej nie miał na świecie, a podejmowane do tej pory próby, by zmienić ten stan, kończyły się fatalnie.

Służba dygnęła jak na komendę.

Z powozu najpierw wysiadła pulchniutka Anna, otulona w szerokie zwoje ciepłego płaszcza. Tuż za nią podążała szczupła wyniosła Adelina oraz jedyna z sióstr, która potrafiła uśmiechać się do służby, najmłodsza Edith, ubrana jak na piknik. Jej wyszukany kapelusz był skandalem towarzyskim, suknia też pozostawiała wiele do życzenia. Była stanowczo zbyt strojna. Za dużo falban, haftu i koronek. Coś takiego przystoi młodej dziewczynie na pierwszym balu, a nie szanowanej kobiecie z okazji pogrzebu.

Gospodyni westchnęła. Ciotki hrabiego nie miały łatwo, należało wykazać się zrozumieniem.

Wiele dobrego można było powiedzieć o krewnych lorda Cantendorfa, wymieniając ich dobre urodzenie, staranne wykształcenie i rozległe posiadłości, jednak nawet przy użyciu całego zapasu dobrej woli trudno byłoby dopatrzeć się w ich wyglądzie choćby śladu kobiecej urody.

Weszły do środka, a gospodyni odprowadziła je wzrokiem pełnym nadziei.

Oby czas rządów Isabelle wreszcie się skończył – pomyślała i spojrzała w niebo, jakby chciała dokładnie wycelować swoją prośbę. Pani Hammond bardzo sobie ceniła skuteczność, ale nie modliła się często. Jej sumienie obciążała zbyt poważna wina, by kobieta mogła mieć nadzieję, że kiedykolwiek zostanie zmyta. Nigdy jednak swojego czynu nie żałowała. Dobro Cantendorfów, a zwłaszcza Aleksandra, było dla niej najważniejsze.

***

Kate Milton w milczeniu przyglądała się swojej porcji obiadu. Płaty wołowiny były tak cienkie, że prawie można było przez nie zobaczyć dno talerza. Matka próbowała wprowadzić w domu program oszczędnościowy. Zwolniono pomoc kuchenną i jej brak dawał się wyraźnie odczuć. Wysokie kieliszki do wody nie były wypolerowane jak zwykle, a ziemniaki nieco zbyt twarde. Kucharka wciąż nie mogła się przyzwyczaić do konieczności samodzielnego wykonywania wszystkich czynności.

Amelia cierpliwie gryzła ziemniaki i z uśmiechem kroiła plasterki mięsa, delektując się każdym kęsem. Ale Kate była zła.

– Musieliśmy wprowadzić parę zmian w gospodarstwie – powiedział ojciec, widząc jej minę. Czuł, że za chwilę padną słowa, których nie miał ochoty usłyszeć.

– To widać – rzuciła natychmiast Kate, nie czekając na reakcję matki, której z racji wieku należało się pierwszeństwo w rozmowie.

– Mama wykazuje się wielką zręcznością i talentem do oszczędzania – dokończył ojciec z rozpędu i dopiero wtedy nabrał powietrza, by wyrazić swoje oburzenie postawą młodszej córki. – Uważam, że powinnaś staranniej dobierać słowa. Naprawdę nie rozumiesz naszej sytuacji? – zapytał.

– Sądzisz, że uda się ją zmienić, oszczędzając na wołowinie czy też tej marnej zapłacie, jaką dawaliśmy pomocy kuchennej? – Kate jak zwykle natychmiast znalazła kontrargument i jak na razie nie zamierzała się zastosować do sugestii ojca. Była zbyt wzburzona.

– Rodzice szukają wyjścia z sytuacji. – Łagodnie napomniała siostrę Amelia.

– Masz rację, dziecko. – Uśmiechnęła się do Amelii matka, co nie było niczym niezwykłym.

Wszyscy darzyli tę łagodną dziewczynę życzliwością.

Zupełnie inaczej traktowana była jej o rok młodsza siostra. Kate nie szczędzono napomnień, licząc, że uda się w ten sposób nieco utemperować jej zbyt niepokorny charakter. Ale jak na razie te działania nie przyniosły spodziewanego rezultatu.

– Potrzebujemy dużo pieniędzy – powiedziała głośno Kate. – W dodatku szybko. W przeciwnym razie cała rodzina znajdzie się na bruku.

Ojciec wstał gwałtownie od stołu.

– Dziękuję ci za diagnozę sytuacji – powiedział, odsuwając głośno krzesło. – Nie jest ona dla mnie niczym nowym. Nie mam tylko pojęcia, jak twoje cenne rady wprowadzić w życie. Na razie przychodzi mi do głowy wyłącznie jeden pomysł: sprzedać biżuterię mamy, kupić jakąś małą chatę na końcu wsi i żyć jak ubogie chłopstwo. Nie mamy syna, więc to wy będziecie musiały wykonywać najcięższe prace. Siać, plewić, doglądać bydła i gotować. Wyrzucać gnój! – zakończył ostro.

Zamilkł na chwilę, jakby chciał powstrzymać kolejne słowa cisnące mu się na usta. Widok zaciętej miny córki rozdrażnił go jednak jeszcze bardziej.

– Było inne wyjście, ale jest już nieaktualne. Na dobre zamążpójście nie macie szans! – zawołał. – Nawet uroda Amelii już nie pomoże!

Najstarsza córka zbladła gwałtownie. Pod jej oczami rysowały się wyraźnie maleńkie popielate żyłki. Widziała, jak na pogrzebie lady Cantendorf ojciec rozmawiał z rodzicami Alfreda. Złe przeczucie ścisnęło jej gardło. Sztućce wypadły jej z dłoni, z łoskotem uderzając o stół.

– Nie mów tak – zaprotestowała matka i pogłaskała starszą córkę po dłoni.

Próbowała wszystkich uspokoić, uśmiechając się w wymuszony sposób, ale na nic się zdały jej starania. Mąż nawet jej nie słuchał.

– Jadę do hrabiego – powiedział, odchodząc od stołu, na którym pozostawił ledwo zaczęty posiłek. – Może da się uprosić i pozwoli nam tu mieszkać dostatecznie długo, żebyśmy mogli się nauczyć prac w polu. Sam się chyba zaprzęgnę do pługa, bo nie jestem pewien, czy stać mnie jeszcze na konia.

Wyszedł. Trzasnęły mocno zamknięte drzwi jego gabinetu, gdzie schronił się przed wyjazdem, by się przygotować do trudnej misji. W domu zapanowała złowroga cisza.

– Jak mogłaś? – Matka spojrzała na Kate. – Dobrze wiesz, że tata jest ostatnio bardzo podenerwowany.

– Mogłam – odpowiedziała hardo dziewczyna. – Jedyne, czego żałuję, to że czekałam tak długo. Jesteśmy posłuszne i uprzejme. Co z tego mamy? Tylko tyle, że ojciec doprowadził nas wszystkie na skraj przepaści. Nikt nie protestował, ponieważ nie wypada. Bo mężczyzna ma zawsze rację. A jeśli jej nie ma, to co?

Matka trwożnie obejrzała się w stronę korytarza. Na jego końcu znajdowało się wejście do gabinetu męża, a w suterenie obok kuchnia, gdzie przebywała teraz kucharka i jedyna pokojówka. Trudno było ocenić, co jest dla pani Milton ważniejsze: spokój męża czy dobre zdanie nielicznej już służby. Z kierunku spojrzeń można było wnioskować, że jednak to drugie.

– Proszę cię, przestań – powiedziała Caroline. – Nie jest przecież tak źle. Zwłaszcza jeśli chodzi o was. Założycie własne rodziny, będziecie sobie w nich ustalać swoje prawa. Ale w tym domu wymagam posłuszeństwa i szacunku wobec ojca.

Pani Milton sama miała do męża liczne żale i w głębi serca zgadzała się ze zdaniem córki. Nie miała jednak zamiaru przyznać się do tego.

Amelia zaczerwieniła się gwałtownie, jakby to ona przewiniła.

Kate miała na końcu języka kolejną ciętą ripostę. Ale powstrzymała się. Dręczenie matki i siostry na nic już nie mogło się zdać. Było za późno.

– Jedzmy – powiedziała tylko. – Nie możemy sobie pozwolić na to, by coś się w tym domu zmarnowało. Wkrótce nawet tego chudego plastra wołowiny może zabraknąć.

Pochyliły się nad talerzami, ale apetyt im nie dopisywał, choć miały za sobą ciężki dzień.

***

Stary dębowy stół wypełniony był szczelnie półmiskami. Pani Hammond osobiście chodziła wokół niego z długą linijką w dłoniach i sprawdzała, czy nakrycia ustawione są w idealnie równym szyku. Nikomu nie ufała aż tak bardzo, by zlecić to odpowiedzialne zadanie. Goście przygotowywali się do posiłku. Za chwilę zjawią się w sali jadalnej i rozpocznie się przedstawienie odgrywane w tym miejscu według stałego scenariusza od dziesiątków lat.

Pierwszy akt. Przystawka. Kilka wykwintnych delikatnych potraw do wyboru. Sałatka z ostrygami, roladki rybne, muffinki przyprawione na ostro, miniaturowe paszteciki lub maleńkie precyzyjnie zdobione sandwicze. Potem zupa, też w kilku wersjach. Akt drugi, czyli pieczyste. Rostbef jako król tej części posiłku, przyrządzony starannie z najlepszej wołowiny i według tradycyjnego przepisu. Mocno zrumieniony z zewnątrz, a lekko krwisty w środku. Duży wybór innych mięs. Kaczki, bażanty, kuropatwy i zające wypełniały owalne półmiski. Do tego ziemniaki i różne kombinacje warzyw. Gotowana kapusta, brukselka, jarmuż, marchew na kilka sposobów, a także bardzo lubiany przez gospodarza pasternak. Po posiłku półmiski miały zostać sprzątnięte i wtedy następował akt trzeci, to znaczy desery. Nad ich wykonaniem specjalnie w tym celu zatrudniona kucharka trudziła się już od dwóch dni. Ucierała pachnące przyprawy, drobno kroiła bakalie, a jeszcze rano misternie zdobiła wielopiętrowe torty, przekładane ciasta i maleńkie babeczki.

Można by pomyśleć, że dzisiejsze przyjęcie zostało przygotowane dla kilkunastu osób. Tymczasem do stołu zasiadał tylko gospodarz i jego trzy ciotki. Wszystkie już w dojrzałym wieku, i z wyjątkiem najmłodszej Edith, o raczej umiarkowanych apetytach. Ale honor domu wymagał, by przyjęcie było wytworne i bogate. Nikogo więcej hrabia nie zaprosił na kolację. Rodzina zmarłej żony przyjęła to z ulgą. Pozostali sąsiedzi również nie nalegali. Cmentarz po uroczystości pogrzebowej błyskawicznie opustoszał.

Nakrycie dla lady Adler nie zostało przewidziane, choć wszyscy wiedzieli, że przebywa w zamku.

– Taki wstyd! – biadała pokojówka, poprawiając jeszcze w ostatniej chwili kwiaty w wazonach. – Lady Isabelle mogłaby być szanowaną żoną swojego męża, korzystać z wszystkich związanych z tym wygód i mieć takie przyjemne życie – rozmarzyła się przez chwilę. – A zamienia to wszystko na taką poniewierkę.

– Nie żałuj jej. – Ostro skarciła ją pani Hammond. – Lepiej myśl o sobie. Co zrobisz, jak cię zwolnię z posady za plotkowanie?

Pokojówka drgnęła nerwowo i pochyliła głowę nad pękami dorodnych herbacianych róż. Nie odezwała się już ani słowem.

Pani Hammond tymczasem weszła jeszcze do saloniku obok, gdzie miał się odbyć ostatni akt dzisiejszego wieczoru. Rozmowa.

Na stoliku przy ścianie stały przygotowane filiżanki do herbaty oraz kieliszki i szklanki do napojów. Wygodne fotele oraz sofa ustawione były w ładnym szyku. Wszędzie panował idealny porządek. Odetchnęła. Można było zaczynać.

***

– Pani Hammond jak zawsze doskonale wywiązała się z zadania. Obiad był skomponowany jak najlepsza symfonia, a organizacja wieczoru doskonała. – Anna, najstarsza z trzech ciotek, z ulgą złożyła sporych rozmiarów ciało okryte drogą ciemną suknią w głębi miękkiego fotela. – Te paszteciki rozpływały się w ustach, pieczeni też niczego nie można zarzucić. Każdy wie, jak trudno zrobić dobre mięso.

– Moja droga, z każdym rokiem twoje życie coraz mocniej kręci się wokół jedzenia. Nie poznaję cię. – Sucha jak patyk Adelina elegancko ułożyła dłonie na kolanach, przez chwilę z uznaniem przyglądała się ich smukłości, po czym znów przeniosła spojrzenie na siostrę. – Martwię się – dokończyła.

– Nie ma powodu. Po prostu cieszę się tymi radościami życia, które mi jeszcze pozostały. A dużo tego nie ma – odpowiedziała Anna.

– To prawda – przyznała Edith, trzecia z sióstr.

Ubrana w swoją strojną suknię w łagodnym odcieniu fioletu, zdaniem uczestników pogrzebu zbyt jasną na taką okoliczność, wciąż stała pod oknem.

– Usiądź – zaproponowała Anna.

– Nie mogę. Coś mnie uwiera i przeszkadza.

– No cóż – roześmiała się Adelina. – Kobiece dolegliwości przybierają różne oblicza. A może po prostu kogoś poznałaś i dręczy cię taka nieokreślona tęsknota? Dobrze pamiętam, że kiedy miałam piętnaście lat, czułam to samo...

– Och, przestańcie – zawołała Edith. – Chodzi mi o wewnętrzne odczucie.

– Wyrostek?

– Nie! – zdenerwowała się Edith. – Strach o przyszłość rodu. Dlaczego żadna z nas nie urodziła dziecka, kiedy jeszcze była na to pora? – To retoryczne pytanie zawisło na chwilę nad okrągłym stolikiem z ciasteczkami.

– Bo nie miał nas kto do tego zmusić – odpowiedziała Anna.

– Albo nakłonić podstępem – dodała Adelina. – Kiedy się ma mnóstwo pieniędzy i żadnej urody, kobieta jest naprawdę wolna.

– Ty akurat mogłaś wyjść za mąż – wypomniała jej Edith. – Miałaś kilka propozycji.

– O, tak. Od zdesperowanych bankrutów, którym się marzył mój posag. – Adelina prychnęła z pogardą, dokładnie w ten sam sposób, w jaki kiedyś wiele lat temu podsumowała starania swoich niedoszłych narzeczonych. Jej twarz nabrała ostrych rysów i miało się wrażenie, jakby długi nos nagle zyskał jeszcze kilka dodatkowych cali.

– No i co z tego? – zapytała Anna, wybierając ciastko. – Trzeba się było poświęcić dla dobra rodziny.

– Ja chciałam. – Edith uniosła obfitą pierś w głębokim westchnieniu i poprawiła mocno posrebrzone siwizną włosy. – Nadal nie mam nic przeciwko temu. Ale nawet bankruci mnie nie zaczepiają – dodała z żalem.

– Przestań tak mówić – prychnęła Adelina. – To nie wypada. Dobrze wiesz, że służba wszystko słyszy, nawet jeśli się wydaje, że nie ma jej w pobliżu. Aleksander też może nadejść lada chwila.

– Właśnie. – Anna spojrzała w stronę drzwi. – Powinien już być. W końcu jak długo można w samotności palić cygaro i kazać czekać damom?

– Myślę, że konwenansom stało się już zadość i należy wezwać Aleksandra. Mężczyznom trzeba mówić wprost, czego się chce i wydawać jasne polecenia – powiedziała Edith.

– A ty skąd możesz to wiedzieć? – zapytała Adelina.

– Ze słyszenia. – Z godnością odparła najmłodsza siostra i wygładziła sowite fałdy sukni. – Muszę być przygotowana w razie potrzeby. Przynajmniej jeśli chodzi o teorię. Praktyka przyjdzie sama – dodała rozmarzonym tonem.

– Nie wiem, czy Aleksander będzie taki skłonny do słuchania naszych sugestii. W gruncie rzeczy możemy tylko prosić – wyraziła swe obawy Anna.

– Bądź dobrej myśli. Mamy przecież doskonały plan. Poza tym nawet on musi sobie zdawać sprawę, że ma pewne obowiązki wobec rodowego nazwiska.

– Jak na razie wywiązuje się z nich dość słabo – stwierdziła Anna i szybko połknęła jeszcze jedno ciastko.

– Albo właśnie za mocno – wyszeptała Edith i zaczerwieniła się. Ona też słyszała, o czym szeptano po kątach.

– Jak możesz? – Jednocześnie zawołały dwie pozostałe siostry. – Zachowuj się, jak przystało pannie z twoją pozycją. Plotki są poniżej naszej godności.

Edith speszyła się, wypiła spory łyk herbaty i mocno pochyliła głowę nad filiżanką, żeby lepiej zapanować nad uczuciami.

– Wołam panią Hammond – zdecydowała Adelina, a siostry zareagowały błyskawicznym wyprostowaniem pleców oraz surowymi minami.

Wobec służby należało zachowywać stosowny dystans.

***

Gospodyni pojawiła się natychmiast, jak tylko zadźwięczał dzwonek wzywający ją do salonu, w którym zgromadziły się krewne gospodarza. Wiedziała, że ten moment nastąpi i była dobrze przygotowana. Nie zmieniało to jednak faktu, że stokroć bardziej wolałaby zanieść ciotkom zupełnie inną wiadomość.

– Jak to: Aleksander wyjechał? – Edith jako jedyna nie zdołała opanować emocji, kiedy pani Hammond wyjaśniła przyczynę przedłużającej się nieobecności pana domu. – Dokąd?

Adelina skarciła siostrę wzrokiem.

– Z pewnością hrabia Cantendorf zaraz wróci – podsunęła gospodyni stosowną odpowiedź.

– Niestety, obawiam się, że to może dłużej potrwać. – Pani Hammond z szacunkiem pochyliła głowę.

– Dokąd on pojechał? – powtórzyła pytanie Edith.

– Na przejażdżkę – odpowiedziała spokojnie pani Hammond. – Zapewne w okolice jeziora. Wspomniał, że musi sobie wiele spraw przemyśleć.

W pokoju zapanowała cisza. Ciotki próbowały opanować kłębiące się w nich emocje.

– Pokoje gościnne jak zawsze czekają gotowe. Panna Edith wygląda na zmęczoną. – Ośmieliła się zasugerować gospodyni, kierując się ściśle dyspozycjami hrabiego.

– Dziękujemy. – Adelina wysoko uniosła brodę. Nie zamierzała omawiać stanu swojej siostry ze służbą. – W razie potrzeby wezwiemy panią.

Gospodyni skłoniła się i szybko wycofała z salonu. Odetchnęła z ulgą. Spodziewała się większego protestu. Odeszła kilka kroków, po czym nie wytrzymała, zawróciła i przyłożyła ucho do zamkniętych drzwi. Dobrze wiedziała, w którym miejscu należy to zrobić, by akustyka była bez zarzutu.

– Jego zachowanie jest skandaliczne – usłyszała wzburzony głos Anny. – Taki afront wobec jedynych i starszych krewnych.

– Spokojnie – łagodziła Adelina. – Nie zapominajmy, że okoliczności są szczególne. Zmarła jego czwarta żona. Okolica huczy od plotek. Z pewnością nie jest mu łatwo. Trzeba go spokojnie i bez nacisku nakierować w stronę nowych dobrych decyzji. Kiedy trochę ochłonie, będzie może nawet łatwiej.

– A ja myślę, że już jest za późno – stwierdziła Anna.

– Ale jak to możliwe? – Nie mogła uwierzyć Edith. – Przecież przyjechałyśmy tutaj zaraz po uroczystości. Cały czas byłyśmy z nim. Wyszedł tylko na chwilę, by wypalić cygaro. Nie mógł tak szybko przystąpić do nowych działań.

– Obawiam się, że właśnie to zrobił – powiedziała Adelina, a pani Hammond, ukryta za drzwiami, pokiwała głową, przyznając jej rację.

Aleksander Cantendorf należał do tych mężczyzn, którym niezmiernie trudno narzucić własne zdanie. Mimo to tak wiele osób w jego otoczeniu wciąż próbowało to robić.

– Co teraz? – Edith spojrzała wyczekująco na siostry. – Chyba tak tego nie zostawimy?

– Oczywiście, że nie – stanowczo odparła Adelina. – Jedna z nas natychmiast dosiada konia i pędzi za naszym niesfornym bratankiem, żeby mu w porę wyperswadować ewentualne, niezgodne z naszą koncepcją, plany.

W pokoju zapanowała cisza, a gospodyni po drugiej stronie drzwi aż wstrzymała oddech wobec tej wizji.

– Ja nie mam odpowiedniej figury – godnie odparła Anna. – Jestem pewna, że w całym zamku nie znajdzie się ani jeden strój do jazdy konnej, który by na mnie pasował.

– Nie ma czasu na przebieranie. Tutaj trzeba działać szybko – zawołała Adelina. – Jednak masz rację, w twoim przypadku to mogłoby być trudne – dodała i spojrzała znacząco w stronę Edith.

– Przepraszam – zawołała najmłodsza z sióstr, która natychmiast pojęła aluzję. – Ale jeśli myślicie, że narażę na szwank nieskazitelną reputację dla waszego kaprysu, to się bardzo mylicie. Mój przyszły mąż byłby oburzony. I miałby rację – dodała stanowczo, a zmarszczki na jej twarzy ułożyły się tak, by podkreślić urażoną właśnie godność osobistą.

– Edith, przestań szukać wymówek – krzyknęła Adelina. – Jesteś najmłodsza i kiedyś doskonale jeździłaś konno.

– Tak, ale to było w ciągu dnia, w odpowiednim stroju i dobranym towarzystwie. Nie ma mowy – zakończyła Edith stanowczo. – Wasz plan nie jest dla mnie aż tak cenny, żebym z tego powodu miała przekreślać swoją przyszłość.

Adelina westchnęła znowu. Siostra była niemożliwa z tymi swoimi mrzonkami o małżeństwie. Wiedziała jednak, że nic nie zdoła jej skłonić do zmiany zdania.

– No dobrze – powiedziała. – Znów ja się muszę dla wszystkich poświęcać. – Adelina wstała i zadzwoniła po służbę, by wydać odpowiednie dyspozycje.

– Duchem będziemy z tobą. – Próbowała ją pocieszyć Anna, ale tamta nawet nie spojrzała w jej stronę.

Saga rodu Cantendorf. Tajemnica zamku

Подняться наверх