Читать книгу Przepustka do piekła - Krzysztof Beśka - Страница 4
*
ОглавлениеZawsze ktoś włączy za wcześnie. W tym roku pierwsza syrena odezwała się za Wisłą, już za dwie piąta po południu. No, ale oni na tej Pradze zawsze byli wyrywni.
Ci, którzy zgromadzili się w Śródmieściu, tam gdzie przecinają się dwie najważniejsze arterie Warszawy, Marszałkowska i Aleje Jerozolimskie, wydali się nieporuszeni tym wyjściem przed szereg. Choć, owszem, trzeba było powstrzymać jednego, który już się szykował, aby odpalać flarę. Młody chłopak, ostrzyżony na zero. Ma pewnie w wojskowym plecaku kilka takich zabawek, a na grzbiecie czarną koszulkę z napisem PAMIĘTAMY, kotwicą i biało-czerwoną, nieco przybrudzoną i postrzępioną opaskę na ramieniu. Dopiero gdy przyjrzeć się bliżej, widać, że to nie opaska, ale również nadruk.
A z roku na rok jakby coraz więcej tych kolorowych rac, a zatem i więcej dymu. Za każdym razem początkowo ściele się po ulicy, by po chwili unieść się nad głowy stojących w bezruchu, nad dachy samochodów, wedrzeć się przez nieopatrznie uchylone okna do wnętrz unieruchomionych autobusów i tramwajów. Coraz rzadszy, ale jeszcze wciąż widoczny, ulatuje nad dachy kamienic, których część pamięta dobrze tamte dni. Czasem nawet dociera do ostatnich pięter wieżowców, które wybudowano dużo później, na gruzach zburzonego miasta…
– Już czas – powiedział ktoś pod krawatem, jednocześnie kiwnięciem głowy dając znak stojącym dalej.
Zaczęły się odzywać syreny. Robiło się czerwono od zapalanych flar. Kilka osób bezceremonialnie wtargnęło na jezdnię Marszałkowskiej, by zatrzymać ruszający akurat z przystanku autobus. Robili to bez złości, wszak za kierownicą pewnie siedzi Ukrainiec, w dodatku od niedawna u nas, więc skąd ma wiedzieć, jak się zachować w ten szczególny dzień?
– Cześć i chwa-ła bo-ha-te-rom!!! – skandował równo chór kilkunastu męskich głosów, mocnych, choć nieco schrypniętych. Zapewne po wczorajszym, kiedy to w podobnej sile i z podobnym zapałem i wiarą wołali: „Sę-dzia chuj! Je-bać Le-cha!”.
Kilkadziesiąt, może nawet kilkaset osób zgromadzonych jak co roku w centralnym punkcie miasta stało bez ruchu, jeśli nie liczyć kilku młodych, którzy z zapałem kręcili korbkami przyniesionych na miejsce syren.
Nagle znajdujący się wśród nich starszy mężczyzna zaczął się chwiać. Po chwili ugiął się w krzyżu, wsparł rękami o kolana jak biegacz, który właśnie pokonał morderczy dystans. Ktoś mógł pomyśleć, że człowiek ów zrobił to, by móc lepiej przypatrzeć się syrenie, która wyła ledwo metr od niego. Ktoś, kto stał jeszcze bliżej, z pewnością mógłby dostrzec, że mężczyzna jest blady i oddycha z trudem, a na jego czole perli się pot.
– Boże! – krzyknęła jakaś kobieta.
Dwoje nastolatków w harcerskich mundurach, chłopak i dziewczyna, pierwsi znaleźli się przy leżącym na chodniku człowieku.
– Co się panu stało? Źle się pan czuje? – dopytywali się jedno przez drugie, wyraźnie przejęci sytuacją, może nawet pierwszą taką w życiu, kiedy trzeba się wykazać wiedzą zdobytą na zajęciach z samarytanki.
Starszy pan wybałuszył oczy, chwilę nimi przewracał. Mruczał coś, poruszając sinymi ustami, ale nie sposób było go zrozumieć. Harcerz uniósł mu ostrożnie głowę i położył pod nią swój plecak.
– Trzeba wezwać pogotowie – powiedział ktoś.
– Już to zrobiłam. Z Poznańskiej kawałek, więc zaraz pewnie będą – odpowiedział kobiecy głos; być może była to ta sama pani, która pierwsza zareagowała na zdarzenie, krzykiem alarmując najbliżej stojących.
– Różnie może być, wszędzie korki – biadolił ktoś inny.
Tłumek nad leżącym gęstniał. Coś szeptano, dopytywano. Ktoś kręcił głową, jakby był członkiem konsylium i nie widział już cienia nadziei. Syreny umilkły, ale teraz czekano na jeszcze jedną. Odezwała się na krótko przed dotarciem ambulansu na miejsce, widać jego kierowca miał kłopot z przejechaniem przez południową nitkę Alej. Po chwili koła zastukały na torowisku. Chociaż sygnał wyłączono, niebieskie światła na dachu karetki nie przestawały się obracać.
Tłuszcza rozstąpiła się przed ludźmi w czerwonych kombinezonach. Pochód otwierał mężczyzna z plakietką z czarnym napisem LEKARZ na białym tle i walizeczką w ręku, zamykał zaś chłopak, który dźwigał nosze, jeszcze złożone. Jakoś się nie spieszyli.
– Halo! Słyszy mnie pan? – Doktor zaświecił w oczy chorego maleńką latarką, po chwili chwycił fachowo za nadgarstek, by sprawdzić puls.
Starszy pan zamrugał powiekami.
– Co się stało, panie doktorze? – zapytał.
– Stracił pan przytomność – odrzekł lekarz, nie spuszczając wzroku z pacjenta, by zaraz zapytać: – Jak się pan czuje?
– Dobrze.
– A pamięta pan, jak się pan nazywa?
– Panie doktorze – żachnął się mężczyzna, po czym nawet się uśmiechnął, pokazując zadziwiająco białe i kompletne uzębienie.
Wianuszek głów nad leżącym zaczął szybko chudnąć. Każdego wołało życie, obowiązki, praca, mimo że było już po piątej po południu. Kolejna rocznica wybuchu powstania, inna niż wszystkie, za nami. O tym, co się wydarzyło, opowiedzą w biurze dopiero następnego dnia rano, przy pierwszej kawie. Jeśli nie zapomną, bo wiele wskazywało na to, że wszystko dobrze się skończy. Wcześniej tę historię usłyszą domownicy przy kolacji.
– Musimy zabrać pana na obserwację. – Lekarz dał znać sanitariuszowi, aby zaczął rozkładać nosze.
Na te słowa starszy pan uniósł się, zmieniając pozycję na siedzącą. Rozglądał się na boki i wyglądał na zakłopotanego sytuacją.
– To nie jest konieczne, doktorze. Po prostu źle się poczułem, ale już mi lepiej, naprawdę. Wrócę do domu i się położę. Mieszkam niedaleko…
Lekarz spojrzał na zegarek. Może chciał sprawdzić, ile czasu upłynęło od chwili, gdy oderwano go od świeżo zaparzonej kawy. I czy jeszcze zdąży ją wypić, zanadto nie wystudzoną. Na Poznańską, gdzie była siedziba pogotowia, było stąd rzeczywiście niedaleko.
– Nie mogę pana tak zostawić – mruknął.
– Ale my możemy odprowadzić tego pana do domu – wtrącił się nastoletni harcerz, a jego towarzyszka ochoczo stanęła obok.
Doktor chwycił walizeczkę za rączkę i wstał.
– Niech i tak będzie – sapnął. – Ale w razie czego od razu dzwońcie.
– Tak jest! – odpowiedzieli chłopak z dziewczyną.
– Komórkę macie?
– Tak. Ale w razie czego znamy też zasady udzielania pierwszej pomocy – odrzekł z powagą nastolatek.
Po kilku chwilach karetka odjechała. Nic nie świadczyło już o tym, że coś tu się wydarzyło. W centrum Warszawy trwał normalny o tej porze szczyt popołudniowych powrotów. Tylko kilka kroków od miejsca, gdzie zasłabł mężczyzna, leżały wypalone flary…
– Dziękuję. – Starszy pan wyciągnął rękę, jakby chciał pogładzić harcerza po włosach, szybko jednak ją cofnął; nie miał przecież do czynienia z dziećmi. – Pójdę już.
– Daleko pan mieszka? – chciała wiedzieć dziewczyna.
– Kawałek. Nie kłopoczcie się, poradzę sobie.
Ledwo jednak zrobił krok, stęknął i chwycił się za lewy bok. Zaniepokojeni harcerze spojrzeli po sobie.
– Nie ma mowy. Obiecaliśmy, że odprowadzimy pana do domu – rzekł twardo chłopak.
*
Spoglądał ukradkiem na tych dwoje młodych ludzi i zastanawiał się, jakie myśli mogą pojawiać się w ich głowach. Czy już żałowali decyzji, że pomogą staremu dostać się do domu? Przecież jeszcze przed paroma chwilami omal nie umarł; lekarz chciał go zabrać, ale ten, uparty – jak to stary – powiedział, że nie ma potrzeby.
A wcale nie czuł się dobrze. Teraz mógł upaść w każdej chwili, rozbić sobie łeb, złamać rękę albo po prostu umrzeć. I dopiero mieliby kłopot. Na nic zdałaby się samarytanka. Pewnie by się nie skończyło na wezwaniu pogotowia, a na rozmowach z policją i prokuratorem…
Co właściwie, do cholery, tych dwoje nastolatków robiło o tej porze w rozgrzanych murach milionowego miasta? Przecież powinni teraz leżeć na nadmorskiej plaży, iść górskim szlakiem albo płynąć żaglówką po mazurskim jeziorze. Zresztą w mieście też mogli robić sto innych rzeczy. Od siedzenia z rówieśnikami na wiślanych bulwarach, po grę na PlayStation w domowym zaciszu.
– Rzeczywiście blisko pan mieszka – odezwał się harcerz, a w jego głosie czuć było wyraźną ulgę.
Mężczyzna uśmiechnął się blado. Tak, tutaj mieszkał. W tej kwestii akurat nie skłamał lekarzowi. Stylowa kamienica na rogu Sienkiewicza i Jasnej. Dobry punkt. Będzie to bez wątpienia łakomy kąsek, gdy zejdzie z tego świata, bo przecież kiedyś to nastąpi.
– Dziękuję, że się fatygowaliście – powiedział, kiedy zatrzymali się przed bramą.
– To dla nas zaszczyt – odparł z mocą chłopak. – Prawda jest taka, że rzadko kiedy możemy teraz komuś pomóc. Dzisiaj harcerze tylko służą do mszy i stoją na warcie przy pomnikach. I to tylko jedynie słusznych bohaterów…
Starszy pan spojrzał na niego badawczo i rzekł:
– Odważny jesteś.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Da pan sobie radę? – zapytała dziewczyna.
– Tak. Jakoś się wdrapię na swój Olimp. Choć urodziłem się w tym mieszkaniu, odnoszę wrażenie, że z roku na rok znajduje się wyżej…
Zaśmiali się. Harcerz zsunął rogatywkę na tył głowy i starł dłonią pot z czoła.
– A nie powiedziałby nam pan czegoś o powstaniu? – zapytał. – Byłaby to dla nas nie lada gratka. Mielibyśmy o czym opowiadać na zbiórkach.
Starszy pan splótł ręce na piersiach i przez chwilę wodził wzrokiem po twarzach tych dwojga, którzy spokojnie mogliby być jego wnukami.
– A skąd wiecie, że ja w ogóle pamiętam powstanie? – zapytał. – Że mam swoje lata i o piątej po południu pierwszego sierpnia znalazłem się w centrum Warszawy? Przecież każdy to może zrobić! Włożyć na ramię biało-czerwoną opaskę, przygarbić się i przybrać bolesno-uroczystą minę. Nie macie dziwnego wrażenia, że każdego roku powstańców warszawskich przybywa, chociaż przecież powinno być ich coraz mniej…
– Niby dlaczego ktoś miałby się pod nich podszywać? – zapytał hardo nastolatek.
Teraz to mężczyzna wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Może dla zaszczytów, których mu zawsze w życiu brakowało? Albo żeby przynajmniej tego jednego dnia ktoś mu ustąpił miejsca w tramwaju albo w metrze…
Tego się nie spodziewali. Dziewczyna zrobiła krok do tyłu, jakby chciała uciekać. Wtedy starszy pan oparł się ręką o ścianę. Oddychał głośniej.
– Wezwij pogotowie – polecił koleżance harcerz.
– Nie trzeba. – Mężczyzna zmusił się do uśmiechu. – Ale chyba muszę was poprosić, żebyście towarzyszyli mi w drodze do mojego mieszkania.
Wolnym krokiem pokonali niewielkie podwórko i weszli na klatkę schodową. Starszy pan zacisnął pokrytą brązowymi plamkami dłoń na poręczy, sapnął i ruszył w górę po schodach, harcerze zaś krok za nim. Czy zdołaliby go chwycić, gdyby znów zasłabł?
Pięć minut później zatrzymali się przed drzwiami mieszkania. Zabrzęczały klucze wyjęte z bocznej kieszeni marynarki mężczyzny.
– Wejdźcie, proszę. – Otworzył drzwi.
Ale nastolatka się zawahała. Może brzydziła się mieszkań starych ludzi, a może nawet zaczynała bać się tego człowieka, który mógł się przecież okazać lubieżnikiem. Mało to piszą o tym w gazetach, mówią w telewizyjnych programach informacyjnych. A przecież od najmłodszych lat wkładano jej do głowy, żeby nie rozmawiać z nieznajomymi. Na szczęście miała obok siebie towarzysza, on zaś przy pasku harcerski nóż.
Po chwili weszli do środka. Mieszkanie było niemal pozbawione mebli, jakby człowiek ten dopiero je kupił, co było dziwne, bo przecież powiedział, że się w nim urodził. Może mieli do czynienia z kimś, kto właśnie odzyskał nieruchomość…
– Poczekajcie, znajdę coś do siedzenia – powiedział, po czym zniknął za drzwiami mniejszego pokoju.
– Karolina, co to jest? – zapytał szeptem harcerz, kiedy zostali sami.
Na jednej ze ścian salonu wisiał ogromny plan przedwojennej Warszawy. Obok umieszczono mniejszy, kolorowy. Współczesny. W oba powbijano szpilki, które łączyły kolorowe nitki. Na stole leżały jakieś dokumenty, które wyglądały na stare. Tu i ówdzie mignęła czarno-biała fotografia i pieczątka z gapą, tudzież leżał stary, pożółkły, otwarty brulion, zapisany równym pismem.
– „Wypadliśmy na Lwowską, po chwili przecięliśmy Koszykową. Dzielnica była opanowana przez naszych…” – przeczytał chłopak, po czym spojrzał na towarzyszkę i rzekł z triumfem: – A nie mówiłem, że to powstaniec!
Na progu pokoju pojawił się gospodarz. Niósł dwa stare, drewniane krzesła. Harcerz szybko odłożył brulion i podszedł do niego, aby mu pomóc.
– Dziękuję – sapnął mężczyzna, oddając mu jedno z krzeseł.
– Przepraszam, ale zainteresowało mnie… – nastolatek usprawiedliwiał swoją ciekawość, wskazując ruchem głowy na stół.
– Nie szkodzi. To nie muzeum, gdzie stoją starsze panie, które pilnują, aby nie dotykać eksponatów. – Stary zaśmiał się, ale śmiech szybko zamienił się w krótki kaszel.
Usiedli. Gospodarz zajął miejsce w głębokim fotelu z powycieranymi podłokietnikami. Młodzi ludzie wciąż rozglądali się po pomieszczeniu.
– Jak wam się podoba moja pracownia? – zapytał po chwili mężczyzna. – Co prawda dopiero zacząłem ją urządzać, ale już można zacząć prowadzić badania.
– A co pan właściwie bada? – zapytała rezolutnie harcerka.
– Co badam? Dobre pytanie – rzekł niegłośno, po czym wstał i zbliżył się do przedwojennego planu miasta. Uniósł głowę i przymrużył oczy.
Młodzi goście po raz kolejny tego popołudnia wymienili spojrzenia. Stary stał przed ścianą i wyglądał, jakby się do niej modlił. Może więc nadarzała się ostatnia okazja, by dać stąd drapaka.
A jednak żadne z nich nie ruszyło się z miejsca…