Читать книгу Prom do Kopenhagi - Krystyna Mirek - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

To historia o końcu świata.

Ale nie o tym apokaliptycznym, który jak dotąd lekceważy wszelkie sugerowane mu daty oraz symboliczne rocznice i na szczęście nie następuje.

To opowieść o małej miejscowości, której nazwa pojawia się wyłącznie na wyjątkowo dokładnych mapach. Jest tam bardzo pięknie o każdej porze roku, ale nie dojeżdża żaden szanujący się autobus, a sklep jest tylko jeden.

Wrony naprawdę tam zawracają. Są tacy, którzy twierdzą, że widzieli to na własne oczy. Bo dalej nie ma już nic. Jedynie las i góry.

Właśnie tam świat skończył się z hukiem pewnego zwodniczo sielankowego dnia.

Najpierw dla Konrada.

Stał w przedsionku rodzinnego domu i przerażony wpatrywał się w wielką dziurę na środku podłogi. Katastrofa, odciągana w czasie różnymi sposobami, właśnie nadeszła i nic już nie mogło jej powstrzymać.

Dom, w którym mieszkał z matką i czwórką rodzeństwa, po prostu się rozpadał. A zdobycie pieniędzy na nowy przerastało całkowicie ich możliwości. Konrad stał nad dziurą od pół godziny i nie miał pojęcia, co robić.

Tego samego słonecznego dnia także Weronika uświadomiła sobie, że to koniec. Nic już nie da się zrobić. Żadne podstępy, działania, wprost i ukradkiem, nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Cały jej świat po raz trzeci w stosunkowo krótkim, dwudziestokilkuletnim życiu się zawalił. Bez znaków na niebie, trąb i jeźdźców Apokalipsy w dotychczasowej formie naprawdę przestał istnieć.

Oboje urodzili się na końcu świata.

* * *

Weronika była piękną dziewczyną, ale tu na wsi nie miało to większego znaczenia. Straty właściwie przewyższały zyski. Zazdrość kobiet towarzyszyła jej od dnia urodzin, ciekawskie spojrzenia – całe życie. Często spędzała długie godziny na pocieszaniu kolejnych chłopaków, załamanych brakiem wzajemności. Niemal codziennie odrzucała zaproszenia na spotkania. Nie mogła umawiać się z każdym. Ta prawda nie dla wszystkich była oczywista.

Na dodatek czuła się stale obserwowana. W małej miejscowości ludzie nie różnili się bardzo od siebie. Mieli podobne problemy, utyskiwali na takie same trudności i marzyli o szczęściu według podobnego wzorca.

Weronika się wyróżniała, więc w oczywisty sposób zwracała uwagę.

To wszystko jednak nie mąciłoby jej szczęścia, bo lubiła swoją wioskę ze wszystkimi jej urokami i trudnościami, nawet wścibskie sąsiadki, lecz jak mogła żyć spokojnie, kiedy los obdarzył ją urodą przyciągającą wielu chłopaków, mężczyzn, a nawet cudzych mężów, ale tego jednego, na którym jej zależało, pozostawiając obojętnym.

Wracała właśnie stromą drogą do domu, ukazując światu smukłą figurę, ciemne, długie, falujące włosy i oczy w niespotykanym w tej okolicy kolorze czarnego bzu.

Droga wiodła przez sam środek wioski, wijąc się w licznych zakolach. Jej właściwy bieg i granice od wieków były powodem sąsiedzkich sporów i stale toczących się procesów sądowych. Dopiero w ostatnich latach odgórna decyzja gminy ustaliła jej ostateczny bieg, co położyło kres oficjalnym bataliom, ale nie zakończyło prywatnych dyskusji. Po obu jej stronach wznosiły się domy.

A w prawie każdym okno kuchenne wychodziło na drogę. Dzięki temu wszyscy byli dość dobrze zorientowani w sprawach codziennych sąsiadów.

Weronika nie zwracała uwagi na obserwujące ją gospodynie domowe. Myśli o Konradzie do tego stopnia zajmowały jej umysł, że nie wystarczało już miejsca na nic innego.

Ostatnio życie uparło się, aby jej udowodnić, jak bardzo jest nieprzewidywalne, trudne i jak świetnie potrafi w jednej chwili zniszczyć plany przygotowywane latami.

Po raz trzeci nie dostała się na studia. Mogła to sobie jakoś wytłumaczyć. Kraków, psychologia, wielu kandydatów na jedno miejsce i zasady rekrutacji polegające na bezdusznym liczeniu punktów.

Może zbyt wysoko zawiesiła sobie poprzeczkę? Może powinna pomyśleć o zmianie uczelni, tyle jest przecież teraz możliwości…

Ale żeby Konrad, tak po prostu, nawet nie zapytawszy jej o zdanie, postanowił wyjechać za granicę – tego zupełnie nie mogła pojąć. Żeby chłopak zakochany w niej, od wieków i na zabój, rezygnował z ręki, którą już od dłuższego czasu dyskretnie mu podsuwała, i ruszał w drogę – tego nikt nie był w stanie przewidzieć.

Co więcej zdawało się, że jest jedyną osobą, którą to wydarzenie poważnie zaniepokoiło.

Wszyscy pozostali twierdzili zgodnie, że to, co przytrafiło się Konradowi, to cud, prawdziwa łaska boska.

Dla rodziny miejscowego pijaka mogła to rzeczywiście być życiowa szansa. Praca w Niemczech, zarobki w walucie o wysokim kursie to była okazja nie do pogardzenia. Wiele rodzin ratowało w ten sposób swój budżet. Nie było w tym nic zaskakującego.

Weronika jednak wiedziała swoje: Konrad uciekał.

Uciekał od niej i była to zła wiadomość, bo dziewczyna zdawała sobie sprawę, że niełatwo będzie wpłynąć na niego, by zmienił plany.

Konrad był niewzruszony niczym góra, u której podnóża stał jego dom. Tego chłopaka nie złamały ani trudne warunki życia, ani liczne przeciwności losu. Weronika podziwiała go za to całą mocą kochającego serca, ale dzisiaj po raz kolejny uświadomiła sobie, jak bardzo taka niezłomność charakteru utrudnia porozumienie.

Człowiek, który twardo broni swego zdania, może być w życiu kimś, kto daje mocne oparcie. Gorzej, kiedy chce się wpłynąć na zmianę jego decyzji.

Jednak Konrad się pomylił, myśląc, że ona tak po prostu pozwoli mu wyjechać. Co prawda, do tej pory żadna z prób przywołania go do porządku i dogadania się nie przyniosła efektu, ale też jeszcze nigdy Weronika nie była tak zdeterminowana.

Wczoraj wieczorem, kiedy mały Kuba, brat Konrada, przekazał jej zaproszenie na pożegnalne ognisko, poczuła się sprowokowana do podjęcia radykalnych kroków.

Coś się w końcu musiało zmienić. Dłużej nie sposób było tak trwać.

* * *

Od pół roku walczyli ze sobą jak najwięksi wrogowie. A dokładnie od tego słotnego poranka, kiedy Weronika zobaczyła przez okno, jak na ścieżce prowadzącej do jej domu pojawił się Konrad. Wyglądał dość osobliwie. Skulony pod niewielkim parasolem, w ręku ściskał sporych rozmiarów bukiet.

Potem wielokrotnie próbował jej wmówić, że nie szedł do niej, a jeżeli widziała go na ścieżce, to nie dlatego, że wybierał się do niej. Zmierzał przed siebie. Każdemu wolno.

– Przed siebie, akurat ci uwierzę! – złościła się Weronika, ilekroć po tym pamiętnym dniu udało się jej rozmawiać z Konradem na osobności. – Chyba tylko po to, żeby walnąć głową w ścianę naszego domu, bo tu droga przecież się kończy.

Konrad nie reagował na jej słowa.

Jego milczenie wyprowadzało ją z równowagi.

Nigdy dotąd nie przeżyła takiej dziwnej sytuacji. Uważała się za najlepszą specjalistkę od rozpoznawania wczesnych objawów zakochania, a wyznań miłosnych wysłuchała i odrzuciła tak wiele, że potencjalnego adoratora potrafiła wyczuć na odległość. Pozwalało jej to tłamsić niektóre sytuacje w zarodku, dawać zdenerwowanym biedakom do zrozumienia, że nie mają najmniejszych szans, zanim zdołali wydusić z siebie jakieś wyzwania. Dzięki temu mogli odejść, nie tracąc męskiej godności. Jej oszczędzało to męczących, wciąż tych samych wyjaśnień.

Jednak jej wiedza, doświadczenie i spryt dotyczyły tylko odrzucania męskich zalotów. Nigdy nie udało jej się uczynić innego kroku. Oczywiście z powodu Konrada, jej wielbiciela, można by powiedzieć: od piaskownicy, gdyby we wsi była piaskownica.

Byli bliskimi sąsiadami. Kiedy Weronika miała sześć lat, zaręczyli się podczas zabawy i od tej pory czuli się parą. Ona rosła wierna tej umowie, Konrad inne dziewczyny traktował jak trawę na łące – z trudem odróżniał poszczególne źdźbła.

Dlatego też kiedy zobaczyła go idącego w deszczu, uroczystego i skupionego, było dla niej zupełnie oczywiste, że on chce się oświadczyć. Stanowiło to oczekiwane przez wszystkich naturalne zwieńczenie ich dotychczasowej znajomości.

Powinien wiedzieć, jaką dostanie odpowiedź. Wiele razy dawała mu to do zrozumienia, a ostatnio wypróbowała na nim wszelkie znane jej metody ośmielania, dodawania odwagi i zachęcania do śmiałego działania. Nie miał prawa oprzeć się tym fachowym sposobom wspieranym przez jej wrodzony wdzięk, urodę i szczere uczucie.

Gdzie wtedy przepadł? Co się zdarzyło, że odporny na wpływy, poważny i stateczny Konrad tak się zmienił?

Przepoczwarzył się z miłego motyla w paskudną, milczącą i gburowatą gąsienicę.

Może powinna była wówczas wykazać się większym zdecydowaniem? Wybiec mu naprzeciw, złapać go i nie puszczać, dopóki nie zada jej wreszcie tego najważniejszego pytania.

Ale po pierwsze, skąd mogła wiedzieć, że on po drodze zmieni zamiar? Po drugie, z nerwów i przejęcia najpierw zmiękły jej kolana, a potem przeraziła się, bo w kuchni, do której za chwilę miał wejść jej ukochany, panował taki bałagan po śniadaniu, że nie zwlekając, zaczęła upychać brudne naczynia, gdzie popadło.

Potem pobiegła do swojego pokoju przygładzić włosy i kiedy zdyszana padła z powrotem na krzesło, zobaczyła przez okno pustą, ociekającą deszczem ścieżkę, na której nie było śladu po romantycznym kandydacie na męża.

Czekała, nasłuchując odgłosów w korytarzu, ale nikt nie nadchodził.

Wybiegła przed dom. Nie było tam nikogo.

Wróciła do kuchni i miotając się od ściany do ściany, próbowała znaleźć jakieś wytłumaczenie. Co się stało? Czyżby ogarnęły go jakieś wątpliwości i zrezygnował?

Konrad był przecież mężczyzną. Stuprocentowym. Jego myśli biegły własnymi drogami. Już sam fakt, że potrzebował tylu lat, żeby wyznać miłość, mimo że okazji do wyznań nie brakowało, dowodził, jak niezgłębione są meandry męskiej logiki.

Naprawdę nie musiał przecież czekać ani na jej pięknie zdaną maturę, ani na kolejny nieudany start na studia. Niepotrzebne były preteksty i nikt nie zamierzał stawiać mu żadnych warunków.

Od dawna mogli już być czymś więcej niż parą przyjaciół, ale Konrad nie wykazywał inicjatywy, a Weronika była zbyt nieśmiała, by sięgać po bardziej zdecydowane metody niż delikatna kobieca dyplomacja.

Tego dnia dziewczyna postanowiła, że zacznie działać wprost. Raz na zawsze skończy z grą, nakłoni go do wyznania prawdy.

Zadowolona z podjęcia dobrej decyzji popędziła w deszczu do domu Konrada. Przeskakując kałuże, wyobrażała sobie, jak on zareaguje na jej rozwiewające wszelkie wątpliwości słowa.

Zastukała w okno, bo wiedziała, że Konrad czuje się skrępowany, kiedy ktoś puka do drzwi, a on nie może wpuścić go do środka. Stanęła pod wysokim orzechem i czekała. Tam przynajmniej nie było tak bardzo mokro.

Konrad wyszedł po dłuższej chwili, zmieszany, ze spuszczoną głową, i nie zaprosił jej nawet za próg, choć rozpadało się na dobre, a wiatr dmuchał wściekle. Chłopak zatrzymał się kilka kroków od niej, wbił ręce w kieszenie i wcale się nie kwapił, by rozpocząć rozmowę i ułatwić wojowniczo nastawionej, ale w gruncie rzeczy nieśmiałej dziewczynie jej pierwsze oświadczyny.

Milczeli dłuższą chwilę, deszcz przemoczył ich do suchej nitki, a sytuacja z minuty na minutę stawała się coraz bardziej krępująca.

– Widziałam cię na drodze – przerwała milczenie Weronika, machając ręką w stronę ścieżki. – Ale chyba coś cię zatrzymało.

Spojrzała na niego wyczekująco.

Nie było odpowiedzi. Konrad wierzchem dłoni otarł mokrą od deszczu twarz i milczał. Jego usta zacięły się w wąską kreskę.

– Wiem, dlaczego się do mnie wybrałeś. – Weronika starała się mówić spokojnie, chociaż ze zdenerwowania i zimna zaczynały jej szczękać zęby. – Bardzo się ucieszyłam.

Konrad milczał zawzięcie, a z jego twarzy niewiele można było wyczytać. Jakby nie rozstali się wczoraj wieczorem w doskonałej zgodzie, jakby nie znali się od lat.

Dwoje obcych ludzi w deszczu. Było to tak głupie i dziwne, że Weronika w końcu nie wytrzymała i podeszła do niego bliżej, chcąc odgarnąć mu włosy z czoła, zajrzeć w jasne, kochane oczy, on jednak odskoczył gwałtownie i wcisnąwszy mokre ręce w kieszenie, wymamrotał, że musi już iść.

– Nie wybierałem się do ciebie dzisiaj – powiedział na pożegnanie słowa, które potem miał powtarzać w kółko. – I przez następny tydzień też będę bardzo zajęty.

Odwrócił się na pięcie, by wrócić do domu, więc Weronika złapała połę jego koszuli i owinąwszy sobie mokry kawałek materiału wokół dłoni, postanowiła zatrzymać go choćby siłą.

Zawsze jej słuchał, nie było dotąd w jego życiu spraw ważniejszych niż jej smutek, jej problemy, jej zdrowie, a teraz łzy lały jej się po policzkach, twarz siniała z zimna, a on patrzył z zaciśniętymi ustami na szumiące drzewa w pobliskim lesie, a minę miał tak obcą i gniewną, że zdezorientowana dziewczyna zupełnie nie wiedziała, co należałoby teraz powiedzieć.

– Konrad – zapytała, próbując spojrzeć mu w oczy. – Co się stało? Proszę cię, powiedz mi tylko, co się stało. Gniewasz się? Ktoś ci coś głupiego powiedział?

Nie słuchał, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie.

Gwałtownie wyrwał z jej dłoni swoją śliską od deszczu koszulę i uciekł do domu, wykrzykując na koniec, że wszystko jest w porządku, chce tylko, by dała mu spokój.

Zostawił ją samą na deszczu, spłakaną i wystraszoną. Stała tam przez chwilę, skostniała, czując pustkę w głowie. W końcu, kuląc się z zimna, powoli wróciła do domu.

Długo nie mogła dojść do siebie. Płakała po nocach, bezskutecznie usiłując zrozumieć, co się stało.

Wielokrotnie próbowała rozmawiać z Konradem na osobności. Na próżno, bo nagle ich drogi przestały się krzyżować, a kiedy Weronika przychodziła, by się z nim spotkać, jego matka, unikając jej wzroku, zawsze twierdziła, że nie ma go w domu.

Weronika nie dawała za wygraną.

Musi być jakieś proste wytłumaczenie, pocieszała się w duchu. Z czasem wszystko się wyjaśni.

Tak myślała do wczoraj, kiedy to cała jej nadzieja została brutalnie zduszona wiadomością, że on wyjeżdża. Nie wiadomo dokładnie na jak długo i gdzie, ale na pewno daleko.

Była przekonana, że Konrad przyjdzie się pożegnać, ale on tylko przysłał Kubę z zaproszeniem na ognisko, na którym mieli być wszyscy sąsiedzi.

* * *

Niespodziewana propozycja pracy u bogatego rolnika w Niemczech zaskoczyła Konrada. Miał zastąpić sąsiada ciotki, który złamał nogę.

Ucieszył się z tego nieoczekiwanego daru od losu. Po raz pierwszy życie dało mu szansę. Stało się coś pozytywnego. Zwykle zmiany oznaczały bowiem wyłącznie kolejne kłopoty. Tym razem była to szansa, naprawdę błogosławiona w katastrofalnej sytuacji, w jakiej znajdowała się jego rodzina.

Nie chodziło tylko o pieniądze, choć bez wątpienia były bardzo potrzebne.

Konrad ostatnio niczego tak nie pragnął jak wyjazdu. Możliwie najdalej od miejsca, gdzie spędził całe swoje życie otoczony ludźmi, przed którymi nie dało się nic ukryć, i gdzie nieustannie spotykał osoby, których starał się ze wszystkich sił unikać.

Już jako dziecko nauczył się zaciskać zęby, przyjmując ciosy od losu i od ojca. Nie okazywać emocji, nie płakać, po prostu trwać. Potem nauczył się walczyć i z losem, i z ojcem.

Ostatnio został mu tylko los. Tata zmarł w niezbyt chlubnych okolicznościach. Ale Konrad miał już coraz mniej sił. Zużyły się w trudnym dzieciństwie i we wczesnej młodości, kiedy jako najstarsze dziecko alkoholika musiał stać się głową rodziny.

Od śmierci Jarzębskiego minęło pięć lat.

Ojciec Konrada, jego trzech braci i jednej siostry zginął, spadając z rusztowania, pijany jak przystało na pomocnika budowlanego w czasie pracy. Zatrudniał się na budowach od wielu lat, najczęściej na czarno, nie miał więc ubezpieczenia, a rodzina dostała bardzo skromną rentę. Zaraz po jego śmierci zgłosili się liczni wierzyciele domagający się od Jarzębskich zwrotu pieniędzy, które od nich ojciec pożyczał.

Matka załamała się, bo sumy, jakie wymieniali ci ludzie, były dla niej nieosiągalne.

Wtedy jak zwykle Konrad uratował rodzinę z opresji. Spotkał się z wierzycielami i krótko, ale dobitnie wyjaśnił, że wysokość ich roszczeń budzi wątpliwości, bo nikt z nich nie może przedstawić żadnych dokumentów, byłoby więc dobrze, gdyby jeszcze raz przemyśleli, ile naprawdę był im winien zmarły, i aby wyszła z tych obliczeń taka kwota, którą Konrad będzie mógł spłacić. W przeciwnym razie niczego nie zyskają, bo niewiele można zabrać rodzinie, której jedyny majątek stanowią dzieci.

Wierzyciele, najczęściej sąsiedzi i towarzysze pijatyk Jarzębskiego, doskonale wiedzieli, że sytuacja jest o wiele trudniejsza, niż Konrad przypuszcza, toteż szybko zgodzili się na ustępstwa.

On sam poznał całą prawdę podczas porządkowania dokumentów, które ojciec zostawił w wielkim nieładzie. Najładniejsza łąka, bezcennie płaska w tym górzystym terenie, o której mówiono, że jest jedynym posagiem i zabezpieczeniem przyszłości dzieci, okazała się obciążona wysokim kredytem, zaciągniętym bez wiedzy żony i, rzecz jasna, niespłacanym regularnie. Miejscowi pijaczkowie, świadomi tego faktu od dawna, nie puścili pary z ust ze strachu, że ktoś mógłby zainteresować się, na co wydał pieniądze stary Jarzębski i kto ewentualnie namówił go na tak nierozważny krok. Zastosowali się więc chętnie do zasady, że milczenie jest cnotą.

Konrad też posłużył się tą metodą. Nie powiedział matce o kredycie, dopóki nie wymyślił rozwiązania. Trzeba przyznać, że pracownicy banku okazali wiele życzliwości oraz zrozumienia i to właśnie oni podsunęli pomysł, by rozłożyć spłatę na dłuższy czas, dzięki czemu rata miesięczna stawała się o wiele niższa.

Ale za to jakie wysokie odsetki, pomyślał przerażony Konrad, kiedy uśmiechnięty pracownik banku pokazał mu wydruk komputerowy z symulacją rat. Nie było jednak innego wyjścia. Mógł tylko również się uśmiechnąć, podziękować grzecznie i nakłonić matkę, żeby podpisała konieczne dokumenty. Dopiero teraz mogła usłyszeć całą prawdę.

Zawsze tak postępował. Filtrował informacje i starał się chronić matkę przed najgorszymi. Opóźniał ich ujawnienie, bagatelizował skutki lub potajemnie rozwiązywał kłopoty i podawał do wiadomości wraz z gotowym planem wyjścia z sytuacji.

W tym mrocznym świecie rodzinnych problemów żył sam. Nie miał przyjaciół, którym mógłby się zwierzyć. Był pewien, że nikt go nie zrozumie. Jego troski były zbyt odmienne od spraw, którymi żyli koledzy. Nie chciał opowiadać innym o swoim życiu, bo wtedy na jaw musiałoby wyjść zbyt dużo brudnych i nieprzyjemnych wydarzeń, a tego chciał uniknąć.

Dom i rzeczywistość na zewnątrz to były dwa światy niemal pozbawione punktów stycznych. Informacje o tym, co się dzieje w rodzinie, stanowiły smutny, głęboko skrywany sekret. Za przykładem najstarszego brata tej zasady przestrzegały wszystkie dzieci Jarzębskich, z wyjątkiem małego Kuby, który urodził się wygadany i jako jedyny miał trudności z utrzymaniem języka za zębami. Ale Kuba przyszedł na świat miesiąc po śmierci ojca, jego wiedza o życiu nie sięgała zbyt głęboko.

Nawet Weronika niewiele o tym wiedziała. Tyle co wszyscy sąsiedzi. Nie znała prawdziwego Konrada, nieustannie zatroskanego, czasem przerażonego lub bezradnego. Ona widziała tylko jego spokój, opanowanie i pragnęła zawsze być blisko.

Była ostatnią osobą, której odważyłby się zwierzyć. Uważał, że jej świat – czysty, radosny, choć niewolny od problemów, jest tak daleki od obrzydliwej codzienności jego życia, jakby mieszkali w innych galaktykach, a nie zaledwie rzut beretem.

* * *

We wsi nikt nie analizował sytuacji rodziny Jarzębskiego, nie był to bowiem jedyny alkoholik w okolicy i nie pierwsza taka historia.

Poza tym nikogo nie zapraszano do drewnianego domku położonego nieopodal romantycznego strumyka.

Różnym domysłom nie było końca i tylko czasem jakaś sąsiadka podstępem próbowała dostać się do środka, ponieważ jak okolica długa i szeroka nie słyszano jeszcze, żeby sąsiedzi nie wiedzieli, jak kto mieszka – i wydawało się to zawsze wystarczającym pretekstem do odwiedzin.

Tylko proboszczowi po kolędzie i dwóm najbardziej wścibskim sąsiadkom udało się wedrzeć do leżącego po prawej stronie korytarza największego pokoju, będącego sypialnią Konrada i jego trzech młodszych braci oraz pokojem, w którym rodzina przebywała w ciągu dnia.

Stary proboszcz nie chciał na ten temat mówić, a przyciśnięty do muru przez czołowe działaczki Rady Parafialnej – bo kto to widział, żeby proboszcz miał jakieś sekrety – odpowiadał wykrętnie, że on rozumie trudną sytuację swoich parafian i serce podpowiada mu, by z chrześcijańskiej miłości pomóc, ale sam nie za wiele może zrobić.

Natomiast dwie najbardziej wścibskie gospodynie, Władzia Kotas i Basia Smężyk, opowiadały straszne historie, jak to dom stoczyła pleśń i spróchniał od dołu, więc niedługo na pewno się zawali, przecież każdy widzi, że już od dawna jedna ze ścian chyli się ku ziemi.

Dom się zawali, a pięcioro dzieci przejdzie na utrzymanie gminy. Taki scenariusz był powszechnie oczekiwany.

Na razie dom stał, a wdowa jakoś sobie radziła. Jej dzieci wyróżniały się schludnym wyglądem w szkole, bo Jarzębska starała się dbać o to przynajmniej, by ubrania dzieci były czyste.

Ale widać było, że ubóstwo jest ich żywym, codziennym problemem.

Jarzębscy mieli buty, ale tylko po jednej parze i często pod koniec sezonu znajdowały się one w opłakanym stanie. Na nowe, ładne ubranie, na przykład przeznaczone na świąteczne dni, nie było żadnych szans. Najtrudniejszy okazywał się zawsze wrzesień. Podręczniki i przybory szkolne dofinansowywała wprawdzie opieka społeczna, ale należało wydać jeszcze sporo pieniędzy, by dzieci mogły spokojnie zasiąść w ławce.

Było ciężko. Albo zabrakło na kurtki, albo trzeba było prosić o zwolnienie ze składek klasowych. A dochodziły do tego opłaty za ksero, ubezpieczenie, za obowiązkowy basen albo wyjazd na wycieczkę. A kiedy nadchodziła zima, znów trzeba było łamać sobie głowę, jak znowu zdobyć pieniądze na buty, kurtki, szaliki, czapki, wyjazd z klasą na lodowisko albo do teatru.

Rada Rodziców często obradowała w tej sprawie: dofinansować Jarzębskich czy też nie?

Matka Konrada nienawidziła wywiadówek. Nie wszyscy rodzice byli taktowni i szczodrzy, nieraz musiała wysłuchać wielu przykrych uwag.

Stale i w miarę taktownie wspomagał Jarzębskich Czesiek Wilk.

Był to sprytny człowiek, który we właściwym czasie zakupił na raty busika, aby móc go wynajmować. Potem założył firmę i osiągnął dochody, które wbrew polskiej tradycji nie zostały natychmiast roztrwonione, lecz zainwestowane w następne środki transportu oraz reklamę. Dzięki temu, po sześciu latach, zapracowany Czesiek, który, z powodu stresu wynikającego z bycia szefem, nie miał nawet kiedy zastanowić się nad swoją sytuacją, pewnego pięknego dnia obudził się ze świadomością, że na jego koncie, rzecz niesłychana, znajduje się dostateczna ilość pieniędzy, by wybudować dom, firma zatrudnia prawie dziesięciu pracowników, w tym aż trzech legalnie, a on sam, gdyby chciał, mógłby spać do południa i nikt nie miałby prawa powiedzieć mu złego słowa. Ale Czesiek ze strachu przed utratą tego cudownego status quo wstawał nadal przed świtem, pracował mozolnie i odkładał pieniądze na czarną godzinę, był pod tym względem niedoścignionym wzorem dla zatrudnionych pracowników.

Rzadko zdarzało się, by wydał choć grosz na coś, co nie było związane z dobrze pojętym rozwojem firmy albo celami reprezentacyjnymi.

Okazały dom zamiast skromnej chałupiny, superlimuzyna, najnowszy laptop – to były w jego poczuciu obowiązkowe wydatki prawdziwego biznesmena. Na ciuchy dla żony skąpił pieniędzy, na naukę dla dzieci też, gdyż uważał, że sam przyuczy je do prowadzenia rodzinnego interesu lepiej niż ekskluzywne szkoły.

Panią Jarzębską zawsze traktował z sympatią, bo podziwiał ją za niezmordowaną pracowitość.

Żyła, wychowując dzieci i harując w gospodarstwie, dzięki któremu utrzymywała rodzinę. Uważał, że należy ją wspierać.

A teraz los uśmiechnął się do niej. Jej najstarszy syn dostał dobrze płatną pracę. Czesiek ucieszył się z tej nowiny, jakby dotyczyła kogoś bliskiego, i szczerze kibicował chłopakowi.

* * *

Wbrew wszelkim oczekiwaniom Konrad, który nigdy nie obchodził urodzin i nie organizował spotkań przy grillu, choć w jego ogrodzie nad strumykiem znajdowało się miejsce jakby specjalnie stworzone do tego celu, teraz postanowił zaprosić sąsiadów na pożegnalne przyjęcie. Chociaż tajemnicą poliszynela było, że musiał się zapożyczyć, aby kupić bilet, postanowił zorganizować ognisko dla najbliższych sąsiadów, a było ich wielu, ponieważ pojęcie „najbliższy” podlegało w tej okolicy bogatym i różnorodnym interpretacjom. Krótko mówiąc, w obliczu tak niezwykłego wydarzenia większość mieszkańców czuła się zaproszona. Konrad, doskonale świadom tych zawiłości dyplomatycznych, zaplanował dużą imprezę.

Bardzo się zaangażował w urządzanie przyjęcia. Próbował wmówić matce i sobie, że sam nie wie, dlaczego to robi, choć oboje znali prawdę, i rozmawiając na ten temat, unikali swojego wzroku.

Konrad nie potrafił wyjechać bez pożegnania z Weroniką, ale zupełnie nie wiedział, jak sobie z tym problemem poradzić. Rozmowa w cztery oczy nie wchodziła w grę. Dziewczyna na pewno nie zrozumiałaby istoty sprawy. Trzeba by długo tłumaczyć, sprawiając ogromną przykrość i sobie, i jej. A czy fakty ulegną zmianie na skutek dyskutowania o nich?

To był przełomowy moment w jego życiu. Wymagał odrzucenia nadziei oraz planów, jakimi Konrad żył przez ostatnie lata.

Wierzył przecież, że Weronika będzie jego. Wskazywały na to liczne dowody, które zbierał troskliwie przez lata. Jej uśmiechy, życzliwość, czas, który zawsze dla niego miała, mnóstwo odrzuconych konkurentów.

Tak, wierzył, ba, to była prawie pewność – że jego uczucia są odwzajemnione. Może nawet i były, ale to już nie miało żadnego znaczenia.

Jedna rozmowa w to zalane deszczem popołudnie zmieniła wszystko.

Tylko jak teraz żyć?, zastanawiał się, zbijając z drewnianych bali prowizoryczne ławki dla gości.

Kochał Weronikę tak bardzo i od tak dawna, że nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak będzie wyglądać jego życie bez tego wszechogarniającego uczucia.

Myśl o tej wyjątkowej dziewczynie zawsze dodawała mu sił. Weronika była jedynym jasnym punktem w jego ciężkich zmaganiach z rodzinnymi problemami. Nieważne, że nie mogła mu pomóc, że niewiele wiedziała o jego kłopotach. Wystarczyło, że była przy nim.

Jak bardzo motywowała go do działań i dodawała sił, zdał sobie sprawę dopiero teraz. Kiedy ją utracił. Wszystko wskazywało na to, że na zawsze.

Ale o tym wiedział tylko on i na razie nie czuł się na siłach, by całą sprawę wyjaśnić Weronice. Ta sama mocna blokada nie pozwoliła mu zwierzyć się z problemów ani jej, ani swoim kolegom.

Ale zupełnie bez słowa nie mógł wyjechać.

Ognisko miało rozwiązać problem.

Konrad sam nie wiedział, czego się spodziewa. Chyba cudu.

Długo się zastanawiał, jak przekazać zaproszenie. Jego umysł, przyzwyczajony do stresu, wytrenowany w rozwiązywaniu problemów, nie mógł znaleźć dobrego wyjścia. Kiedy doszedł do wniosku, że ono po prostu nie istnieje, pojawił się Kuba, który miał pożyteczny zwyczaj być zawsze pod ręką w razie potrzeby. Jako wygadany i śmiały, został obarczony zadaniem, które przyjął z radością, bo potajemnie kochał się w Weronice i uwielbiał biegać do niej.

* * *

Dotarcie do Weroniki zajęło Kubie dwie minuty. Przekazanie wszystkich informacji – jedną, a siedzenie w kuchni i podziwianie dziewczyny, która wyjątkowo nerwowo dzisiaj na niego spoglądała – dwie godziny.

Doczekał się przyjścia ojca Weroniki, pana Kościelniaka, który ostatnio bywał wyjątkowo rozdrażniony, i spożył w ich towarzystwie pyszną kolację. Weronika doskonale gotowała, nie mogły temu zaprzeczyć nawet najbardziej złośliwe sąsiadki. Tego wieczoru na kolację były grzanki, składane po dwie, z pysznym farszem w środku, panierowane jak kotlety. Chłopak wrócił do domu objedzony po uszy i całkowicie pogrążony w błogości.

Tymczasem Weronika wstawiła naczynia do zmywarki, wykręciła się od oglądania telewizji, co zaproponował ojciec, i udała się do swojego pokoju, by w samotności pomyśleć o swoim nieszczęściu. Z ulgą rzuciła się na łóżko, ale wytchnienie trwało zaledwie chwilę. Złe myśli dopiero teraz znalazły dogodne warunki, aby rozpocząć atak.

A więc to tak?

Nie przyszedł nawet, żeby przekazać zaproszenie. Posłużył się bratem. Nie chciał się z nią spotkać. Wrzucił ją do jednego worka ze wszystkimi znajomymi i w trakcie tego zakichanego, rzekomo pożegnalnego ogniska na pewno nie znajdzie ani chwili, by zamienić z nią choć słowo na osobności.

Już nie miała co do tego wątpliwości.

Dwie gorące krople spłynęły jej po skroniach i wsiąkły w poduszkę. Potem następne, kropla po kropli, polały się po policzkach, wciekając nieprzyjemnie do ucha. Przewróciła się na bok i zapatrzyła w granatowe niebo, doskonale widoczne w prostokącie czyściutkiego okna. Wyglądało na puste. A przecież według opowieści, którymi pocieszano ją od dzieciństwa, powinni tam się znajdować liczni mieszkańcy. Pan Bóg, mama, babcia oraz cała rzesza aniołów i świętych.

Niestety, do tej pory nikt z nich się nie pokwapił, by dać znać o sobie.

Słuszne, jej zdaniem, pretensje do Boga o to, że tak marnie urządził świat, zawsze pomagały w trudnych chwilach, a znalezienie winnego przynosiło ulgę. Bóg doskonale nadawał się na winowajcę praktycznie zawsze. Weronika uważała, że ona sama, gdyby tylko mogła dostać nieograniczoną moc tworzenia, choćby na pięć minut, lepiej poradziłaby sobie z zorganizowaniem świata. Nie byłoby umierających matek, chorych dzieci. Żadnej niesprawiedliwości, rozpaczy i bólu.

Wiatr za oknem kołysał gałęziami. Jednostajny, przyjemny szum liści powoli koił nerwy. Przez uchylone okno przenikał do pokoju ożywczy zapach świeżego powietrza. Weronika odetchnęła głęboko.

Około północy zebrała siły i przerzuciła się z myślenia rozżalonego na konstruktywne. Nie chciała, nie umiała i nie lubiła się poddawać.

Konrad nie wyjedzie bez pożegnania – postanowiła nieodwołalnie.

O czwartej nad ranem, zanim wreszcie usnęła, miała już w głowie gotowy plan.

* * *

O siódmej rano Weronika szła szybko stromą drogą w dół. Zakupy stanowiły pierwszy punkt opracowanego nocą projektu. Ze zdenerwowania wyszła z domu zbyt wcześnie i kiedy dotarła busem do najbliższego miasteczka, okazało się, że wszystkie interesujące ją sklepy są jeszcze zamknięte.

Powałęsała się po ulicach, oglądając wystawy i, jak zwykle, wzbudzając zainteresowanie przechodniów swoją urodą.

Zazwyczaj, opuszczając wioskę, ubierała się niewymyślnie i wiązała włosy w warkocz, który chętnie chowała pod sweter lub płaszcz. Chroniło ją to trochę przed zaczepkami i spojrzeniami pełnymi bolesnej zazdrości. Dzisiaj zapomniała o maskowaniu urody.

Przejęta kłopotami wybiegła szybko z domu.

Natychmiast przyszło jej za to zapłacić. Długie, rozpuszczone kręcone włosy falowały w rytm kroków i tworzyły zjawisko jedyne w swoim rodzaju. Przechodnie zwalniali, odwracali głowy, niektórzy wręcz gwizdali z podziwu, dziewczyny patrzyły zachłannie, a w ich oczach, prócz fascynacji, malowała się niechęć.

Weronika nigdy nie miała prawdziwej przyjaciółki. Na przeszkodzie stawały albo zazdrość koleżanek, albo matki zatroskane o przyszłość swoich córek. Krążyło po okolicy powiedzonko, że niebezpiecznie jest stawać w odległości mniejszej niż trzy metry od Weroniki – dziewczynom szkodzi to bowiem na urodę, a chłopakom na rozum.

Westchnęła i nie zwracając uwagi na otoczenie, skupiła się na swoich planach. Mimo iż życie w wiosce nie należało do najłatwiejszych, nigdy nawet nie pomyślała, by stąd wyjechać.

Lubiła swoje życie, dom u podnóża góry, zimy pełne śniegu i bujne wiosny. Także sąsiadki, z którymi była zaprzyjaźniona, i nawet koleżanki ze szkoły, trzymające się może trochę na dystans, ale w większości sympatyczne.

Schowała włosy pod sweter i spokojnie czekała na otwarcie sklepów. Kosmyki łaskotały ją w plecy, ale znosiła to cierpliwie.

Ukrywając przez całe życie urodę, którą uznawała głównie za źródło dodatkowych kłopotów, a nie jak można by się spodziewać, atut, na jedno tylko nie potrafiła się zdobyć – na obcięcie włosów. Mimo że w każdej fryzurze, nawet najkrótszej, byłoby jej i tak do twarzy. Nie chciała tego zrobić przede wszystkim ze względu na Konrada. W jej marzeniach przewijał się taki romantyczny moment, w którym płaszcz z włosów odgrywał istotną rolę. Wiedziała, że są piękne, i zapuszczała je ofiarnie od lat, choć ich rozczesywanie było codziennym koszmarem, mycie trwało długo, odżywki kosztowały sporo, a bez nich robił się kołtun nie do rozplątania.

Była jednak święcie przekonana, że nie o odżywkach i kołtunach będzie myślał Konrad, kiedy ona przed nim stanie otulona jedynie płaszczem z włosów.

Te wszystkie latami pielęgnowane plany chwiały się wskutek niezrozumiałego zachowania Konrada.

Cierpliwość Weroniki już się wyczerpała. Jak długo można żyć wyłącznie marzeniami, czekać i ośmielać chłopaka dyplomatycznie, acz nieskutecznie?

Odpowiedź nasuwała się sama. Czas z tym skończyć. Dlatego postanowiła zadziałać bardziej energicznie.

Zdecydowała się uwieść ukochanego.

Zadanie nie wydawało się przesadnie trudne. Znała dobrze Konrada. Kochała całym sercem i po raz pierwszy w życiu postanowiła użyć urody jako broni. W tym celu zamierzała kupić wyzywającą sukienkę, rozpuścić włosy i sprawić, że on wreszcie się zapomni.

Kołatała jej wprawdzie w głowie rozsądna myśl, że tego typu środki nigdy nie były jej potrzebne, by kogoś w sobie rozkochać, ale zepchnęła te mało budujące rozważania na dno duszy i przydeptała, żeby nie przeszkadzały. Widocznie nie każdy facet rozumie trudną sztukę dyplomacji. Czasami trzeba spróbować bardziej radykalnych środków.

Tymczasem sklepy zaczęto otwierać i Weronika ruszyła na łowy. Nie miała w tym wielkiej wprawy. Do tej pory kupowała ubrania skromne, gdyż oszczędzała na studia i wychodziła z założenia, że to nieważne, co na siebie wkłada.

Teraz jednak postanowiła zaszaleć. Spokojnie i z namysłem przemierzała butiki pełne przeróżnej konfekcji w poszukiwaniu czegoś, co odpowiadałoby jej mglistemu wyobrażeniu o sukience, która byłaby kusząca, ale nie wyzywająca; romantyczna i kobieca, jednak odpowiednia na ognisko; subtelna oraz w dobrym gatunku, a przy tym niedroga. Nie było to łatwe.

O godzinie trzeciej po południu, kiedy obeszła każdy sklep przynajmniej trzy razy i naraziła się swoim marudzeniem wszystkim po kolei sprzedawczyniom, zdecydowała się na kompromis. Zrezygnowała z sukienki i postanowiła włożyć dżinsy, a do nich romantyczną, mocno wyciętą, zwiewną bluzkę o rozkloszowanych rękawach. Czerwoną z kunsztownym haftem wokół dekoltu i rękawów. Kosztowała tyle, ile utrzymanie jej i ojca przez dwa tygodnie, ale co tam. Stawka w tym przypadku była wysoka.

Zabrała ciuszki do przymierzalni.

Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Bluzka spływała łagodnie po figurze, podkreślając, co trzeba, dżinsy ściśle opinały biodra, a rozpuszczone włosy otaczały gąszczem splotów miłą, zatroskaną twarz o ogromnych, przejrzystych oczach.

Jaką siłę musiałby mieć Konrad, żeby się oprzeć takiej pokusie?

Weronika z zadowoleniem popatrzyła w lustro i doszła do optymistycznego wniosku, że taka siła nie istnieje na tym świecie. Postanowiła jeszcze, że kupi jakąś subtelną, srebrną biżuterię, a potem szybko wróci do domu.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Prom do Kopenhagi

Подняться наверх