Читать книгу Cień na piasku - Krzysztof Beśka - Страница 4
ОглавлениеBywa, że wściekam się z byle powodu. W oczekiwaniu na zmianę świateł na skrzyżowaniu. Albo gdy autobus nie przyjeżdża na przystanek, choć według rozkładu powinny być już dwa. Klnę wtedy pod nosem, zgrzytam zębami, zaciskam pięści, choć przecież pomóc to może tyle, co nic. Nie, cierpliwość nie jest i nigdy nie była moją najmocniejszą stroną. I pewnie nie będzie.
Stoję przed drzwiami. Już dwa razy dotykałem przycisku dzwonka i dwa razy wyraźnie usłyszałem jego dźwięk, wysoki, chroboczący, co oznacza, że wszystko działa doskonale. Tylko że nikt mi nie otwiera.
– Co się dzieje, do kurwy nędzy? – pytam sam siebie.
Szybko ganię się za to w duchu. Wiem dobrze, że muszę trzymać nerwy na wodzy. Język też. Szczególnie teraz. Nie dam się wyprowadzić z równowagi, zniosę to z pokorą.
Stoję więc w bezruchu obiema stopami na słomiance, w którą chwilę wcześniej wytarłem dokładnie buty, choć na dworze nie pada deszcz. Stoję i wpatruję się w jasny prostokąt na drzwiach, na wysokości oczu, kilka centymetrów pod numerem mieszkania. Przy dwóch końcach prostokąta czernią się otwory po śrubkach, a może gwoździkach. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy właściwie zdjęto tabliczkę z nazwiskiem i pierwszymi literami imion lokatorów. I czy zrobiłem to ja, gdy jeszcze tu mieszkałem, czy stało się to później, kiedy już…
Dobrze, jeszcze jedna próba. Jak to mówią, do trzech razy sztuka – postanawiam.
Wyciągam rękę w stronę przycisku, gdy do moich uszu dobiega dziwny dźwięk. Zza drzwi, to pewne. Coś jak pisk. Pisk psa. Albo dziecka.
– Dorota?
Naciskam klamkę. Drzwi ustępują. Pcham je lekko. Przez szparę między ich krawędzią a futryną nasłuchuję przez chwilę. Cisza.
– Jesteście tam? – rzucam niegłośno.
Brak odpowiedzi.
– To ja. Umawialiśmy się, że wpadnę…
Zakłopotany przestępuję z nogi na nogę, wreszcie wchodzę do środka. Wciągam przez nos dobrze znajomy zapach. I wtedy znów słyszę ten pisk, tym razem głośniejszy. Nie mam już wątpliwości, że dochodzi z kuchni.
Siedzą sztywno na taboretach przy stole. Obie mają usta zaklejone szeroką taśmą. Drżą, a po ich policzkach spływają łzy. Nad nimi stoi łysy mężczyzna w czarnej, skórzanej kurtce. Mierzy z pistoletu w skroń kobiety, ale patrzy na mnie.
– No i jest nasza zguba – rozlega się męski, nieco schrypnięty głos.
Oto drugi mężczyzna wychodzi zza załomu ściany. Jest bardzo podobny do tego, który trzyma broń, ale trochę starszy i niższy. Też ma na sobie skórę, choć ta wydaje się bardziej elegancka.
– Czego chcecie? – głos z trudem przechodzi mi przez ściśnięte gardło.
– Porozmawiać – odpowiada tamten.
– O czym?
– O tym, co się stało. Tylko nie próbuj żadnych sztuczek, ostrzegam z góry. Aleks jest nerwowy. – Mężczyzna spogląda na uzbrojonego kamrata.
– W porządku. – Unoszę ręce do góry. – Masz mnie, więc zostaw moją rodzinę. Porozmawiajmy.
– Tak lepiej. Aleks!
Człowiek trzymający broń posłusznie odrywa lufę od głowy Doroty.
– Zawsze warto rozmawiać – mówi starszy. – A mamy naprawdę wiele spraw do omówienia.
– Chodźmy do salonu. – Cofam się o krok i wskazuję ręką kierunek niczym wzorowy agent nieruchomości.
W chwili, gdy wróg robi krok do przodu, a ręka jego pomagiera, która trzyma pistolet, wiotczeje, mój wzrok pada na ścianę przedpokoju. Wisi na niej orientalny kindżał w pochwie wysadzanej kolorowymi paciorkami. To pamiątka z dalekiej podróży. Właściwie to nigdy za nim nie przepadałem. Aż do teraz…