Читать книгу Strzał zielonego pioruna - Krystyna Zalewska - Страница 3
ОглавлениеROZDZIAŁ 1
Wszyscy na pokład
– „Ktoś musi opowiedzieć tę historię, bo inaczej pęknie...”.
Głos, który nagle wydobył się z radia, obudził Marcina. Czekając, aż włączą światło, zdążył przysnąć przy kuchennym parapecie. Teraz wstał ze stołka i wyłączył odbiornik.
Spojrzał na lipcową ulewę za oknem. W małym domu każda kropla padająca na dach rezonuje jak pałeczka uderzająca o werbel – kogoś odprowadzają na śmierć. Ale i tak lepiej słuchać ponurego deszczu, niż spać. Nie śpij latem, bo przygody nigdy się nie zaczną.
Pada już drugą godzinę. Marcin ma dopiero dziesięć lat, ale tego popołudnia upływ czasu wyjątkowo go przygnębia. Po szerokiej łące deszcz przesuwa się falami w rytm podmuchów wiatru. Lasu za łąką prawie nie widać, tak dużo jest kropel między nim a szybą. Nie – rytmu jednak nie ma, wiatr dmucha chaotycznie. Wody jest coraz więcej. W mieście studzienki ledwo by sobie poradziły z taką ilością litrów na metr kwadratowy, ale tu kanalizacja miejska już nie sięga.
Właściwie to kanalizacja małomiasteczkowa, bo dom babci stoi na obrzeżach dość małego miasteczka. Na łące za domem pasą się krowy, a za łąką jest las. Wieczorem nie słychać tu warkotu silników, tylko ujadanie psów z sąsiedniej wsi. Kiedy leje jak z cebra, na ziemi tworzą się ogromne kałuże i czekają, aż je ziemia połknie albo wiatr wysuszy.
Przez szum deszczu przebiło się tłumione dudnienie. No tak, jeszcze jeden charakterystyczny dźwięk tego domu: lodówka „Silesia” – wielka, biała, przedpotopowa. Stoi w rogu kuchni. Dobrze, że znowu włączyli prąd, inaczej mrożonki by się roztopiły. Burza, idąca w poprzek linii wysokiego napięcia, uspokaja się; ale te ciekawe rzeczy zawsze dzieją się gdzieś daleko. Tu dociera tylko monotonna ulewa.
Marcin zapalił światło. W kuchni zrobiło się jaśniej. Z półmroku wyszły pokraczne meble. Na burej kanapie przeciągnął się kot.
– Buła! Nie wiesz, czy jest jakieś ciasteczko?
Kot na własne imię reaguje słabo, ale na hasło „ciasteczko” wyraźnie się ożywił. Zeskoczył z wersalki i przyczaił się za łydką chłopca, czekając na rezultat poszukiwań. Marcin zajrzał do szafki pod blatem. Nic z tego, blaszane pudełko jest puste. Trzeba było wczoraj wszystkiego nie wyjadać. Skruszony Buła spuścił głowę, a chłopiec, bez wielkiej nadziei, zajrzał jeszcze do drewnianej skrzynki z przyborami do szycia.
Jak to dobrze, że czasem w życiu zdarzają się miłe niespodzianki: wśród naparstków i nici ukrył się mały irys! I właśnie dziś przyszła na niego pora. Już chyba takich nie produkują. Szkoda – pomyślał chłopiec – jest pyszny.
Szybki rzut oka na resztę zawartości szafki kuchennej: kieliszki do wina, nigdy nieużywane, sąsiadują z niebieską Matką Boską pełną wody święconej. Dalej piętrzy się sterta wycinków z gazet i stoją cztery książki, z których najgrubsza jest Biblia. Babcia powtykała w nią kilka zakładek – widać, że nie czyta po kolei, tylko jakoś tak na wyrywki. Obok stoi Każdy może gotować Jamiego Oliviera – trzeba przyznać, że to był udany prezent na Gwiazdkę. I najbardziej z brzegu Moby Dick w dwóch tomach, czyli książki są trzy, nie cztery.
Buła zmarkotniał – nie dostał z irysa choćby drobiny. I żadnej pieszczoty na pociechę, a przecież podrapać kota za uchem to żaden wysiłek. Musi się nauczyć wyrozumiałości dla wnuka swojej pańci. Chłopaczek nigdy nie miał zwierząt, więc jest trochę usprawiedliwiony. Obrażony mimo wszystko kot wskoczył z powrotem na kanapę. Książki nic go nie obchodzą; woli wyczyścić sobie futerko, niż zaprzątać nimi uwagę. Niby od niechcenia, ale z wymowną pieczołowitością, Buła zaczął lizać łapkę. Biedny kot wpadł w depresję i liże własną łapę – pomyślał Marcin. – Mogłem w sumie dać mu trochę irysa.
Marcin musi się jeszcze dużo dowiedzieć o świecie zwierząt. Może w babcinej książce znajdzie coś o ich złożonych zwyczajach i zaklętych rewirach. Moby Dick, co to za dziwny tytuł? Nijak nie można się po nim zorientować, o czym jest książka. Okładka oprawiona w białe płótno z wytłoczoną granatową strzałką – nie za ładna.
Na dworze ciągle pada, a w małej chatce komputera ani telewizora nie ma. Biorąc to wszystko pod uwagę, Marcin ocenił, że lepsza okazja, by się przekonać, co w sobie kryją oba pożółkłe tomy, się nie nadarzy.
Chłopiec postawił taboret na środku kuchni, żeby siedząc centralnie pod lampą, mieć jak najwięcej światła, i uchylił twardą okładkę. To był właśnie ten magiczny moment, w którym życie zakręca. Coś z pozoru puste i nieskończenie obce okazuje się skrywać wszystko, za czym tęskniłeś w czasie szarej ulewy. Wiadomo, że irys na języku nie zaradzi na gorycz w sercu, ale książka? Czasami znajdzie się książka lepsza od irysa.
„Imię moje: Izmael” – tak opowieść się zaczyna. Tak zaczyna się nowy etap w twoim życiu. Izmael wypływa na szeroką wodę, jako świeżo upieczony marynarz statku wielorybniczego, a ty płyniesz razem z nim. Chłód północnego Atlantyku przeszywa do szpiku kości. Zimny wiatr rozprasza szare chmury. Zanim z oczu zniknie mała wysepka i port, z którego wypłynęliście, niebo się rozpogodzi. Wraz z chmurami wiatr przegonił nudę i tęsknotę za ciasteczkiem. Od dzisiaj problemy nie siedzą nocą na piersi, dusząc jak strzyga.
Im bliższy jest ci bohater książki, tym bardziej chcesz się do niego upodobnić. W końcu dochodzi do tego, że nie sposób was odróżnić. Po dniu spędzonym w bibliotece słyszysz matczyne: „Hej, to ty? Jakoś inaczej dziś wyglądasz”. Patrzysz w lustro i chcąc nie chcąc, przyznajesz matce rację. Książka popchnęła twoją historię do przodu.
Ktoś otworzył drzwi. Czy to Izmael wchodzi bez pukania, jak do własnej kajuty? Nie. To, szurając klapkami na obcasie, weszła babcia. Z jej krótko ostrzyżonych włosów, farbowanych na jakiś taki rudośliwkowy kolor, skapywała woda. Nie doczekała się końca ulewy u pani Elki, ale i tak zdążyła się nieźle spić.
Dzisiaj wieczór przyszedł wyjątkowo wcześnie. Pod grubą warstwą chmur mrok zapadł, zanim zaszło słońce. Zegar podpowiadał, że właśnie minęła dziewiętnasta.
– Babciu, zostanę u ciebie na noc, nie będę szedł w deszczu.
– Dobrze Krzysiuniu, śpij kochanie.
Chwiejnym krokiem babcia przeszła do sąsiedniego pokoju. Tam utonęła w morzu kwiatów zdobiących tapety.
Czy ja wyglądam na Krzysiunia? – zastanawiał się Marcin, patrząc w wąskie lustro wiszące w sieni. Opalona twarz, nad czołem sterczą krótkie brązowe włosy, oczy też brązowe. Ściągnął koszulkę i naprężył muskuły – mizerne, musi nad nimi popracować. Będą mu potrzebne do naciągania żagli, trzymania steru, no i łowienia ryb. Bo Marcin już wie, że stąd odpłynie. Dowiedział się z książki, że Moby Dick to biały wieloryb. Po morzach pływają piękne statki, na których są silne i dzielne chłopaki. Im niestraszna żadna burza i wściekły ryk przestworzy. Marcin chce być jednym z nich.
Dryńńńńń! Z rozmarzenia wyrwał chłopca telefon. O rany! Gdzie babcia wsadziła komórkę? Marcinowi chwilę zajęło wykopanie jej spod plątaniny ręczników w łazience. Wreszcie wcisnął guzik i na drugim końcu linii usłyszał znajomy głos.
– Cześć, mamo. Właśnie miałem do ciebie dzwonić. Zostanę u babci na noc. Nie, ona nie ma nic przeciwko. Do jutra, pa.
Mama też nie ma nic przeciwko. Ona jest bardzo zmęczona. Ona jest bardzo smutna – przyznał w duchu Marcin. A on nie umie jej rozweselić. Odkąd zdał sobie z tego sprawę, chętniej przesiaduje u babci Bożeny. Mama niech sama dochodzi do siebie – jeśli potrafi.
***
Ewa odłożyła telefon, myśląc: Dzięki ci, Boże, za dzieciaka, o którego nie muszę się martwić. Głęboko zaciągnęła się papierosem i dalej siedziała na kanapie. Nie miała siły ani zapalić światła, ani rozścielić łóżka. Nie miała siły wstać, żeby dokręcić kran. Kapiąca woda wylewała się z kubka stojącego na szczycie sterty brudnych naczyń. I co z tego? Już nikt jej wyrzutów z powodu bałaganu nie robi. Wystarczy zgasić światło i bajzlu nie widać. Wystarczy wyłączyć telewizor, żeby w mieszkaniu zaległa grobowa cisza. W bloku deszcz nie rezonuje.
Przez otwarty balkon wpadał do pokoju gorąc betonowego podwórka, którego nie ostudziła popołudniowa ulewa. Wpadał też słodki zapach kwitnących lip. Boże, dzięki ci za zapach lip.
***
Izmael już zapomniał, jak pachną kwiaty. Jego stopy wzruszają ramionami na słowa „suchy ląd”. Od tygodni marynarza otacza ocean. Po horyzont ciągnie się monotonny korowód fal, których Izmael nie ma czasu oglądać. Po całym dniu pracy zostaje tylko chwila, by paląc fajkę, rozejrzeć się dookoła. Woda i niebo – pasują do siebie, jak dzień i noc. W najbliższym porcie trzeba uzupełnić zapas tytoniu.
Spokojne kołysanie fal zaczęło usypiać Marcina. Ziewnął i zdrętwiały wstał ze stołka. Kładzie się spać. Buła będzie musiał podzielić się kanapą.
Chłopiec zgasił światło – czarno jak w piecu. Na obrzeżach miasteczka nie ma ulicznych latarni. Nic nie widać, ale on nie chce czekać do rana. Stopy go swędzą, pilno ruszać w drogę! Znowu ziewnął tak przeciągle, że Buła kiwnął z uznaniem głową. Lepiej się położę, wyśpię i rano wyruszę – pomyślał. – A na razie tylko zerknę na świat.
Po omacku odnalazł klamkę wiecznie niedomkniętych drzwi wejściowych i stanął na progu. Na podwórku też panują egipskie ciemności. Nie widać, gdzie łąka, gdzie las. Tylko w górze na czarnym niebie migoczą jasno gwiazdy. Marcin się uśmiechnął – gwiazdy to jedyne, czego prawdziwemu żeglarzowi potrzeba, żeby się nie zgubić. Wszyscy żeglarze pilnują kursu, zadzierając w nocy głowy do góry, tak jak on teraz – ma już z nimi coś wspólnego.
Położył się bardzo zmęczony. Myślał, że gdy tylko głowa wyląduje na poduszce, od razu uśnie – a tu nic z tego. Długo leżał, na zmianę przykrywając się kocem po czubek nosa i dokumentnie rozkopując. Pod kocem gorąco, bez niego jakoś łyso. Mysz chrobocze w ścianie. Marcyś słabo zna się na zwierzętach, ale nie ucieka z piskiem, jeżeli któreś niespodziewanie spotka. Nawet przez chwilę zastanawiał się, czyby nie wstać i nie wyłożyć kawałka żółtego sera. Chociaż lepiej nie. Jeszcze Buła się obudzi i zeżre myszkę. Nie będę jej zwabiał do kuchni, niech sobie buszuje w norze.
Noc w małym domu pod lasem brzmi zupełnie inaczej niż w małym bloku kilometr dalej. Chłopiec z uwagą wsłuchiwał się w każdy szmer.
W końcu zasnął.
W parną letnią noc powietrze wypełniają ciepła wilgoć, rechot żab i stada komarów. Bożena, pochrapując, trzyma się ściany. Alkohol ciągle szumi w głowie, tak że nawet na leżąco trudno jej złapać równowagę. Za ścianą wnuk prycha i kręci się, jakby śnił, że nurkuje z rozgrzanego pokładu w krystaliczną toń Oceanu Spokojnego. A Buła, na przekór przyzwyczajeniom i własnej wygodzie, zamiast zwinąć się do snu w kłębek, leży ostentacyjnie rozciągnięty – w poprzek kanapy oczywiście.
Nad lasem pokazał się księżyc, wielki jak biały wieloryb. W jego świetle widać parującą z ziemi wodę. Z wodą unosi się zapach lipcowych ziół i mokrej trawy. W zaroślach coś szeleści i wzdycha. Rozmarzenie i kapiące z liści krople niejednemu spędzają sen z powiek. Smukłe sylwetki drzew czerniejących na tle księżycowej poświaty odwracają uwagę od wymoszczonej norki i puchatej pierzyny. Szkoda letniej nocy na sen. Za oknem magiczny krajobraz – w taką noc wszystko jest możliwe. Pokraczne sprzęty wąskiej kuchni już nie toną w ciemności rodem z pieca. Za moment zrobi się tu dużo więcej miejsca, bo wersalka, stękając z mozołem, już ruszyła z posad. Okno otwarło się na oścież i mebel, wciągając brzuch, wypłynął w bezchmurną noc.
Zapach lasu i lekki wietrzyk obudziły Marcina. Gwiazdy – otworzył oczy i zobaczył rozgwieżdżone niebo. Tak samo musi być podczas rejsu: oglądasz gwiazdy zasypiając, a gdy wstajesz na psią wachtę, wciąż je masz nad głową. Zaraz, zaraz. Gwiazdy? Czyli ciągle jest noc. Gwiazdy, a nie sufit z żółtą lampą? Czyli jesteśmy na dworze! Chłopiec z wrażenia mało nie zemdlał. Zamarł w bezruchu. Przez chwilę uważnie nasłuchiwał, ale na tę wysokość nie docierał żaden z przyziemnych odgłosów. Jedyne, co przerywało nocną ciszę, to jego własny oddech – spokojny, coraz spokojniejszy. Prawdziwy marynarz boi się wielu rzeczy, ale nie kołysania. Nawet bobasowi kołysanie jest niestraszne.
Marcin nabierał śmiałości; wraz z nią wracała niepohamowana ciekawość. Przesunął głowę na kraniec kanapy i zerknął w dół. Zwisające brzegi prześcieradła łopoczą na wietrze. Wiatr przechyla korony drzew to w jedną, to znów w drugą stronę, jak na morzu. Bo Marcyś jest na morzu! Faluje pod nim morze wierzchołków wielkich drzew, a każda fala unosi dryfujący tapczan dalej i dalej. Buła siedzi przyczajony na oparciu i też wpatruje się w toń. Uwagę skoncentrował do granic możliwości. Podpłynęła złota rybka, hyc – zwinnie, jak nigdy, zanurkował po nią.
Chłopiec został sam na pokładzie. Teraz przynajmniej nie ma wątpliwości, kto jest kapitanem. Odwrócił się w stronę malejących świateł miasteczka i dostrzegł na jego krańcu małą chatkę. Obok niej na podwórku migotała wielka kałuża, bo odbijał się w niej księżyc. To dokąd płyniemy? Po wielką przygodę. Cała naprzód!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki