Читать книгу Nic nie jest w porządku. Wołyń – moja rodzinna historia - Krzesimir Dębski - Страница 9

Оглавление

Jedenastego lipca 1943 r. rano moja mama lepiła z siostrą pierogi na niedzielne śniadanie. Zawsze w niedzielę jedli pierogi, taki mieli rodzinny zwyczaj. Lepiły ruskie, jednak na Wołyniu pierogi z kartofli i sera nazywały się warszawskie.

Mama miała 18 lat, a jej siostra 15. Były młode, wesołe, miały dobre humory, więc przy lepieniu śpiewały. Nie zdziwiły się, kiedy do kuchni weszła stara Ukrainka, usiadła przy stole i przyglądała się, jak dziewczyny pracują. Znały ją dobrze. Mieszkała w ziemiance, która ostała się jeszcze z nędznych lat dwudziestych, kiedy w zniszczonym po I wojnie Kisielinie domy były zburzone, a ludzie żyli w ubóstwie. Stara kobieta nadal była biedna. Nie miała rodziny, nie miała gospodarstwa, zarabiała na chleb, pracując u sąsiadów. Sprzątała domy, myła podłogi, a w piątki chodziła do Żydów pomagać im w przygotowaniach do szabasu. Służyła też u rodziców mojej mamy, była więc z nimi zaprzyjaźniona. Idąc przez miasteczko, zachodziła do nich nawet wtedy, gdy dziadek nie miał dla niej nic do roboty. Jak przyszła w porze obiadu, to dostawała obiad. Jak zaszła w porze śniadania, to śniadanie.

W niedzielę 11 lipca przyszła na śniadanie, bardzo lubiła pierogi. Siedziała więc i patrzyła, jak dziewczyny lepią, i słuchała, jak śpiewają. Aż w pewnym momencie przerwała im i kiwając głową, powiedziała: „Dzieci! I wam się jeszcze chce śpiewać?”. Według mojej mamy patrzyła na nie, jak na przyszłe ofiary, na które jest już wydany wyrok, tyle że one wtedy tego nie zauważyły. Nie ostrzegła ich, nie powiedziała: „Nie idźcie do kościoła, bo was tam zatłuką”. Tylko zjadła pierogi i poszła do siebie. A moja mama i jej siostra poszły do kościoła.

Tego dnia wydarzyła się jeszcze jedna symptomatyczna rzecz: nabożeństwo w cerkwi zostało odwołane. Wygląda na to, że sporo osób wiedziało, co się stanie w południe, ale nikt nie kiwnął palcem, żeby ostrzec przed tym swoich sąsiadów.

Rodzice mojej mamy i rodzice mojego ojca zostali tego dnia w domu. Aniela Sławińska i Włodzimierz Sławosz Dębski – moi późniejsi rodzice – byli na mszy. Nie byli jeszcze wtedy parą, znali się, lubili, interesowali się sobą, ale dopiero tego dnia wieczorem postanowili zostać małżeństwem.

Urodziłem się dziesięć lat później, jednak kolejne godziny 11 lipca 1943 r. znam, jakbym sam je przeżył. Bo ten dzień został w moich rodzicach już na zawsze, pamiętali do końca życia każdy szczegół, wspominali i spisywali swoje relacje. Opowiadając o tej niedzieli, przytoczę je. Niech to będzie ich własna opowieść. Cytuję spisane wspomnienia mamy i fragmenty książki ojca, w której opisuje szczegółowo to, co widział on sam i inni, których poprosił o relacje. Opowiadają o tym dniu chłodno, rzeczowo, bez nienawiści, jakby pisali kronikę. Może właśnie dlatego ich opowieści są tak wstrząsające.


Ja z rodzicami.

MAMA:

Na tydzień przed napadem na kościół nie można było chodzić do lasu. Upowcy rozstawili czujki, które pilnowały, by nikt nie zobaczył, co tam się dzieje. Wszyscy zaczęli mówić, że w lesie szkoli się banda. Tuż przed ową straszną niedzielą 11 lipca do Kisielina przyjechał z Woronczyna mój przyszły mąż. Uciekł z tej miejscowości, gdzie się zajmował tworzeniem struktur konspiracyjnych. Jak zobaczył, że kilku Ukraińców idzie w kierunku chałupy, w której mieszkał, wyskoczył przez okno i ruszył w pole. Nie wiedział, kim są, ale słusznie przypuszczał, że idą po niego. Nie pomylił się. Ci zaczęli za nim strzelać. Lekko go ranili w nogę i dlatego przyjechał do domu, żeby się wyleczyć. Jego ojciec był przecież lekarzem. Gdyby nie przyjechał i nie przyszedł do kościoła, to Ukraińcy wymordowaliby wszystkich Polaków, którzy byli na mszy świętej. To on rzucił hasło, że trzeba się bronić i nie dać się Ukraińcom. O tym, że mord jest przygotowany, większość Ukraińców zapewne wiedziała. Nikt z nich Polaków jednak nie ostrzegł, że ich ziomkowie zamierzają dokonać mordów na swych sąsiadach.

10 lipca pojawiła się nowa grupa upowców w lesie kisielińskim. Widać było, jak chodzili skrajem lasu. Czasem wybiegali na łąki, jak gdyby były to ćwiczenia w natarciu.

W niedzielę rano 11 lipca wchodzili do wielu domów, aby się umyć i napić czegoś ciepłego. Weszło też dwóch do Kraszewskich, tych naprzeciw Kanełyka Kaliszuka. Po skorzystaniu z usług jeden z nich powiedział: Czoho dywyteś na nas jak na banditiw? (Dlaczego patrzycie na nas jak na bandytów?).

Dzień 11 lipca był bardzo pochmurny. Około godz. 11 zaczął padać deszcz. Ludzie szybko wchodzili do kościoła. Nabożeństwo odbyło się bez przeszkód, normalnie. Ja jak zwykle poszłam na chór, należałam bowiem do kościelnego chóru, który zawsze śpiewał podczas nabożeństw. Na koniec jak zwykle wykonaliśmy Żegnaj, Królowo.

OJCIEC:

Ludzie, jak zwykle w niedzielę ciągnęli na sumę z okolicznych wiosek, ale nieliczni. W czasie mszy ktoś się zorientował i szeptano, że coś się dzieje, bo w pobliżu domów okalających kościół od zachodu i północy kręcą się uzbrojeni Ukraińcy. Po nabożeństwie chór jak zwykle zaśpiewał Żegnaj, Królowo. Ludzie zaczęli wychodzić. Wtedy ze wszystkich stron nadbiegli upowcy.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Nic nie jest w porządku. Wołyń – moja rodzinna historia

Подняться наверх