Читать книгу Spowiedź w fotoplastikonie - Krzysztof Beśka - Страница 6
Rozdział pierwszy
(1943)
ОглавлениеW mieszkaniu na trzecim piętrze kamienicy Harczyka, stojącej przy zbiegu ulic Jasnej i Sienkiewicza, panowało niezwykłe jak na to miejsce poruszenie.
Zaczęło się jeszcze o świcie, a w czerwcu to już czwarta nad ranem. Wtedy to oczy otworzył niespełna trzymiesięczny Leszek. Ledwo to zrobił, zaczął płakać, domagając się pokarmu. Robił to jednak o wiele głośniej, bardziej natarczywie niż zwykle. Jakby się domyślał, że ten dzień będzie dniem szczególnym. Dniem jego pierwszej podróży.
– Skarpety. Nie mogę znaleźć skarpet – denerwował się ojciec, jakby chodziło co najmniej o paszport albo portfel z gotówką.
– W komodzie na dole – powiedziała Alina, która właśnie kończyła przewijać Leszka.
– Dziękuję.
Po chwili kilka par porządnych wełnianych skarpetek, które zostały kupione jeszcze za starych dobrych czasów w domu towarowym braci Jabłkowskich, zwiniętych w zgrabne kulki, jak ojciec miał w zwyczaju czynić, wylądowało w walizce leżącej na łóżku.
– A koszula? – naciskał tata. – Ta biała?
– Po co ci biała koszula? – Alina spojrzała na niego podejrzliwie.
– Do kościoła – burknął.
Ruchem głowy wskazała na szafę. Po chwili do skarpetek dołączyła starannie złożona koszula, nieodłączna towarzyszka niegdysiejszych codziennych wypraw ojca do ważnego państwowego urzędu.
Po co ją właściwie zabiera? No bo przecież nie po to, żeby iść na mszę… – zastanawiałem się.
Leżąc na wznak z rękami pod głową i przymkniętymi oczami, przysłuchiwałem się krzątaninie domowników. Pięty kobiety i mężczyzny stukały po klepkach podłogi. Ona od czasu do czasu coś do siebie mówiła, jak miała w zwyczaju, gdy była skupiona na jakiejś czynności, on pochrząkiwał, bo od kilku dni narzekał na ból gardła. Napił się bardzo zimnego mleka, stąd kłopoty.
Dla ojca wyjazd nie był niczym szczególnym. Od paru lat, właściwie od początku wojny, regularnie krążył między Warszawą a otaczającymi ją wsiami i miasteczkami, zajmował się bowiem szmuglem. Żywił niegdysiejszą stolicę, jak lubił czasami nieskromnie o sobie powiedzieć. I dodać, że Virtuti za to pewnie mu nie dadzą. Dla Aliny z kolei był to pierwszy wyjazd od tamtego zimowego dnia, kiedyśmy przewieźli ją z tatą z Radomia, skąd musiała uciekać po tym, jak w kawiarni, w której pracowała, ktoś zastrzelił kilku Niemców. Zadomowiła się w naszym mieszkaniu, a owocem tego był mój przyrodni brat, Leszek.
– To chyba wszystko. – Ojciec potoczył wzrokiem dookoła, drapiąc się po głowie.
Wiedziałem, że się myli. I że Alina za chwilę triumfalnie, choć bez złości potrząśnie czymś, czego zapomniał spakować. I będzie to naprawdę rzecz niezbędna, a nie jakaś fanaberia. Tym razem jednak stało się inaczej: tata rzeczywiście się sprawił, nie zapomniał o niczym.
– Tak, to wszystko – powtórzył nieco ciszej.
Często dziękowałem w duchu losowi, że nie jest sam. Moja matka zmarła jeszcze przed wojną, więc mieszkaliśmy przez wiele lat tylko we dwóch. Odkąd pojawiła się Sieradzka, żona oficera, o którym słuch zaginął, tata wyraźnie odmłodniał. A gdy na świat przyszedł Leszek, to już w ogóle – inny człowiek! Bywały chwile, że czułem się przy nim tak, jakbym to ja był starszy, bardziej dojrzały, jeśli nie wręcz spróchniały. Miałem zresztą ku temu wiele powodów…
– No to w takim razie na dworzec, panowie! – Alina z radością klasnęła w dłonie.
Oboje z ojcem zajrzeli do mojego pokoju. Wczoraj wieczorem deklarowałem się, że pomogę im przy wyjeździe. I nic się nie zmieniło. Nie chciałem po prostu robić jeszcze większego zamieszania. Wolałem poczekać, aż się ogarną.
– Dajcie mi minutę – powiedziałem, zrzucając z siebie kołdrę.
To było aż nadto, by przygotować się do wyjścia z domu. Panowie w skórzanych płaszczach i kapeluszach z piórkiem, którzy od ponad trzech i pół roku dbali o to, żeby mieszkańcy Warszawy nie gnuśnieli zbyt długo w betach, nie dawali nawet tyle.
Wciągnąłem więc czekające od wczoraj na podorędziu spodnie, wzułem buty, narzuciłem na grzbiet koszulę i gotowe. Był czerwiec, więc nie potrzebowałem nic więcej, zresztą to tylko na Dworzec Główny, kawałek. Najcięższa i największa walizka do ręki i można było iść. Ojciec dźwigał drugą, Alina zaś zajęła się Leszkiem, który zaczynał właśnie zapadać w sen.
Dała mi jeszcze do ręki małe zawiniątko. Nie musiałem go rozpakowywać, aby się przekonać, co kryje, pachniało bowiem jak marzenie.
– Schowaj. Ja nie mam już miejsca – wyjaśniła.
Skinąłem głową, po czym umieściłem bułkę z kiełbasą, przygotowaną pewnie dla ojca na drogę, w kieszeni. Minutę później znaleźliśmy się na podwórku kamienicy. Słońce już ogrzewało tynk na najwyższym piętrze, zapowiadał się pogodny dzień.
– Na wywczasy? – Stróż Wincenty Wasiak, bez którego kamienica Harczyka nie byłaby tym, czym była, przywitał z uśmiechem naszą gromadkę.
– Trzeba czasami – odparł tajemniczo tata.
Wasiak już otwierał usta. Wiedziałem, co chce powiedzieć, o co poprosić. Ale tata zdecydowanie pokręcił głową. Żadnego szmuglu, a kiełbasę zjemy sami. Na miejscu.
– Tym razem tylko prywatnie i wypoczynkowo – oświadczył.
– W takim razie życzę miłej podróży.
– Dziękujemy – odpowiedzieliśmy chórem, na tyle jednak cicho, aby nie zbudzić dziecka ani śpiących jeszcze przy otwartych oknach sąsiadów.
Wyszliśmy na ulicę. Ech, jeszcze kilka miesięcy temu nie musieliśmy się martwić o transport. Byliśmy pod tym względem niezależni. Mieliśmy przecież rikszę! Niestety, nasza żywicielka spłonęła podczas powstania, które wybuchło za murem w kwietniu.
Na szczęście z tamtego czasu zostało coś, czego zniszczyć nie sposób – znajomości. Umówiony dokładnie na siódmą rano rikszarz imieniem Anatol, z którym serdecznie się polubiliśmy, właśnie nadjeżdżał od strony Świętokrzyskiej.
– Jak w zegarku – rzuciłem do przybysza.
– Firma bidna, ale solidna – odpowiedział, zatrzymując pojazd przy krawężniku.
Otaksował nas wzrokiem, potem spojrzał na mnie pytająco. Byłem na to przygotowany.
– Walizki pod nogi, a ja na tramwaj – wyjaśniłem szybko.
Zapakowaliśmy wszystko, jak powiedziałem, po czym Anatol ruszył Jasną na południe, ja zaś w kierunku Marszałkowskiej i przystanku. Miałem szczęście, bo akurat nadjeżdżała „trójka”. Wskoczyłem na pomost i tak przejechałem kilkaset metrów aż do skrzyżowania z Alejami Jerozolimskimi.
*
Przed budynkiem dworca zameldowałem się dokładnie minutę po rikszy Anatola, o czym on sam nie omieszkał mnie poinformować.
– Dziękuję panu. – Ojciec z powagą uiścił opłatę za kurs, chociaż rikszarz początkowo wzbraniał się przed przyjęciem pieniędzy.
– Miłych wakacji – rzekł, chowając banknot do kieszeni. – Sam bym się chętnie gdzieś wybrał, nad Świder albo do Kampinosu. Ale kręcić trzeba. Nie chciałbyś mnie zastąpić? – z tym pytaniem zwrócił się do mnie.
Zdecydowanie pokręciłem głową.
– Kiepsko u mnie z kondycją, przyjacielu. Może kiedyś – skłamałem.
Wiedziałem bowiem bardzo dobrze, że więcej na rikszę nie wsiądę. Może tylko jako pasażer, ale i to za jakiś czas. Pod warunkiem, że jeszcze będą takowe jeździły po mieście. Byłem pewien, że z miejsca wróciłyby wspomnienia wydarzeń sprzed zaledwie kilku tygodni…
– Chodźmy. Pociąg już czeka – rzekł tata, podnosząc jedną z walizek.
Pożegnałem się z Anatolem i chwyciłem za tę cięższą, po czym całą czwórką udaliśmy się do hali Dworca Głównego.
Za każdym razem, zarówno przed wojną, jak i teraz, w jej trakcie, gdy wkraczałem do tego wielkiego pomieszczenia, doznawałem podobnego uczucia. Było to pomieszanie iście dziecięcej ekscytacji, spowodowanej zbliżającą się podróżą, z niepokojem, na który składało się wiele czynników – od tego, czy znajdzie się dobre miejsce w pociągu, czy będzie się zmuszonym, co wcale nie było rzadkie, do podróżowania „na wisząco”, po pytanie, czy na końcowej stacji ktoś będzie nas oczekiwał. I chociaż tego pogodnego czerwcowego poranka to nie ja wybierałem się w podróż, tylko mój ojciec, jego ukochana Alina i ich dziecko, mały Leszek, czułem specyficzne łaskotanie pod pachami i przyspieszone bicie serca.
Bilety mój zapobiegliwy ojciec kupił jeszcze wczoraj, nie musieliśmy się więc denerwować kolejkami przy kasach. Do bufetu również nie trzeba było się wybierać, ponieważ o wikt zadbała Sieradzka. W jednej z walizek znalazło się między innymi kilkanaście naleśników – część z twarogiem, część zaś z najprawdziwszymi konfiturami.
– Dokąd ci wszyscy ludzie się pchają, jak Boga kocham… – westchnął ojciec, patrząc na kłębiący się w hali tłum, a mnie śmiać się zachciało, bo przecież jeszcze nie tak dawno dworzec kolejowy był jego drugim domem, a ławka w wagonie – łóżkiem.
– Miejmy nadzieję, że wszyscy jadą w przeciwnym kierunku – skwitowałem.
Moim zadaniem było, powtórzmy, wyekspediować całą gromadkę, znaleźć dobre miejsca, umieścić bagaże na półkach. Podobną rolę miał odegrać na stacyjce o wdzięcznej nazwie Kotuń znajomy gospodarz. Ten sam, któremu swego czasu pod Siedlcami pomogliśmy odzyskać zarekwirowane przez Niemców krowy. To właśnie gospodarstwo poczciwego Mateusza miało posłużyć moim bliskim za letnie przytulisko przez następnych kilka, a może nawet kilkanaście tygodni. Gospodarz chciał się w ten sposób wywdzięczyć tacie za tamtą historię.
– Przyjedź, jak tylko będziesz mógł. – Tata uściskał mnie serdecznie, Alina zaś tylko skinęła mi głową; mój brat wciąż słodko spał, oby jak najdłużej.
– Spróbuję, tato – odparłem, choć tak naprawdę nie zamierzałem ruszać się z Warszawy.
– Wierzę, że dasz sobie radę. – Spojrzał na mnie znacząco.
Tylko się uśmiechnąłem chwacko, bo i nie widziałem problemu w tym, że przez jakiś czas przyjdzie mi mieszkać w pojedynkę. Ech, gdybym wtedy wiedział…
– Spokojna głowa – dorzuciłem jeszcze.
Nie chciałem wystawać tutaj aż do odjazdu pociągu, choć z drugiej strony nigdzie się nie spieszyłem. Czekało na mnie przecież tylko puste mieszkanie. Owszem, cieszyłem się z tego, bo przede wszystkim oznaczało to noce, których nie zakłóci mi płacz dziecka. Wiedziałem jednak, że prędzej czy później samotność zacznie mi doskwierać. Nie wróciłem przecież ani na studia na tajnym uniwersytecie, przerwane wielką wsypą, ani nie pracowałem w teatrze, legalnym czy nielegalnym. Nie miałem też nic wspólnego – i mieć nie zamierzałem! – z konspiracją, o której w tym czasie marzyła większość moich rówieśników.
Bo ja żyłem z dnia na dzień. Ogarnął mnie jakiś marazm, jakbym nie do końca rozumiał, co wydarzyło się w moim życiu. Zdziczałem. Od kilku tygodni snułem się po mieście, reagując tylko na głos syren czy nosowy warkot silników samochodowych. Jakbym był zwierzęciem, a one większymi i silniejszymi ode mnie drapieżnikami.
– Uważaj na siebie – powiedziała tym razem Alina.
– Tak jest – odrzekłem.
– I nie głoduj.
– Wypoczywajcie! – Pomachałem im krótko, po czym odwróciłem się na pięcie i z rękami w kieszeniach, pochylony do przodu ruszyłem w kierunku wyjścia.
Idąc, starałem się nikogo nie potrącić ani nie zostać potrąconym, co jednak z każdą chwilą stawało się coraz trudniejsze. Tłum parł po peronach, i to w obie strony. Był dzień powszedni, więc do niegdysiejszej stolicy przybywały setki, jeśli nie tysiące ludzi. Ilu było wśród nich szmuglerów, wracających z prowincji ze zdobyczą ukrytą w przemyślny sposób, o którym konsument na pewno wolałby nie wiedzieć? Ilu było nowych Gustawów-Konradów czy Kordianów z gnatem ukrytym w kalesonach, wracających z ćwiczeń strzeleckich w lesie albo niosących meldunki, które zmienią bieg wojny? Nikt tego nie wiedział i oby tak zostało.
Z mieszczącej się w gmachu Dworca Głównego kawiarni „Mitropa”, która była lokalem tylko dla Niemców, wytoczyło się właśnie kilku. Dwóch w mundurach Wehrmachtu, jeden po cywilnemu, w całkiem ładnym garniturze w prążki.
– Riksza! Komm! – zawołał bełkotliwie ten ostatni.
Ciągle pamiętałem bardzo dobrze dzień, w którym zabrałem stąd swoją rikszą niejakiego Lothara Götze, strażnika z Pawiaka. Nie tylko posłużyłem wtedy jako transport, lecz także dostarczyłem pieniądze, które były przeznaczone na okup za wyciągnięcie kogoś zza krat. Götze został ścięty serią kilkanaście chwil później, na Koszykowej, ja zaryłem głową w mur kamienicy, a pieniądze przepadły.
W samej „Mitropie” zresztą nasi chłopcy dwa razy przeprowadzali już błyskawiczne remonty przy pomocy bomb i granatów. Stało się to jesienią ubiegłego roku i na początku bieżącego. Ale, jak widać, nie odstraszało to nowej klienteli.
– Antek? – usłyszałem nagle za plecami.
Owszem, tak właśnie miałem na imię, ale nie zareagowałem od razu. Nie usłyszałem też żadnego „halt” ani nic równie „pieszczotliwego”, więc zrobiłem jeszcze dwa kroki, a nawet dwa i pół, zanim się zatrzymałem. Lekkie przegięcie tułowia, spojrzenie spod oka. Reżyser sztuki, którą wystawiano w tym mieście od jesieni 1939 roku, byłby ze mnie naprawdę zadowolony.
Znajomą twarz, którą miałem ujrzeć, ku radości albo wręcz przeciwnie, na chwilę przysłoniły mi jednak plecy innych ludzi.
– Antek! – Druga próba okazała się udana: oto dwa metry ode mnie ujrzałem miłą sercu postać Krzysztofa Baczyńskiego, młodszego o rok kolegi z liceum Batorego.
– Serwus! – uścisnąłem serdecznie szczupłą dłoń poety. – Co tu robisz, przyjacielu?
– Wróciłem właśnie z… wycieczki. – Mrugnął.
Przypomniałem sobie nasze ostatnie spotkanie. Było to ponad dwa lata temu, w jakimś mieszkaniu przy Wiktorskiej, gdzie on czytał swoje wiersze, ja zaś wpadłem tam, aby zacieśnić przyjaźń z pewną panną, znajomą z tajnych kompletów. Zresztą bez sukcesu.
– Z wycieczki, powiadasz… – Mrugnąłem i ja. – No to może się czegoś napijemy po podróży, co?
– Z chęcią.
*
Minutę później siedzieliśmy w bufecie nad szklankami herbaty. Nie był to popularny ersatz, czyli owocowa Tonga. Serwowano tu prawdziwy napar, choć słomkowej barwy. Lepszy byłby na pewno jakiś alkohol, choćby zimne piwo. Jednak raz: bufet nie oferował podobnych delicji, a dwa, z tego, co pamiętałem, Krzysztof był harcerzem, członkiem działającej przy Batorym drużyny, zwanej Pomarańczarnią od koloru ich chust. Teraz harcerstwo oficjalnie nie działało, ale przysięga ponoć wciąż obowiązywała.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.