Читать книгу Lew-Starowicz o miłości - Krystyna Romanowska - Страница 6
ОглавлениеRozdział I.
Różne odcienie miłości
Rozdział I.
Co to jest miłość / ewolucja uczucia / mylenie miłości z pożądaniem / wyidealizowany obraz partnera / kiedy erotyka staje się najważniejsza / nieszczęśliwie zakochani – nie ma dla nich ratunku / niebezpieczeństwo dominacji w związku / nie bójmy się cierpienia w miłości
Panie profesorze, czy pan wie na sto procent, co to właściwie jest miłość?
Nikt tego, jak to pani sformułowała, na sto procent nie wie. Bo też miłość jest wieloznaczna i sprytnie umyka wszelkim definicjom i określeniom. Może być to „miłość od pierwszego wejrzenia”, „miłość romantyczna”, ale na miłość także składają się przecież pożądanie, zauroczenie, zafascynowanie, przyjaźń, poświęcenie, namiętność, wzajemne dobro.
Są jakieś wspólne cechy, które tę wieloznaczność miłości w jakiś sposób porządkują?
Naukowcy podkreślają, że elementami, które są uniwersalne w przypadku, kiedy mówimy o miłości, są: integralność rozumiana jako podobieństwo do drugiej osoby, świadomość udziału w wartościach partnera, potrzeba dawania, dwubiegunowość, czyli bycia raz szczęśliwym, a innym razem nieszczęśliwym. Oraz przekonanie, że miłość podlega ewolucji: zmienia się w miarę upływu czasu, rozwoju osobowości, wymaga ciągłego dialogu, współpracy i poświęcenia.
Pan ma własne typologie miłości, które stoją w opozycji do typologii innych badaczy. Na jakich podstawach pan typował uczucie?
Obserwowałem po prostu, co miłość robi z ludzi.
Co robi?
Miłość piorunująca zmienia. Najczęściej wszystko. Jest gwałtowna i zdarza się ludziom z rozbudzonymi marzeniami, z obrazem idealnego partnera. Wówczas ktoś taki może spotkać na swojej drodze kogoś, kto jest spełnieniem tych marzeń. Albo i go nie spotkać – wtedy taka osoba będzie daremnie oczekiwała na spełnienie swoich marzeń. Taka piorunująca miłość przydarzyła się, jak pamiętamy, Michaelowi Corleone w „Ojcu chrzestnym”, któremu wydawało się, że „ciało wyrwało się z niego” i „krew pulsuje mu w czubkach palców”.
„Coup de foudre” – tak określają ją Francuzi. Ona zawsze wiąże się z mocną erotyczną fascynacją, chociaż patrząc na rosyjski film „Admirał” i miłość Aleksandra Kołczaka do Anny Timiriewy, widzimy, że ta seksualna fascynacja jest na dalszym planie, a na pierwszy wysuwa się porozumienie dusz.
W przypadku jednak erotycznej fascynacji może być ona tak silna, że jest w stanie zmienić koloryt całego życia, widzenia świata. Ten stan trwa dosyć długo i potocznie mówi się, że „miłość przesłoniła świat”. Wtedy to nie wychodzi się z łóżka, rzeczywistość wokół płynie jakby w zwolnionym tempie, a najważniejsza jest właśnie ta druga strona.
Ale to dopiero początek, dopiero się zaczyna.
Właśnie. To początek pewnej drogi, której losy mogą się potoczyć różnie. U jednych może rozwinąć się głębsza więź, czyli powstaje wspólnota psychiczna, u innych – nadal najważniejszy jest wymiar erotyczny, pomimo że wszystko inne może dzielić.
Seks jest bardziej więziotwórczy w piorunującej miłości niż rozmowa o literaturze i muzyce?
Seks bardzo długo może przedłużać nawet najbardziej nieudany pod innymi względami związek. Ba, bywa, że trwa on całe życie. Znałem pary, które przez wiele lat tkwiły połączone dobrym seksem, niczym więcej. I na przykład potem znajdowały partnera/partnerkę, z którymi połączyło ich bardziej porozumienie dusz niż ciał. Jeżeli zdarzało się to w jesieni życia, często takie pary były szczęśliwe jeszcze przez kilka lat. Ale zdarza się tak, że piorunująca miłość umiera śmiercią naturalną, kiedy wypala się fascynacja seksualna. Mamy na to wiele przykładów, obserwując życie celebrytów, osób z pierwszych stron gazet. Ledwo zdążą się podzielić ze swoimi czytelnikami, jak bardzo są szczęśliwi i że będą ze sobą do końca życia, a już ogłaszają separację, rozwód. I mógłbym powiedzieć, że to dobrze, gorzej, kiedy zostają ze sobą wbrew wszystkiemu. Wówczas taki związek, podtrzymywany jedynie seksem, w niektórych przypadkach zbliża się do relacji sadomasochistycznych, tak przynajmniej charakteryzują je psychoanalitycy. U podstaw miłości piorunującej leży egocentryzm, skupienie się na własnych uczuciach (stąd te silne emocje, które opanowują osobę zakochaną), pożądaniu. Kochający jak piorun dąży do posiadania tej drugiej osoby, zawładnięcia nią, stania się jej władcą. „Ja” osoby zakochanej jest tak długo niespokojne, jak długo nie spełni się jej potrzeba seksualnego bycia razem. Ten płomień miłości może być destruktywny, jeżeli włada nami erotyzm i poddajemy się jego działaniu bez liczenia się z konsekwencjami, albo pozytywny, jeżeli jest startem do prawdziwej miłości, wzbogacającej oboje partnerów.
Jest też miłość, którą nazywa pan w swojej typologii „szaleńczą”. Rozumiem, że chodzi panu o straceńców, którzy wiążą się ze sobą bez względu na to, co powie o nich otoczenie.
Bo o ile nie dziwią nas związki pomiędzy partnerami w dość podobnym wieku, o zbliżonym temperamencie, statusie materialnym, potrzebach uczuciowych, wykształceniu, gorzej jest z zaakceptowaniem ich w nietypowych konfiguracjach. Zresztą: co to znaczy „nietypowa”? W sferze seksualnej normalność jest trudniejsza do określenia niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie ludzkiego życia. Dla jednych normalność to życie z żoną i dwiema kochankami, dla innych – swingowanie, jeszcze dla innych – seks tylko z jednym partnerem. Ale właśnie takie związki między partnerami o dużej różnicy wykształcenia, kultury, stylu bycia, pozycji, rozwijające się nagle, w sposób nieoczekiwany, niepasujący do danej osoby, pozostające w sprzeczności z jej dotychczasowym postępowaniem. Znałem parę: on był wykształconym profesorem na wyższej uczelni, ona – kobietą prawie z marginesu społecznego, o bardzo swobodnym stylu życia.
Czyste szaleństwo.
Właśnie tak. Ale, wbrew pozorom, w tym szaleństwie jest metoda. Zwykle szaleńcza miłość burzy dotychczasowe, zdawałoby się, przykładne i pozornie dobre życie małżeńskie. Kiedy partner lub partnerka doświadczają szaleńczej miłości do kogoś, zwykle tłumaczy się to w sposób najprostszy: „Oszalał/oszalała”, „Coś mu/jej odbiło”. Zwykle współpartner lub współpartnerka tłumaczy fakt zaistnienia zdrady brakiem poczytalności drugiej strony opanowanej seksualnym szałem. Wyjaśnienia nagłego szaleństwa szuka się także nawet w potencjalnej chorobie psychicznej osoby, która zdradza, lub w perfidnym wręcz uwiedzeniu.
Prawda tkwi zupełnie gdzie indziej? Skąd nagle ten niewytłumaczalny miłosny szał?
Jego przyczyny mogą być najróżniejsze: najczęściej jest to niezaspokojona potrzeba seksualna – i to zarówno ze strony kobiety, jak i mężczyzny – bardziej porywającego, a przede wszystkim afirmującego cielesność, spontanicznego współżycia. Takie oczekiwanie może być zrealizowane właśnie w nietypowym związku, w którym jeden z partnerów nie ma większych zahamowań, jeżeli chodzi o seksualność i sprawy ciała. Ludzie, którzy przechodzą z jednej skrajności seksualnej w drugą, zazwyczaj w swoim stałym związku uprawiają seks w sposób dosyć poważny, jest on celebrowanym rytuałem, brakuje w nim wdzięku, lekkości, swobody, bezpośredniości, pieszczoty są wymuszone, a cielesność drugiej osoby nie budzi żadnej satysfakcji. Pieszczoty są sztuczne, bardziej wyrażają przywiązanie, coś w rodzaju „przynależności”, a nie autentyczny podziw, poryw, pożądanie. Drugą przyczyną wejścia w taki szaleńczy związek jest potrzeba... orgii.
Aż tak?
Tak, potrzeby orgiastyczne spotykam u wielu moich pacjentów, którzy przychodzą do mnie z problemem: „Moje życie seksualne mi nie wystarcza i nie chodzi o częstość stosunków ani o jakość, bo jest w porządku. Chodzi o to, że pragnę czegoś więcej”. Pewną ich namiastką jest zainteresowanie seksem grupowym, pornografią, fantazjowanie (do którego zresztą wiele osób się nie przyznaje z obawy przed utratą twarzy). Taki związek może być namiastką zrealizowania takiej orgiastycznej potrzeby. Te potrzeby „mocnego seksu” wynikają – najczęściej – z doświadczeń wyniesionych z dzieciństwa, kiedy sfera seksualna poddawana była rygorom, ograniczeniom.
Jednak ci, którzy przyglądają się takim szaleńczym związkom, kwitują je po prostu: „Zmanipulowała go” albo „Dała się mu omamić”.
Tak też bywa: druga strona dostarcza tak wyrafinowanych pieszczot seksualnych, które odsłaniają i pokazują kompletnie inny wymiar seksu, że wzbudzone pożądanie seksualne burzy wszystko: małżeństwo, normy, zasady, spokój.
Jakie są losy tych miłości szaleńczych? Żyją długo i szczęśliwie?
Praktyka i śledzenie dalszych losów tych związków potwierdza niezmienną prawdę na temat prawdziwej natury naszej seksualności: bez połączenia miłości ze wspólnotą postaw i wartości spala się ona sama w sobie, nie jest w stanie istnieć bez tzw. uczuć wyższych. Czyli takie związki są na ogół nietrwałe, po pewnym czasie mija w nich stan oszołomienia, fascynacji typowo seksualnej. Partner nagle uświadamia sobie, że zostaje sam z pustką po tym, o czym myślał, że jest miłością. Gorzej, jeżeli nie ma do kogo i do czego wracać.
No właśnie, czasami ktoś mówi: „Zakochałem/zakochałam się po uszy. To miłość mojego życia”. A tak naprawdę po prostu pożąda tej drugiej strony. Jak nie pomylić miłości z pożądaniem?
Mylenie miłości z pożądaniem to jest jeden z najczęstszych błędów w początkowej fazie związku. Pożądanie to jest głównie sprawa zmysłów, ciała. Składają się na nią wielka potrzeba intymności, podniecenia, atrakcyjny seks. Mówi się wtedy: „Przez tydzień nie wychodzili z łóżka”. Spotykamy właśnie tę osobę i wszystko się zmienia. Jest bardzo intensywny pociąg seksualny, mocne zainteresowanie tą osobą. Pojawia się przekonanie: „Tak to on/ona i nikt inny”. I od razu pojawia się presja na intymność, ogromna potrzeba bycia razem, blisko. Właściwie to w tej osobie podoba nam się... wszystko. No i zaczyna się. Wchodzimy w związek. Jeśli to ma odpowiednio szybki bieg, błyskawicznie pojawiają się dzieci. A dopiero później trzeźwiejmy i okazuje się: „To była pomyłka”. I tutaj mam dwie wiadomości: dobrą i złą, jeśli chodzi o scenariusz przyszłości. Naturze chodzi przede wszystkim o prokreację, więc popycha obie osoby w swoim kierunku. Najprawdopodobniej mają odpowiednie układy biologiczne, które stwarzają predyspozycje na raczej zdrowe potomstwo. No i zwyczajnie jest to pewna wypadkowa biologicznych uwarunkowań. To można uznać za rzecz pozytywną, no bo w końcu natura zmusza nas do robienia przyjemnych rzeczy i jakoś zbyt mocno się przed tym nie bronimy.
A ta zła wiadomość?
Zła wiadomość jest taka, że to atawistyczne uczucie zbyt często jest utożsamiane z miłością. Ale także dużo więcej: wierzy się, że właśnie to silne pożądanie będzie trwało wiecznie. A później jest wielkie, bolesne rozczarowanie. I z reguły jest tak, że kiedy przychodzi do mnie para i pytam ich, czy zaczęliby jeszcze raz od początku, kiwają przecząco głowami. Mają zakodowany w głowie mit o wiecznym pożądaniu jako integralnej części związku. I kiedy się kończy, uważają, że kończy się miłość. A może wtedy należy zapytać, czy ta miłość w ogóle była, czy nie było li tylko pożądania. Bardzo często słyszę w gabinecie: „Gdyby nie ten seks na początku, to w ogóle do tego związku by nie doszło. Jesteśmy całkowicie innymi ludźmi. Właściwie wszystko nas różni”. Na szczęście młodzi ludzie teraz sobie pomieszkują przed zawarciem trwałego związku. Już nie ma parcia na ślub, rozsądnie podchodzi się do planowania potomstwa. I jeśli dochodzi do zaniku płomienia namiętności i okazuje się, że to jednak nie jest to, szybko się rozchodzą. Takie związki oparte na szybkiej, gwałtownej namiętności, pożądaniu rozpadają się często. I ludzie wciąż czekają na miłość. Ale może się zdarzyć i tak, że pożądanie łączy się później z przyjaźnią i doskonałym porozumieniem. Od pożądania do miłości może być piękna droga.
Miłość równa się cierpienie czy miłość równa się przyjemność?
Ani to, ani to. Żyjemy w dziwnej kulturowej dysocjacji w traktowaniu miłości. Z jednej strony wymagamy od miłości, żeby nas uwznioślała i dostarczała nam samych przyjemności, zarówno w sferze psychologicznej, jak i fizycznej. Ma być źródłem szczęścia, radości, uczuciem wiecznym, trwałym, bogatym we wspaniałe doznania. Z drugiej strony wiemy, że miłość niesie wiele konfliktów, cierpień, kryzysów, nieporozumień, często na tle charakterologicznym, seksualnym. I zbyt często traktuje się to jako koniec miłości.
A końcem nie jest?
Czasem konflikt może być wyrazem miłości na wyższym poziomie, stanowić sygnał dla zakochanych, że stanęli w obliczu nowych zadań, wyzwań.
Jeżeli dokładnie przyjrzeć się człowieczemu losowi, to właściwie od dziecka jesteśmy konfrontowani z dwubiegunowością miłości. Maluchy często cierpią przez rodziców (nawet jeżeli ci wyrządzają im krzywdę nienaumyślnie) i na odwrót. Także najbardziej zakochane pary przeżywają dramaty.
Fenomen ludzkich uczuć wyraźnie podkreśla ich dwubiegunowy charakter. Nie potrafimy jednak płynnie i ze zrozumieniem balansować między tymi dwiema skrajnościami. Wiele osób w momentach szczytowego szczęścia odczuwa niepokój, że to wszystko może się skończyć, że partner zmieni się na gorsze.
Skąd w nas ta ambiwalencja i szukanie dziury w całym?
Miłość to nie tylko uczucie, to coś głębszego: stan, określona postawa wobec drugiej osoby, której przecież towarzyszą sytuacje konfliktowe. W psychoanalizie, cokolwiek byśmy o niej myśleli, istnieją pojęcia Eros i Thanatos – dwóch biegunów życia psychicznego. Biegun szczęścia i biegun cierpienia towarzyszą miłości macierzyńskiej, seksualnej, partnerskiej, ojcowskiej. W psychoterapii małżeńskiej dostrzeżenie tego faktu bywa nieraz szokujące. Ostrzegam przed patrzeniem na miłość przez różowe okulary. Dostrzeganie w niej tylko pozytywnego bieguna stanowi zagrożenie dla niej samej. Rodzi to bowiem konkretne oczekiwania i nastawienia, że „ma być fajnie”. Każde negatywne przeżycie jest utożsamiane z brakiem lub zanikiem miłości.
On lub ona siada w kącie i zamyśla się na dwie godziny, a druga strona już myśli: „Nie kocha mnie” albo „Czuję się tak samotnie, chociaż jestem w związku”.
Dotknęła pani ważnego problemu, jakim jest poczucie osamotnienia w miłości. „Jesteśmy dobrym związkiem, kochamy się, ale mimo to czuję się osamotniona” – słyszę często w swoim gabinecie. Ludzie uważają, że będąc z kimś związanym, nie mają prawa odczuwać samotności. A nawet największej miłości może towarzyszyć uczucie osamotnienia. I nie ma w tym nic złego ani nienormalnego czy dyskredytującego jakość uczucia między tymi ludźmi. To poczucie zależy bowiem od indywidualności danego człowieka, bogactwa jego osobowości. Może być kolejnym etapem w rozwoju psychicznym danej osoby. Często więc poczucie osamotnienia jest mylnie interpretowane jako konsekwencja bycia w „nieudanym” związku, podczas gdy mamy do czynienia po prostu z ewolucją osobowości. Czasami więc, kiedy współpartner/współpartnerka słyszy wypowiadane w jego obecności zdanie: „Czuję się osamotniony(a)”, może przeżyć szok i pytać siebie, z czego ono może wynikać. Powtarzam więc – nie musi to mieć żadnego związku z wygaszaniem czy brakiem uczuć do drugiej osoby. Bo miłość to umiejętność pogodzenia JA z MY. A związek dwojga osób nigdy nie jest w stanie pozbawić ich cech indywidualnych, tylko im właściwych.
Miłość nie jest stanem nirwany lub ekstazy, tak nierozłącznego stopienia dwojga osób, że ich indywidualności są wyeliminowane. Miłość to raczej federacja o sporym zakresie autonomii dla każdej z osobowości. W miłości nie można zniknąć, unicestwić się, lecz należy wzrastać, a samotność jest szansą tego samorozwoju. Dzięki niej można budować świat własnych myśli i wrażeń, zdolność do konfrontacji, refleksji. Samotność powinna uświadomić własną niepowtarzalność, jedyność, odmienność, ale jednocześnie wzbudzić pragnienie otwarcia się, wyjścia ku drugiej, równie niepowtarzalnej osobie.
Proszę zobaczyć, jak nie potrafimy wejść w siebie. Żyjemy w kręgu stale zmieniających się bodźców: radia, telewizji, czytania, gadania, ruchu. Wystarczy prześledzić zachowanie ludzi w pociągu, w samolocie. Unikają jak ognia pozostania sami ze swym umysłem. Jest to pewna cecha społeczeństw żyjących w kręgu kultury Zachodu. W samolotach linii międzynarodowych często można zauważyć, że stewardesy przynoszą ilustrowane magazyny czy prospekty Europejczykom i Amerykanom, podczas gdy Hindusi czy Japończycy siedzą zatopieni we własnych myślach.
Dlaczego odrzucamy tę mniej spektakularną, mniej szczęśliwą stronę miłości?
Moim zdaniem ogromną rolę odgrywa tu wychowanie. Wychowujemy się w tendencji do unikania cierpień, ofiarności, poświęcenia na rzecz sukcesów, osiągnięć i przyjemności. Według mnie to ogromnie niekorzystnie wpływa na naszą zdolność do miłości. Jesteśmy z góry nastawieni na przedłużanie przyjemności, na bezustanne jej otrzymywanie. W wielu związkach słyszy się np. o tym, co druga osoba powinna nam dać. Jest to cała lista oczekiwań – brakuje natomiast istotnej deklaracji: co ja, jako druga strona związku, mogę od siebie ofiarować. Stąd także bierze się bezradność w sytuacjach konfliktowych, bo – skoro miało być tak pięknie – nie jest się przygotowanym na to, że wcale tak świetnie się nie układa. Jedną z często stosowanych taktyk jest także unikanie, omijanie sytuacji konfliktowych lub ich bagatelizowanie. Tymczasem powinno się je wspólnie omówić i poszukać strategii ich przezwyciężenia.
Jedna z koronnych zasad jest taka: „Nie pielęgnuj w sobie gniewu do partnera. Najlepiej jak najszybciej go rozładuj”.
Oczywiście, zgadzam się. Gniew nie powinien się przedłużać, bo ma bardzo destrukcyjny wpływ na stan zdrowia. Jeśli jesteśmy zagniewani i wrogo nastawieni do partnera, to zła chemia w naszym organizmie działa na naszą niekorzyść. Wydzielają się hormony stresu i ciało nasyca się gniewem. Z punktu widzenia fizjologii to bardzo niedobry stan. Bo jeżeli w gniewie zasypiasz, raczej nie wypoczniesz. Gniew rozstroi twój organizm. Dlatego wszystkim parom radzę: zasypiajcie wtedy, kiedy rozładujecie swoje negatywne emocje. I to nawet nie ze względu na partnera: pomyślcie o sobie, o swoim zdrowiu. Najzupełniej egoistycznie.
No dobrze, ale jak to zrobić?
Ważne jest, żeby – bez względu na to, co się dzieje między partnerami – mieć głębokie przeświadczenie o tym, że nasz partner/partnerka ma owszem wady, ale też zalety. Zawsze powtarzam, skoncentruj się teraz na jego/jej zaletach. Dlatego wielu parom będącym na terapii par robię inwentarz cech, czyli proszę o wyliczenie: jakie partner/partnerka ma wady i zalety. W momencie kryzysowym radzę: „W tej chwili widzisz swojego męża/żonę przez pryzmat negatywnych cech. Popatrz z perspektywy zalet. Może jest wybuchowy, ale za to świetnie sprząta. Zarabia mniej niż ty? Ale świetnie opiekuje się dziećmi”. To jest sprawa tylko pewnego treningu, wyrobienia. Możemy oczywiście roztrząsać w nieskończoność, jaki jest podły, odtwarzać tylko tę negatywną cechę i rozważać wszystko z przeszłości, co potwierdza nasze oskarżenie, ale to do niczego nie prowadzi. Dlatego warto wrócić do zalet, żeby się zdystansować. Może i jest egoistyczny, częściej myśli o sobie, ale...
…ale za to robi świetną kawę…
No chociażby. I bardzo kocha dzieci, i ludzie go szanują za poczucie humoru. Przestrzegam także przed myśleniem typu: „mój partner się nie zmienia”, „znam go/ją od podszewki”, „niczym mnie nie zaskoczy”. Żadne z nas nie jest osobą niezmienną, stałą w swoich zachowaniach.
Jest także miłość nieodwzajemniona. Ma pan kilka słów pocieszenia dla tych, którzy jej doświadczają?
Niewiele. Co tu kryć: to ogromny dramat niespełnionych pragnień i potrzeb. Wiąże się z poczuciem bezsilności, osoby przychodzące do mnie na terapię z tym problemem mówią o poczuciu: „Jakbym bił w mur nie do skruszenia”. To najgorszy rodzaj miłości – brak w niej wspomnień, a teraźniejszość jest pełna bólu, cierpienia i zwątpienia w sens życia. Co innego miłość, która trwa, nawet jeżeli jest trudna z różnych względów, której towarzyszą konflikty, rozczarowania, zaburzenia seksualne – ludzie w takim związku mają przynajmniej nadzieję na poprawę i mają dobrą przeszłość, do której mogą się odwołać, a pomyślna przyszłość jest potencjalnie osiągalna. Co gorsza, ludzie będący w związkach dających im satysfakcję (mniejszą lub większą), niestety, nie rozumieją miłości nieodwzajemnionej. Zwykle osoba, która właśnie ją przeżywa, może usłyszeć od nich następujące złote rady: „czas leczy rany”, „tego kwiatu jest pół światu”, „znajdziesz sobie kogoś lepszego”.
Nie ma zrozumienia dla nieszczęśliwie zakochanych?
Nieszczęśliwie zakochanego zrozumie tylko drugi nieszczęśliwie zakochany. Ludzie z zewnątrz, jak często powtarzają moi pacjenci, zaczynają traktować zakochanych bez wzajemności jak masochistów albo wręcz chorych psychicznie. Zwykle mówią: „Co ty w niej/nim widzisz? Przecież nie ma w nim nic niezwykłego”, „Rozejrzyj się: wokół jest tyle innych ciekawych ludzi”. Efekt? Zakochany bez wzajemności czuje się kompletnie wyobcowany i nierozumiany, musi sam zmierzyć się ze swoim losem.
Tym bardziej że miłość nieodwzajemniona jest dzisiaj bardzo démodé. Wszyscy bowiem mówią „kocham cię”... Czy kiedyś miał pan więcej pacjentów nieszczęśliwie zakochanych?
Ich liczba wydaje się taka sama, sprawa tylko polega na tym, że są coraz mniej rozumiani przez otoczenie. Zmiany obyczajowe, kult seksu, erotyzmu, rosnące doświadczenia uczuciowe, częste oddzielanie miłości od seksu powodują, że nieszczęśliwie zakochani nikogo nie interesują.
Bohaterowie romantyczni są już passé, bo wszyscy chcą mieć przede wszystkim udany seks?
A proszę dać mi przykład z literatury współczesnej opisujący mękę nieodwzajemnionej miłości?
Więcej jest takich opisujących mękę nieodwzajemnionego seksu...
No właśnie. Mickiewicza od śmierci samobójczej z powodu nieodwzajemnionej miłości uratowali przyjaciele, Krasińskiego – ciotka, ale wielu innych, jak choćby Ludwik Spitznagel, 20-letni przyjaciel Słowackiego, zrealizował swój zamiar. Analiza przyczyn samobójstw wskazuje, że także dzisiaj ta motywacja jest dosyć silna. Pamiętam przypadek młodego chłopaka, który targnął się na życie właśnie z powodu zawiedzionej miłości. Został odratowany. Okazało się, że mocno idealizował dziewczynę, która mu powiedziała: „seks tak, ale po ślubie”. Pomagała mu w budowaniu swojego obrazu kobiety idealnej. A pewnego dnia zastał ją w łóżku z kolegą...
Dlaczego czasami jest tak, że niektóre osoby ciągle zakochują się bez wzajemności?
Próby interpretacji miłości nieodwzajemnionej robiono w psychoanalizie. Freudyści znajdowali w niej nierozwiązane problemy z okresu dzieciństwa. Według nich obiekt nieodwzajemnionej miłości stawał się archetypem matki lub ojca, a relacja nabierała cech kazirodczych. W innych interpretacjach brano pod uwagę to, że wybierany obiekt był najczęściej nieosiągalny poprzez sam fakt wyboru tej, a nie innej osoby – dostrzegano w tym tendencje masochistyczne.
Jak jest pana zdaniem?
Nie ma jednego typu miłości nieodwzajemnionej. U podstaw jej występowania leży najprostszy i najbardziej banalny fakt: nikogo nie można zmusić do miłości. Jeżeli skieruje się swoje uczucia pod zły adres, nie ma co liczyć na wzajemność – fascynacja jest jednostronna. Obiekt miłości jest postrzegany wtedy jako ideał, jako „typ typów”. Osobie zakochanej niełatwo jest pogodzić się z obojętnością wybranego obiektu, co jest niesłychanie trudne, ponieważ miłość nie jest uczuciem, którym można racjonalnie sterować.
Tak jak miłość bardzo niespełniona z piosenki Kazika „Spalam się”: „Ty w mojej klasie uczysz języka angielskiego...”.
Tak, wielu zakochanych bez wzajemności to bardzo młodzi ludzie, we wczesnym okresie dojrzewania, u których nagle rozwijają się gwałtowne fascynacje osobami uznanymi za atrakcyjne, wzbudzające romantyczne uniesienia.
Do tej grupy możemy zaliczyć nastolatki dostające histerii na koncertach Beatlesów i ich wnuczki zakochane w Justinie Bieberze.
Owszem, kochanie się w idolach, ale także w nauczycielach – którzy często kompletnie nie mają o tym pojęcia. Takie uczucia na szczęście bardzo szybko mijają i przenoszą się na inne osoby. Z perspektywy czasu mówi się o nich z sentymentem i uśmiechem, nie pamiętając, jak bardzo są bolesne, kiedy się je przeżywa.
Czasami można także wpaść w pułapkę „jedynie słusznego wzorca miłości”...
To bardzo częste. Przestrzegam przed precyzyjnym opisywaniem swojego ideału. Im dokładniej taki wzorzec zostaje przez nas określony, tym mniejsze mamy szanse na jego znalezienie, bo stawiamy mu wyższą poprzeczkę. I tym samym kurczy się prawdopodobieństwo jego spotkania. Nie mówiąc o tym, jak trudno byłoby zostać partnerem/partnerką tego wyidealizowanego kogoś. Co się jednak dzieje, kiedy ten ideał staje na naszej drodze?
I w dodatku nie odwzajemnia naszych uczuć?
Im dłużej był poszukiwany, tym bardziej dramat braku uczuć z jego strony jest szczególnie bolesny. Tym bardziej że szansa znalezienia drugiej takiej osoby wydaje się znikoma. Wtedy najczęstszym wyborem jest walka o odwzajemnienie uczuć.
...zwana obecnie stalkingiem.
Jeżeli przybiera neurotyczne formy, polega na nieustannym nagabywaniu i śledzeniu, to rzeczywiście można ją odbierać w tej kategorii. Robią to osoby z przerośniętym ego, wielkimi ambicjami, a brak wzajemności może podsycać działania. W rezultacie okazuje się bowiem, że nie chodzi tu o miłość, ale o własny honor, ambicję, o akceptację. W takim przypadku niekiedy samo uzyskanie akceptacji ze strony osoby, o której uczucie się zabiega, oznacza koniec miłości – ambicjonalny cel został bowiem osiągnięty.
Są osoby, o których się mówi, że są stworzone do jednej wielkiej miłości. Czy ta jedna wielka również może być nieodwzajemniona?
Niestety, tak również bywa. Miałem pacjentów, którzy rezygnowali w ogóle z życia rodzinnego, ponieważ nie mogli go stworzyć z tą ukochaną przez siebie osobą. Albo – co gorsze – decydowali się na stworzenie związku tzw. zdroworozsądkowego z jakąś przypadkową osobą i myśleli całe życie o tej jedynej niedoścignionej. Często może to trwać całe życie... Ale miłość nieodwzajemniona może się także realizować w zupełnie nieoczywisty sposób. Jeden z moich pacjentów miał nieudany związek, nie był w stanie realizować w nim swoich marzeń, pragnień. Do tego wszystkiego zdradziła go żona, ale zdecydowali się pozostać nadal małżeństwem. Spotkał jednak kobietę, która także była w związku, i zakochał się...
Zgaduję, że miłością nieodwzajemnioną…
Tak, i w tym ujęciu ta jego miłość była niczym innym jak tylko wyrazem jego podświadomych potrzeb. Kobieta, w której się zakochał, stała się dopełnieniem tego, czego nie mógł otrzymać w związku. I znowu powtórzyłby się scenariusz: gdyby tę miłość odwzajemniła – natychmiast przestałaby być obiektem jego westchnień. A tak mógł obdarzyć ją miłością platoniczną, marzycielską. Nie skończył związku, w którym był, a jego podświadomość wybrała taki obiekt uczuć, który nie mógł spełnić jego pragnień.
Kobiety też tak mają?
U kobiet może być jeszcze ciekawiej. Zdarza się tak, że niektóre z nich, mając świadomość swoich deficytów, będąc przeciętną czy mało atrakcyjną kobietą, zawierają związki na „miarę swoich możliwości”. Ale ich marzenia o „prawdziwym spełnionym życiu” nadal żyją. Dlatego miłość rozkwita do osoby z marzeń: wyobrażonego obiektu, do którego można wzdychać i z którym prowadzi się „drugie życie”.
Przypomina mi się „Sklepik z marzeniami” Stephena Kinga, w którym dorosła kobieta, matka, spędza całe dnie na marzeniach o życiu z Elvisem...
Miałem pacjentki „poślubione w myślach” przez Brada Pitta i inne hollywoodzkie gwiazdy. Może to być rzeczywiście postać z literatury lub filmu. Mamy więc do czynienia z czymś w rodzaju rozszczepienia osobowości: jedna część żyje w swoim normalnym życiu, a druga – w imaginacji. W marzeniach często widzi wspólne życie z kimś innym niż mąż. Niekiedy podczas współżycia wyobraża sobie tę drugą, wyimaginowaną osobę na miejscu partnera.
Miłość nieodwzajemniona szkodzi zdrowiu...
To prawda, długotrwały stan frustracji, napięcia doprowadza do załamania się sił obronnych organizmu, może się rozwinąć jedna z postaci nerwic, mogą pojawić się choroby psychosomatyczne. Są osoby, które reagują agresją w stosunku do obiektu swojej nieodwzajemnionej miłości albo są przykre dla otoczenia płacącego cenę za stres tej osoby.
Co może zrobić otoczenie?
Wykazać delikatność i zrozumienie. Nie radzić, tylko po prostu wysłuchać. Nie znam osoby, której pomogłyby rady: „Przestań o nim/niej myśleć”, „Poznaj kogoś”. Miłość nieodwzajemniona wymaga, żeby się z nią zmierzyć sam na sam. Czasami pomaga uświadomienie sobie, dlaczego tak się stało, wniknięcie w mechanizmy wybuchu tego szczególnego uczucia. Niestety, cierpienie jest nieuniknione...
Nie ma pigułki na takie nieodwzajemnione uczucie?
Nie ma, i dobrze. Współczesna pokusa omijania każdego cierpienia w rezultacie zubaża osobowość. Pamiętajmy, że dzięki miłości nieodwzajemnionej powstało wiele niezapomnianych utworów, dzieł. Ten rodzaj bólu wyzwala wiele energii twórczej.
Mickiewiczów nie rodzi się na pęczki...
To prawda, nie każdy nieszczęśliwie zakochany natychmiast pisze „Ballady i romanse”, ale cierpienie rozbudza nieraz inne formy działania oraz – często – ukryte pasje. Może należy spojrzeć na swoją nieodwzajemnioną miłość jak na możliwość dowiedzenia się czegoś o sobie. Zabrzmi to banalnie, ale nie trzeba się w tych trudnych momentach zamykać na innych.
Gorzej chyba będzie tylko w sytuacji, gdy ta nieszczęśliwie zakochana osoba może liczyć na coś w rodzaju miłości, czyli uczucie z litości. Bo też takie jest…
Miłość litościwa ma co najmniej kilka odcieni. W znaczeniu społecznym jest jak najbardziej cenna, bo cechuje ją altruizm. To nic innego, jak postawa pełna współczucia wobec osoby, która tego potrzebuje: naszej czułości, opieki, wsparcia.
Kiedy jednak taka miłość wkracza w życie małżeńskie, przypuszczam, że nie dzieje się zbyt dobrze...
Nie jest to jednak, wbrew pozorom, takie rzadkie. Niejednokrotnie motywem zawarcia małżeństwa jest chęć poświęcenia się tej drugiej osobie. Mechanizm tego zjawiska jest następujący: jeden z partnerów jest świadomy braku prawdziwej miłości, która przecież zawiera w sobie składnik fascynacji erotycznej osobą partnera – a on w tym związku nie ma rozbudzonych potrzeb seksualnych. Są natomiast inne uczucia: opiekuńcze – one czasami potrafią dać satysfakcję. Pewną satysfakcję. Kobiety w moim gabinecie mówią wtedy: „Nie kocham go, ale było mi go żal. Tyle się nacierpiał w swoim życiu, że przecież by się załamał, jakbym go zostawiła!”. Mężczyźni wyznają: „Była z tak zaburzonej rodziny, że miałbym do końca życia wyrzuty sumienia, gdybym się z nią rozstał. Po prostu przywiązała się do mnie i byłem dla niej jedynym bliskim człowiekiem. Przecież nie mogłem zawieść jej zaufania...”. Kiedy słyszę takie wypowiedzi, wiem, że ten związek będzie miał kłopoty, i rzeczywiście zdarzają się prawdziwe dramaty, i nieraz poważne konflikty. W takim „litościwym związku” nie ma mowy o partnerstwie, za to jest wyraźny podział na stronę litującą się i stronę litość przyjmującą. Motywacje tej pierwszej mogą być różne i czasami nie do końca jasne nawet dla niej samej: tak się np. może realizować potrzeba dominacji (uwaga! bardzo niebezpieczna – łatwo dochodzi do nadużyć) albo uczuć rodzicielskich. Ale partner może być empatyczny, mieć po prostu dobre serce, subtelną wrażliwość, potrzebę bycia użytecznym. Nieco inna jest sytuacja osoby, która litość przyjmuje. O ile strona litościwa kieruje się wszystkimi możliwymi motywacjami, za wyjątkiem erotycznej, o tyle drugi partner ma zapotrzebowanie na miłość i właśnie z jej pomocą pragnie wynagrodzić sobie dotychczasowe przeżycia, przykrości, niepowodzenia. Można łatwo przewidzieć ewolucję takiego związku: strona przyjmująca litość na początku będzie wdzięczna, ale wkrótce nie wystarczy jej samo to uczucie i będzie pragnęła uczuć innych niż współczucie, a tych nie będzie mogła otrzymać. Powstanie więc relacja stricte rodzic – dziecko, a nie dorosły – dorosły. Taka relacja kryje w sobie ogromne niebezpieczeństwo: jeżeli obie strony dorosną do prawdziwego dojrzałego związku, „relacja litościwa”, w której tkwią, będzie dla nich przeszkodą obarczoną jeszcze większym poczuciem winy, niewdzięczności niż relacja bez takiego specyficznego uwikłania. Wtedy zaczyna się szukanie pomocy i w moim gabinecie słyszę: „Panie profesorze, mnie się też coś od życia należy, nie mogę być ciągle niańką, czuję się uwiązany”. Druga strona jest rozżalona i mówi, że dotychczasowy kochający mąż/kochająca żona nagle stali się opryskliwi, złośliwi i nie można się z nimi porozumieć albo po prostu mają romans. Takie jest właśnie potencjalne ryzyko związku opartego na miłości litościwej. Często zdarza się bowiem, że miłość w takiej relacji ewoluuje w nienawiść, a strona „opiekuńcza”, jeśli decyduje się zostać w relacji ze swoim „podopiecznym” – przekształca ten związek w sadomasochistyczny układ. Dlatego ta miłość, która w życiu społecznym jest pożądana i więziotwórcza, jest praktycznie powodem dramatów i konfliktów w związkach partnerskich.
Nie radzę wchodzić w takie relacje. Powtarzam: motywem budowania związku powinna być dojrzała partnerska miłość połączona z fascynacją erotyczną. Inne motywacje prędzej czy później prowadzą do nieuniknionych konfliktów, dramatów, zranień. Jedną z takich motywacji może być na przykład rozpowszechnione w naszym kraju przekonanie, że małżeństwo i rodzina jest synonimem szczęścia.
A nie jest?
Pod warunkiem że dzieje się na zdrowych warunkach. W życiu wielu mężczyzn i kobiet rzeczywiście małżeństwo i rodzina jest traktowane jako powołanie życiowe. Jeżeli takie osoby są w dodatku bardzo uczuciowe, kierują się prymatem serca, a miłość traktują romantycznie, to już sam start do życia małżeńskiego będzie miał w ich wykonaniu pewne cechy odrealnienia i traktowania życzeniowego. Np. partner w relacji jest traktowany jako towarzysz w wielkiej przygodzie, która wypełni ich całe życie.
Znam gorsze przypadłości w relacjach. W tej nie ma chyba nic patologicznego.
Na pierwszy rzut oka rzeczywiście może się tak wydawać, pod warunkiem że proza dnia codziennego nie zrodzi u obu partnerów stanu frustracji (a najczęściej tak właśnie bywa) i że np. drugi partner, zamiast stać na wysokości zadania i być Dzielnym Poszukiwaczem Przygód, zmieni się w Gnuśnego i Leniwego Kanapowca, który będzie traktował związek jak szansę wygodnego urządzenia sobie życia. Wtedy zrodzi to na pewno rozczarowanie i chęć zrezygnowania z wielkiej przygody. Możemy mieć także do czynienia z innym wariantem tej miłości: miłością niewolniczą.
Brzmi strasznie...
W takim układzie mamy do czynienia z całkowitym zatraceniem się jednego z partnerów, przestaje w nim kompletnie istnieć „ja” któregoś z nich. Cały świat wartości i potrzeb podporządkowuje się jednej ze stron, a druga – całkowicie ze swoich rezygnuje. Anatol Winogradow w „Potępieniu Paganiniego” opisuje uroczy wieczór spędzony przez maestro w zacisznym arystokratycznym pałacu. Piękna signorina, wyzwalając bujny temperament skrzypka, zniewoliła go zupełnie: „Jak dobrze się stało, że zapomniał pan swoich skrzypiec! Znajdzie pan tu spokój i odpoczynek. Lecz nie chcę pana widzieć z pańskimi skrzypcami… Skrzypce już dawno zapomniane i nikt nie poznałby w tym wysokim, okrzepłym człowieku znakomitego skrzypka”. Paganini został… ogrodnikiem pięknej pani. Skrzypce jednak nie dały za wygraną, rozpalając jego wyobraźnię we snach. Doprowadziły w końcu do przebudzenia i wyrwania się z miłosnego zatracenia.
Mam wrażenie, że w każdym związku istnieje niebezpieczeństwo dominacji.
Jest ono tym większe, im jedna ze stron jest bardziej egocentryczna i zaborcza. Wtedy potrafi ona wręcz włączyć tę drugą osobę do swojego życia psychicznego, podporządkowując ją sobie całkowicie, nie dostrzegając w niej odrębnej osobowości z uzdolnieniami, wartościami, które należałoby rozwijać.
Boi się dostrzec czy specjalnie nie dostrzega?
Tak również może być, jeżeli mamy do czynienia z typem psychopatycznym. Czasami do takiego zatracenia się doprowadza sam zakochany partner, kierując się ślepą miłością i masochistyczną uległością, która często jest jego cechą wrodzoną.
A druga osoba jest egoistą…
Tak, egoizm jest często źródłem utraty wspaniale zapowiadających się miłości. Egoizmem mężczyzny jest pragnienie zachowania własnej indywidualności, nienaruszalności. „Chcę, byś szkłami mymi patrzała na ludzi” – wymaga Krasiński od kolejnej wybranki swego serca, Bobrowej. Współczesny egoista ponawia te żądania albo poprzestaje na mniejszym – zrzuca ciężar życia codziennego, domowego na barki kobiety.
Egoizm kobiety jest subtelniejszy, bardziej zawoalowany, oznacza pragnienie posiadania na własność człowieka. Ukochany należy tylko do niej, powinien złożyć samego siebie na ołtarzu miłości dla niej. Jego praca naukowa, zainteresowania, przeszłość, zawód – mogą stać się podmiotem zazdrości. Kobieta ima się różnych sposobów, jedna natarczywie mówi o sobie, koncentruje uwagę na swoich przeżyciach, inna wybiera drogę choroby, ustawicznie wynajduje różne dolegliwości, urojone cierpienia – aby zmusić ukochanego do zajęcia się nią.
Wspomniał pan wcześniej o psychopatycznej miłości. W potocznym rozumieniu człowiek psychopatyczny oznacza człowieka złego, który krzywdzi innych.
Coraz częściej odchodzi się od tego określenia na rzecz pojęcia „osobowość nieprawidłowa”. Jest ona wynikiem wrodzonych lub nabytych zaburzeń ośrodkowego układu nerwowego lub innych, nieznanych jeszcze przyczyn. Ten typ człowieka charakteryzuje się zaburzeniami w sferze motywacji i uczuć, zachowań. To często ci, którzy „nie wiedzą, co czują” albo zastanawiają się, „dlaczego to zrobiłem/zrobiłam?”. Trudno im się żyje w małżeństwie i w ogóle – z innymi ludźmi. Nie wiemy dokładnie, jaki procent populacji ma takie cechy. Poza tym osobowości nieprawidłowe różnią się od siebie, dlatego związki z ludźmi zaburzonymi mogą być patologiczne, konfliktowe, ale... bywają też udane.
Po czym poznać, że związałam się z psychopatą?
Niestety, nie ma znaków sygnalizujących zaburzenia, które mogą być papierkiem lakmusowym. Najczęściej bowiem ujawniają się dopiero po pewnym czasie trwania związku. Co więcej, partnerzy z nieprawidłowymi osobowościami są atrakcyjni i fascynują siłą woli, umiejętnością przebicia się w życiu codziennym, dają złudne poczucie oparcia, bezpieczeństwa i opiekuńczości. Taki ktoś potrafi wiele dokonać, osiągnąć. Dlatego partner wiąże ze związkiem duże nadzieje i oczekiwania. Niestety, praktyka pokazuje, że te – dające siłę cechy – w praktyce nie służą związkowi jako całości, a tylko jego połowie, partner natomiast staje się satelitą. Stopniowo zaczyna zanikać więź uczuciowa, nawet jeżeli seks wydaje się w porządku, zaczyna w nim brakować wzajemności. Staje się bardziej „świadczeniem usług” niż erotyczną wspólnotą.
Jakie jednak cechy, nawet te, które zaobserwujemy później, świadczą o tym, że mamy do czynienia z zaburzoną osobowością?
Są to te aspekty osobowości, które utrudniają w sposób trwały kontakty z ludźmi, np. zrzucanie winy za swoje niepowodzenia na otoczenie czy drugą osobę, a także niezdolność do przewidywania następstw swoich zachowań i brak umiejętności wyciągania wniosków. Drugą ważną cechą jest brak empatii i fałszywy obraz nie tylko własnej osoby, ale także innych. Co więcej, taka osoba za żadne skarby nie da sobie wytłumaczyć, że może być inaczej, niż jej się wydaje. Co dalej? Nieliczenie się z innymi, egocentryzm i podporządkowywanie partnera, rozwiązywanie konfliktów bez dialogu i współdziałania. Często też takie osoby mają skłonność do powierzchownych relacji seksualnych bez poczuwania się do odpowiedzialności za drugą osobę.
Ewolucja takiego związku może przyjąć niepokojący charakter i – co ciekawe – być postrzegana zupełnie różnie przez każdego z partnerów. Strona z zaburzeniami może uważać, że związek jest udany, że nie ma żadnych problemów. Dla drugiego partnera relacja jest konfliktowa, ograniczająca wolność, pozbawiona głębszych uczuć – może się on czuć zastraszony, bywa także szantażowany. W skrajnych formach takie związki mogą stać się swoistym kręgiem piekielnym, bez możliwości wyjścia z powodu lęku, przerażenia.
Co w przypadku kiedy w relację wchodzą dwie zaburzone osoby? Dogadają się?
Mogą się dogadać, ale nie muszą. Dogadają się w przypadku relacji np. sadomasochistycznych. Może być również tak, że osoba będąca w takim związku ceni sobie bardziej np. życiowy standard, osiągnięcia partnera niż więź uczuciową, inaczej mówiąc – satysfakcja w innych dziedzinach tego związku może przesłonić rozczarowania emocjonalne czy seksualne. Miałem pacjentkę, dla której o wiele ważniejsze były wizyty w salonach kosmetycznych, drogie ubrania i atrakcyjne wyjazdy, które zapewniał jej partner dzięki wysokiemu statusowi materialnemu, niż możliwość wypłakania się na męskim ramieniu. Uważała swoje życie za bardzo udane. Ale często tego typu związki są trwale konfliktowe – mówi się potocznie o różnicy charakterów – i w takim związku żadna ze stron nie zazna spokoju. Dlaczego? Bo cechy charakteru tych osób są niezmienne, wobec tego przez cały czas toczy się między nimi walka. Jeżeli jeden z partnerów stanie się satelitą drugiego i zatraci swoją osobowość, zrezygnuje z marzeń i dążeń – związek ten będzie istniał, trwale niszcząc jedną ze stron.
Pewnym ułatwieniem w rozpoznaniu rodzaju miłości, jaki może nam się przytrafić, może być klasyfikacja amerykańskiego socjologa Johna Lee, którą stworzył na podstawie typologii starożytnych Greków. Wyróżnił sześć typów miłości: Eros, Storge, Ludus, Mania, Pragma, Agape.
Eros to miłość romantyczna, często od pierwszego wejrzenia, namiętna, intensywna, w której partnerzy mocno identyfikują się ze sobą, potrafią nawet nosić ubrania w tym samym kolorze. Chcą o sobie wszystko wiedzieć, celebrują ważne wydarzenia, które przeżyli wspólnie, są dla siebie tkliwi, serdeczni. W tym typie miłości bardzo ważna jest seksualność, sprawianie sobie nawzajem dużej przyjemności, rozwijanie ars amandi. Intymne zaspokojenie partnera daje poczucie spełnienia.
Inaczej jest w miłości typu Ludus. To miłość egoistyczna, wojownicza, gdzie liczy się zwycięstwo jednej ze stron, udowodnienie partnerowi swojej wyższości, uzależnienie go od siebie, by przejąć władzę. Seks jest bardziej zabawą niż nawiązywaniem głębokich więzi. Ma być radosny, ale bez specjalnego pogłębiania sztuki miłosnej, raczej rutynowy, bez szczególnego liczenia się z satysfakcją partnera. Osoby skłonne do tego typu miłości są zazwyczaj pewne siebie we wszystkich obszarach życia, również w miłości. Potrafią manipulować drugą osobą, prowadzić z nią grę. Przeważnie są niewierni.
Storge to miłość bardziej przyjacielska niż namiętna, i chociaż erotyka potrafi w takiej miłości być źródłem dużej przyjemności, to będzie odgrywała rolę drugoplanową. Ta miłość przeważnie rozkwita powoli, ale za to trwać może bardzo długo, a partner staje się najważniejszym w życiu człowiekiem. Przywiązanie, duchowe porozumienie, rozmowa, wspólne zainteresowania, wspólne poglądy – to charakterystyczne cechy tego rodzaju miłości.
Natomiast miłość typu Mania jest obsesją względem partnera. Ktoś, kto kocha taką miłością, potrafi nie spać po nocach, nie jeść, podejmować nieroztropne decyzje, stracić logikę myślenia, mieć huśtawkę nastrojów od niezwykłego pobudzenia po depresję. Spala go zazdrość o partnera, domaga się nieustannie potwierdzenia uczuć drugiej strony. Popada w uzależnienie od kochanej przez siebie osoby. Taki rodzaj miłości występuje często w pierwszej fazie romansów.
Zupełnie inaczej wygląda miłość typu Pragma. To jakby kontrakt wynegocjowany z partnerem, gdy jego wady i zalety zostaną oszacowane. W tej miłości wszystko jest przewidziane, zaplanowane – dom, liczebność rodziny, ścieżka kariery zawodowej itd. Jeśli druga osoba też jest pragmatyczna i zgadza się na układ, w którym nie ma miejsca na spontaniczność, taki związek może być trwały, a partnerzy dochowują sobie wierności.
Agape to miłość, w której partner całkowicie poświęca się drugiej osobie. Rozumie go, pomaga w każdej sytuacji, przebacza nawet zdradę. Bardziej dba o szczęście partnera niż o swoje.
Porozmawiajmy teraz o białych małżeństwach. Co jest więziotwórcze w związku, w którym nie uprawia się seksu?
Może to być przyjaźń, fakt, że podobnie czują, myślą, mówią, mają podobne zainteresowania, pasje. Prowadzą pasjonujące rozmowy, dyskusje. Osoby w takim związku mają poczucie, że są świetnie rozumiane i same także świetnie rozumieją. I że są tak do siebie podobnie, że to wprost niemożliwe, aby spotkać po raz drugi kogoś takiego. Niektóre białe małżeństwa są ze sobą dlatego, że nie spotkali nikogo o podobnie wysokim poziomie atrakcyjności intelektualnej, a poza tym specjalnie nie czują pociągu do seksu. Półtora procent populacji to osoby aseksualne, które żyją w białych małżeństwach. Są też ludzie, którzy mają generalnie małe potrzeby i dla nich brak seksu to żaden problem. Wcale ich to nie męczy.
Ale czy to, co ich łączy, można nazwać miłością?
W tej typologii miłości moglibyśmy mówić, że to jest miłość-przyjaźń. Oni są zakochani, są dla siebie przyjaciółmi, są dla siebie atrakcyjni, mówią sobie: „Jesteś przystojny, jesteś ładna”. Tylko seksu nie ma. Dlatego są to związki uboższe, bo pełnię uczuć można osiągnąć, tylko mając udane życie erotyczne.
Czy miłość może zmienić kogoś na trwałe, z egoisty zrobić altruistę, z kłamcy – człowieka prawdomównego, z leniwego – pracusia?
Tak. Wprawdzie nasze cechy charakteru kształtują się w ciągu pierwszych pięciu lat życia, ale ze swojej praktyki wiem, że człowiek dysponuje ogromnymi możliwościami adaptacyjnymi i jest skłonny do naprawdę wielkich zmian. Ze swojej codziennej praktyki mogę podać masę przykładów ludzi, którzy wyszli z nałogu albo zmodyfikowali swoje, wydawałoby się niezmienne, cechy charakteru po to, żeby utrzymać związek. Podrywacze stawali się przykładnymi ojcami rodzin, a zrzędliwe kobiety – wyrozumiałymi żonami. Mogą to być dosyć trwałe zmiany, pod warunkiem że jest to miłość dojrzała. Tylko takie uczucie ma szanse zmienić innego człowieka: jego spojrzenie na innych ludzi, jego hierarchię wartości, tryb życia. Taka miłość, którą można nazwać przeobrażającą, charakteryzuje się kilkoma cechami. Przede wszystkim daje zakochanemu człowiekowi „twórczego kopa”. Nagle odkrywa on w sobie ukrytą energię, zdolności do innego odbioru świata i ludzi. Biorca staje się ofiarodawcą, egoista – człowiekiem zdolnym do poświęceń. Czasami może się zdarzyć również tak, że pod wpływem miłości człowiek rodzi się na nowo psychicznie, zmienia mu się temperament czy nawet – zdawałoby się – niezmienialne cechy charakteru. Miłość może więc zadać kłam twierdzeniu o niezmiennej naturze człowieka. Silne uczucie jest w stanie zmienić także hierarchię wartości zakochanej osoby: zdarza się, że w imię miłości ludzie rezygnują z kariery, z panowania, zaszczytów.
Jak na przykład Edward VIII Windsor, który zrzekł się brytyjskiej korony, by poślubić wybrankę swojego serca...
Często zastanawiam się nad tym, czy nieposkromiona potrzeba zaszczytów, sławy, tytułów nie bierze się właśnie z braku miłości. Oczywiście nie u wszystkich i nie u każdego – bo jedno nie musi wykluczać drugiego, ale to właśnie najczęściej miłość dokonuje takiej metamorfozy.
Na ile to przeobrażenie pod wpływem miłości jest trwałe? Bo że w „okresie godowym” taka zmiana następuje u osoby zakochanej, to nikogo nie dziwi. Lecz jak zrobić, żeby było trwałe?
Niestety, często się zdarza, że przeobrażenia są krótkotrwałe – z wielu powodów: to amok miłości powoduje cudowne zmiany, ale nie są one na tyle silne, żeby zmienić do końca znane już utarte ścieżki myślenia. Kiedy emocje opadną, uczucia zmniejszają swoją intensywność, a co za tym idzie, potrzeba zmian także ulega minimalizacji. Może też być tak, że zakochana osoba pod wpływem swojej Muzy zmienia się, ale z czasem okazuje się, że siła oddziaływania owego obiektu inspiracji nie jest zbyt duża. Wobec czego zmiany nie są trwałe.
Najgorzej jest w przypadku, kiedy kobiety idealizują mężczyzn i swoją miłość do nich. Na przykład mówią: „Ja go wyleczę z nałogu”. Przekonanie o tym, że moja miłość będzie miała charakter terapeutyczny, jest bardzo głęboko zakorzenione. Często okazuje się jednak, że miłość nie jest wystarczająco silna. Ona cierpi, bo była przekonana, że go z tego wyciągnie. Ba, znam takie kobiety, które próbowały nawet zmienić orientację seksualną chłopaka, w którym się zakochały. Bardzo się napracowały, nawet doprowadziły do sytuacji łóżkowej, tylko to nic nie zmieniło. Jest kilka warunków, które powinny być spełnione po to, żeby się udało. Po pierwsze, mężczyźnie musi zależeć na niej i powinien wiedzieć, jak bardzo to dla niej ważne, żeby np. nie pił. Wtedy przestaje pić ze względu na nią. Ale może także zadbać o zdrowie z czystego rozsądku i z przekonania o tym, że kobiety myślą bardziej racjonalnie od facetów. Bardzo często takie „bitwy o zmianę” w imię miłości mają dramatyczny epilog w gabinecie. Niejednokrotnie zakończenie jakiegoś zgubnego przyzwyczajenia jest warunkiem dalszego funkcjonowania związku. Kobieta mówi: „Naprawdę go kocham, ale moja miłość ma granice. Jeżeli on wybiera nałóg i to jest ważniejsze ode mnie, to po prostu odchodzę”. Jedna z par, którą miałem na terapii, była bardzo w sobie zakochana, tworzyli naprawdę udaną relację. Było tylko pewne „ale”. Uprawiali seks zawsze z soboty na niedzielę. I zawsze był to maraton seksualny pod wpływem kokainy. Ona brała i on brał. Jej partner nie był uzależniony od narkotyków, nie musiał brać coraz większych dawek. W ciągu tygodnia nie zażywał kokainy, dla niego najważniejszy był sobotni maraton zmysłów: miało się wiele dziać i być ostro. Seks był różnorodny, ekscytujący i trwał do białego rana. Dla obu stron było to niesłychanie podniecające i nietuzinkowe przeżycie. Jej się na początku bardzo podobało, bo w porównaniu ze zwykłym seksem, jaki uprawiała ze swoimi poprzednimi partnerami, ten był absolutnie wspaniały. Ale po dwóch latach ona powiedziała „dosyć”. Pewnego dnia obudziła się i doszła do wniosku, że jej mężczyzna traktuje ją instrumentalnie, że służy mu tylko do seksu. Porozmawiała z nim i przyszli do mnie na terapię. Powiedzieli, że bardzo się kochają. On, że spróbuje zerwać z kokainowo-seksualnym przyzwyczajeniem. Ale nie udało mu się. Po kilku próbach powiedział mi, że nie jest w stanie zrezygnować z narkotykowego seksu, bo jest to dla niego ogromna atrakcja. Komunikat był dla niej czytelny. Seks weekendowy jest ważniejszy niż ona. Skoro miał taką hierarchię wartości, ona zdecydowała się odejść. Zrobiła to z wielkim bólem. Ale z tego, co wiem, jest teraz w szczęśliwym związku.
Panie profesorze, czy fenomen miłości jeszcze pana zadziwia, czy już nie?
Miłość mnie o tyle nie zadziwia, że od dziecka kąpałem się w świecie miłości. Moi rodzice byli bardzo w sobie zakochani. Moje rodzeństwo też było kochliwe i też żyło miłością, ale były to związki nie na tydzień, tylko poważne. Wiedziałem więc, jak to wygląda. Już nie mówiąc o swoich własnych doświadczeniach. Jest to stan mi znany, dlatego w miłość wierzę. To jest jedna z najpiękniejszych rzeczy, jaka może się człowiekowi przytrafić. Poczucie, że jestem kochany, kochać drugą osobę, udany, atrakcyjny seks – to są najwspanialsze doznania. Żadne stanowiska, ordery wieszane na piersi nie umywają się do tego uczucia.