Читать книгу Lista Lucyfera - Krzysztof Bochus - Страница 7

Rozdział I
BLIND

Оглавление

1.

Niedziela, 13 maja 2018

Głos redaktora Stolarskiego zamieniony z fali dźwiękowej w impulsy elektryczne pomknął znad Wyspy Spichrzów do najbliższej stacji bazowej w Gdańsku, a następnie do stacji kontrolnej. Uwiązł tam tylko na ułamek sekundy, by następnie popędzić na południe kraju. Z szybkością lasera gnał nad ziemią, mijając po drodze kaszubskie jeziora, wieże kościołów i wielkopolskie niziny. Błyskawicznie dotarł do stacji przekaźnikowej w Karkonoszach. Stamtąd impulsy elektryczne z zaszyfrowanym głosem redaktora naczelnego powędrowały już bezpośrednio na wzgórze i trafiły prosto do słuchawki odbiorcy.

Adam Berg skończył rozmowę i wetknął telefon komórkowy do tylnej kieszeni. Wiadomość była zaskakująca, ale mówi się trudno. Stolarski domagał się jego powrotu do Gdańska, a on nie mógł tego wezwania zlekceważyć. Wyskrobał ostatnią kępę biedrzeńca z kamiennego podłoża i odłożył łopatę. Czuł przyjemne zmęczenie, właśnie tego mu dzisiaj było trzeba. Dzień był słoneczny, ale rześki. Brudny patchwork poszarpanych chmur, zalegający jeszcze rankiem nad doliną, rozpłynął się już w amalgamacie błękitu i złotych rozbłysków, którymi płonęło teraz niebo. Berg widział stąd rysujące się w oddali pionowe filary Kruczych Skał. Po lewej ręce z porannej mgły wyłaniał się Karpacz. Lubił to miejsce. Należało do niego. I tylko do niego.

Otarł pot z czoła i uważnie zlustrował swoje dzieło. Oczyszczony z kamieni i trawy, względnie wyrównany fragment skały tworzył niewielki, zwężający się klin dochodzący do drzwi jego górskiej samotni na zboczu Kruczej Kopy. „Górską samotnią” nazwał tę ruderę Jurek Lodziarz, jedyny człowiek, którego tu zaprosił. Siedzieli na ławie, którą własnoręcznie złożył ze skalnych ciosów odnalezionych na obrzeżach działki. Popijali alkohol i czekali na zachód słońca, który przychodził tutaj nagle jak za pstryknięciem włącznika, aby potem równie szybko zgasnąć i rozpłynąć się w rdzawym mroku. Drzewa na zboczu obrastały ciszą i milczeniem, a ich oblepiała ciemność, lepka od alkoholu, wieczornej wilgoci i ostrego zapachu męskich spoconych ciał. Whisky wchodziła im gładko. Wypili całą butelkę osiemnastoletniego niebieskiego chivasa, którą chomikował na dnie kuchennej szafki. Stojąc na skraju zbocza, darli się ile sił w płucach, jakby chcieli tym ekstatycznym wrzaskiem zakrzyczeć cały ten parszywy czas, zakrzywić tę nieubłaganą czasoprzestrzeń i powrócić do samego początku, gdy wszystko było jeszcze niedookreślone i możliwe.

– Nieźle się tu urządziłeś – powiedział Lodziarz i beknął przy tym potężnie. – Prawdziwe gniazdko. Azyl tylko dla orłów, można powiedzieć.

– Nie pij więcej, chłopcze, bo ci szkodzi.

Berg zsunął się z ławy i położył na ziemi. Była chłodna jak nóż przykładany do czoła. Pachniała ziołami i słodką wonią parującą z pokrytych wilgocią wzgórz, jaką wyczuwał zawsze o zmierzchu.

Ale to było wczoraj. Po Lodziarzu pozostała tylko pusta butelka pod zlewem i wspomnienie kaca, który pojawił się następnego ranka. Samotnia, w której mieszkał na tym wzniesieniu, tak naprawdę była niewielką chatą wybudowaną z kamienia jeszcze za czasów niemieckich, gdy te tereny penetrowali górnicy Gottfrieda Exnera poszukujący szafirów i szlachetnych kamieni. Odkrył ją przypadkowo pięć lat temu podczas włóczęgi po ulubionych Karkonoszach. Oprócz chaty na wzgórzu przynależał do tego miejsca jeszcze kawałek bukowego lasu za jego plecami.

Właściciel, chytry biznesmen ze Szklarskiej Poręby, który przejął nieruchomość po zmarłej babce, nie miał serca do tego kawałka niewdzięcznej góry. Stała zbyt daleko od jego domu i turystycznych szlaków. Do Karpacza można było dojechać tylko jedną, zaniedbaną drogą. W zachwyconych oczach Adama nieomylnie zobaczył szansę na oskubanie frajera. Targi nie trwały długo. Berg pojechał do Gdańska, spieniężył co się dało, sprzedał dwa najcenniejsze obrazy ze swojej małej kolekcji i pokłusował z powrotem do Szklarskiej Poręby. Po dwóch tygodniach stał się panem na karkonoskich włościach. Wszyscy znajomi pukali się w czoło i pytali, jak zamierza – mieszkając w Gdańsku – spędzać wolny czas w odległym o siedemset kilometrów miejscu. Sam miał wiele wątpliwości. Ale, jak wszystkich ludzi znad morza, ciągnęło go w góry. Opracował trasę i najlepsze godziny dojazdu. Wyruszał z Trójmiasta zawsze w czwartek po południu, kiedy kraj dopiero zaczynał przypominać sobie o nadchodzącym weekendzie. Autostradą A1, a następnie drogą S8 potrafił dotrzeć na miejsce w siedem godzin.

Odwiedzał chatę, kiedy tylko pozwalał mu na to czas. Tak jak teraz, kiedy cała Polska świętowała słoneczny weekend. Nawet tutaj docierał zapach karkówki i kiełbasy smażonych na grillach, przenikający cały Karpacz niczym współczesny feromon Polski A.D. 2018.

„Czas wracać” – pomyślał i po raz ostatni obrzucił spojrzeniem swoją samotnię. Oczyszczane przez dwa dni w pocie czoła kamienne podłoże, na którym stała chata, wyglądało niepozornie. Odsłonił zaledwie niewielki fragment podwórza. Czekało go jeszcze wiele pracy. Już kiedy przybył tu pierwszy raz, zauważył nietypowe podłoże. W Karkonoszach nie brakowało skał i granitowych ostańców. Ale skalny fundament pod jego domkiem nie dawał mu spokoju. Był nieadekwatny, jakby powiedziała to jego dziewczyna Ola. Ktoś zadał sobie niegdyś wiele trudu, aby splantować kawał porządnej skały, którą następnie wykorzystał w charakterze fundamentu pod niepozorną chatę. Po co? Coś tu wyraźnie nie pasowało. Ta tajemnica była dodatkową klamrą spinającą go z tym uroczyskiem. Za każdym pobytem zakasywał rękawy i wmawiając sobie, że robi to dla rozruszania mięśni, pracowicie odsłaniał kolejne centymetry twardego podłoża. Już po kilku godzinach pracy zauważył, że powierzchnia fundamentu dalece wykracza poza obrys chaty. To tylko podsyciło jego ciekawość. Niegdyś musiało stać tu większe domostwo. Może rzeczywiście należało do Exnera, o którego zaginionej kolekcji szafirów, korundów i turmalinów krążyły do dzisiaj legendy? Podobno w XVIII wieku poszukiwał on w Karkonoszach szlachetnych kamieni. Założył tu nawet dwie kopalnie glinki kaolinowej pracujące na potrzeby manufaktur z Berlina. Mówiło się, że za tonę tej glinki wykorzystywanej do wyrobu porcelany właściciel kopalni otrzymywał 20 franków w złocie. W wyniku tych prac powstały dwie nisze, które przez lornetkę mógł wypatrzyć na jednym z filarów Kruczych Skał.

Do żeglarskiego worka Berg spakował flanelowe koszule i nieprzemakalną kurtkę, która dobrze zabezpieczała go przed porannym chłodem. Oddzielnie upchnął laptop i sprawdził, czy nie zapomniał zasilacza. Zamknął drzwi chaty i zapakował cały majdan do samochodu Kia Soul, którym ostatnio się poruszał. Wóz przypominał londyńską taksówkę i właśnie dlatego mu się podobał. Nie lubił przywiązywać się do rzeczy materialnych. A jego kia przypominała właśnie taki użytkowy wehikuł umożliwiający dotarcie z punktu A do punktu B. Zamierzał jak najszybciej przemknąć przez „kraj w ruinie” i obiad zjeść już w sopockim Browarze – ulubionej miejscówce jego i Oli. Ola… Wspomnienie jej długich nóg oplatających mu plecy sprawiło, że nagle zaczęło mu się spieszyć, chociaż miał świadomość, że w Gdańsku nikt na niego nie czeka. Przekręcił kluczyk w stacyjce i zaczął ostrożnie zjeżdżać w dół. Zapowiadał się piękny długi dzień.

2.

Rozerwał rolkę bandażu i pieczołowicie rozwinął ją na stole. Materia była miękka i śnieżnobiała, taka jak trzeba. Wiedział, że za chwilę ta biel zostanie zgwałcona, nagle i bez ostrzeżenia krwistą plamą, która wypełznie na zewnątrz przez pory bandaża. Czuł się spokojny, jak zawsze gdy było już po wszystkim. Mógłby zamknąć oczy i trwać w tym błogostanie, który przynosił mu ukojenie. Jak zawsze… Ostatnio tłukło mu się po głowie to właśnie słowo. Dlaczego właśnie to? „Czort wie” – pomyślał i potarł ręką niedogolony podbródek. Może dlatego, że słowo „zawsze” w rzeczywistości jest tak zdradliwe i kruche jak szklane naczynie? Ktoś myśli, że mu dobrze tak jak jest i że ten stan jest mu dany raz na zawsze. „Nic bardziej mylnego” – uśmiechnął się do siebie w myślach. Wystarczy jeden cios brzytwą i wszystko się zmienia. W ułamku sekundy świat wywraca się do góry nogami. Nic już nie jest takie jak przedtem. Zarówno dla kata, jak i ofiary. Tak jak dla tego ludzkiego ścierwa, które leżało przed nim na podłodze.

Tak jak się spodziewał, tamten go zapamiętał. Dlatego najpierw uważnie zlustrował go przez judasza w drzwiach, a potem wpuścił bez wahania do środka. Mieszkał skromnie. Oleodrukowa święta rodzina na ścianie. Żeliwne łóżko nierówno zasłane kocem. Kuchenka zawalona stosem brudnych talerzy. Puszka po paprykarzu szczecińskim na podłodze. Banalne wnętrze, idealne dla człowieka bez właściwości.

– Pogadać przyszedłem – powiedział chrapliwie, a tamten natychmiast przyjął to wytłumaczenie jako oczywiste, jakby obawiał się, że ten niespodziewany gość to tylko przywidzenie, które szybko się rozwieje.

– Może herbaty? – zapytał tamten, a on po chwili wahania się zgodził. Ostatecznie mógł mu jeszcze przedłużyć te kilka minut życia. Właśnie ten moment zawsze kręcił go najbardziej. On już wiedział – tamten jeszcze nie. Był Bogiem. Mógł jeszcze zmienić zdanie. Wypić herbatę, popierdolić o niczym i wyjść, darowując skazańcowi to jego „zawsze”. Jeszcze raz wejrzał głęboko w otępiałe oczy gospodarza. Nie, nie tym razem. Śmieć pozostanie śmieciem. Właśnie przyniósł z kuchni dwie filiżanki, próbując powstrzymać drżenie rąk. Brunatna ciecz zalewała spodki. Ledwo powłóczył nogami obutymi w śmieszne kapcie. Niegdyś były białe i miały napis „Hotel Sofitel”. Skąd on je zajebał, z hotelu? Chyba nie w tym życiu.

Dopiero teraz zauważył, że śmieć ma kota. Siedział w kącie kuchni i wylizywał resztki z wyszczerbionej miski. Pewnie żarli razem ten paprykarz z jednego naczynia. Tamten coś mamrotał, ale on nie słuchał. Już czas.

Podniósł się z krzesła, obszedł stół i podszedł do niego bliżej. Spojrzał w zdziwione oczy, a następnie szybkim ruchem chwycił go lewą ręką za włosy. Były rzadkie i nieprzyjemnie tłuste. W prawej trzymał już zakrzywioną jak księżyc brzytwę, którą sam podostrzył na skórzanym pasie.

– Co ty, kurwa… – Tamten zauważył ostrze i szarpnął się gwałtownie do tyłu z niespodziewaną siłą.

Podciął gardło jednym szybkim ruchem. Nie za głęboko, aby jucha nie rozlała się zbyt gwałtownie. Szeroko otwartymi oczami obserwował, jak na skórze pojawia się ciemna szczelina, która po sekundzie rozwarła brzegi, zamieniając się w pulsującą rozpadlinę. Spojrzał z uznaniem. Cięcie było równe, prawie idealne. Tamten zaczął wierzgać w konwulsjach, próbując rękami powstrzymać krwawienie. Ale on nie zwolnił uścisku. Poczekał kilka sekund, aż ciało zamarło. Lubił ten moment. To tak jakby świeciło słońce, a potem pstryk. I nastaje ciemna noc.

– Na amen – zachichotał i wytarł brzytwę o koszulę trupa.

Teraz oczy, bez nich to zadanie nie miałoby sensu…

Ale to było minutę temu. Teraz musiał wrócić do wypełniania zadania. Tylko wtedy jego robota będzie miała sens. Dokładnie obandażował głowę trupa, warstwa po warstwie, począwszy od szczęki, a skończywszy na szczycie głowy. Nie spieszył się. Opatrunek musiał być zrobiony jak należy. Tak jak u mistrza. Gdy skończył, usiadł ponownie na krześle naprzeciwko. Zaczął się już niecierpliwić, wyczekując, aż krew przeniknie przez materiał. Wreszcie na głowie trupa w miejscu, gdzie niegdyś miał oczy, wykwitły dwie szkarłatne plamy.

– Idealnie – mruknął do siebie.

Zdecydowanie miał dzisiaj dobry dzień. Wszystko wyszło tak, jak to sobie zaplanował. Teraz napis. To należało do planu. Podszedł do ściany i wykaligrafował wielkimi literami to słowo. Ćwiczył tę kaligrafię w domu, a potem kartki spalił w popielniczce.

Założył lateksowe rękawiczki. Wziął swoją szklankę i dokładnie umył pod kranem. Wyczyścił klamkę i oparcie krzesła. Dopiero wtedy skierował się ku wyjściu. Po raz ostatni omiótł spojrzeniem pomieszczenie, które opuszczał.

– Naprawdę idealnie – mruknął do siebie i zamknął cicho drzwi.

3.

Poniedziałek, 14 maja

Podinspektor Andrzej Suchy od pewnego czasu na widok strzelnicy policyjnej przy ulicy Harfowej, gdzie zwyczajowo ćwiczyli policjanci z jego komendy, dostawał zgagi i kwasoty żołądka. Pierwsze symptomy złego zauważył przed rokiem. Jak każdy policjant raz na pół roku musiał poddać się obowiązkowemu sprawdzianowi strzeleckiemu. Trzeba było zaliczyć jeden z trzech sprawdzianów: ze strzelania szybkiego, dynamicznego i sytuacyjnego. Zwykle wybierał to ostatnie, bo wystarczyło oddać tylko dwa strzały. Szło mu dobrze, niegdyś był asem w tej dziedzinie. Jednak wtedy, przed rokiem, coś się zmieniło: wystrzelał wynik na granicy zaliczenia. Do arkusza wpisano mu ocenę zaledwie dopuszczającą. Po powrocie do domu opróżnił butelkę wódki, łamiąc ślub abstynencji, którego przestrzegał dokładnie od 123 dni. Każdy kolejny dzień całkowitej trzeźwości odhaczał na kalendarzu wiszącym na lodówce obok magnesów z widokami zamków i miast, które niegdyś odwiedził z żoną podczas wakacyjnych wojaży. Zamek w Kwidzynie, dom Kopernika w Toruniu, katedra w Cefalù na Sycylii…

Teraz te magnesy wyglądały jak pamiątki z innej galaktyki. Jego kosmosem było od lat to miasto, od którego był uzależniony i którego nienawidził zarazem: zdradliwe, kapryśne i mroczne. W Gdańsku liczyły się tylko podziemia, podskórne kanały wypełnione amfetaminą, spermą i krwią. Zabytki na powierzchni przypominały makiety dla turystów trzaskających zdjęcia na prawo i lewo oraz nieświadomych istoty rzeczy. Rano zdarł kalendarz z lodówki i wyrzucił do kosza na śmieci. Już nie był potrzebny.

Na drugi dzień zapisał się do okulisty. Diagnoza była brutalna. Przybyło mu dioptrii. Wzrok pogarszał się w szybkim tempie. Dopasowano mu lepsze okulary. Na kolejnym sprawdzianie wolał już jednak nie ryzykować i załatwić sprawy po swojemu.

I tak miało już pozostać. Oddał dwa strzały w regulaminowym czasie dwóch sekund. Poczekał na komendę prowadzącego ćwiczenia: „Rozładuj! Do góry broń!”. Wyjął magazynek i okazał swego glocka 19.

Stojący na stanowisku obok podinspektor Kania z komisariatu we Wrzeszczu zerknął na niego ciekawie.

– A, Suchy. Niech będzie pochwalony. Ty jeszcze nie na emeryturze? Nie powinieneś tu przychodzić, dla bezpieczeństwa innych. Podobno rozrzut masz coraz większy.

– O, Kania. Dzień dobry. – Suchy obrzucił go uważnym spojrzeniem. – A ty nie zabezpieczasz dzisiaj jakiejś demonstracji? Podobno zajmujesz się teraz wyłącznie śledzeniem działaczy KOD-u.

– Robię to, co mi każą. – Szyderczy grymas na twarzy Kani zniknął równie szybko, jak się pojawił. – I tobie też to radzę.

– Może i wzrok nie ten, ale w takie dupsko jak twoje zawsze trafię. Co ty żresz, na Boga, że się tak utuczyłeś? – Suchy spojrzał ironicznie na wielki brzuch rozmówcy.

– Doigrasz się kiedyś, Suchy. A wiesz dlaczego? Bo nikt cię nie lubi. Nawet ty sam siebie nie cierpisz – odpowiedział Kania obrażonym tonem i skierował swoje słoniowate cielsko ku wyjściu.

Suchy otarł spocone czoło. To już nie była ta policja, którą pamiętał. Miał w niej coraz mniej kolegów. Coraz mniej rozumiał. Takie gówniane czasy. Pracował w pionie kryminalnym i dlatego omijały go przykre zadania, jakie musiał wypełniać Kania. Może jakoś dotrwa do emerytury. Może…

Poczekał, aż obecni na strzelnicy policjanci zdadzą broń i oddalą się do swoich wysłużonych skód i dacii na parkingu. Dopiero wtedy podszedł do prowadzącego szkolenie.

– Cześć, Anton. – Podał dłoń oficerowi pochylonemu nad tarczami strzelniczymi. – Jak w domu?

– Nie pytaj. Lepiej to już było.

– No tak, skąd ja to znam. To jak, umowa stoi?

– Stoi. Nie bój nic. Wiele ci zawdzięczam. Nie zapomnę, jak mi kryłeś tyłek, wtedy po tej akcji u jubilera…

Suchy przerwał mu gestem ręki.

– Nawet tego nie pamiętam – powiedział. – Bywaj!

Anton odprowadzał go spojrzeniem, dopóki podinspektor nie zniknął w furtce wiodącej na parking. Dopiero wtedy wyciągnął tarcze strzelnicze Suchego. Przyjrzał im się uważnie i pokręcił głową. Przestrzeliny były na granicy tarczy. Mógł wystawić co najwyżej dwójkę, czyli najniższą ocenę dopuszczającą. Zamienił plansze, wyciągnął długopis i starannie kaligrafując, wpisał we właściwą rubrykę: „ocena dobra”.

4.

Były takie dni, które nigdy nie powinny się wydarzyć. Ciągnęły się jak guma, przyciągając pecha i nieszczęścia niczym magnes opiłki metalu. Ten poniedziałek do takich należał. Suchy potrząsnął głową. Ledwie zdążył dojechać ze strzelnicy do komendy wojewódzkiej policji przy Okopowej, swoje miejsce pracy od trzynastu lat, gdy otrzymał tę feralną wiadomość. I teraz siedział w samym środku koszmaru. „Trzeba mieć pecha” – pomyślał. „I to na dwa lata przed emeryturą”.

Niechętnym spojrzeniem raz jeszcze obrzucił mieszkanie ofiary. Wyliniały chodnik, stos niedomytych naczyń w kuchence, kiczowaty oleodruk na ścianie. Mieszkanie może nie lumpa, ale na pewno kogoś, komu się w życiu nie powiodło. I te dziwne zwłoki z zabandażowaną głową, jakby przeniesione pomyłkowo ze szpitalnej izby przyjęć. Tyle że skamieniałe na wieki.

Technicy właśnie skończyli pracę. Podinspektor ciężko usiadł przy stole.

– Od kiedy delikwent nie żyje? – zapytał krótko.

– Od co najmniej dwudziestu czterech godzin. Więcej powiem po sekcji. – Lekarz sądowy Muraszko podniósł na niego swoje zmęczone oczy.

– Skąd ta pewność?

– Chodzi o plamy opadowe, a właściwie dyfuzyjne. Utrwalają się dopiero po dwunastu godzinach. Te wyglądają na dobrze wykształcone. Myślę, że minęło więcej czasu. Jak powiedziałem, dokładniejsze dane przyniesie sekcja zwłok, ale jestem pewien, że potwierdzi ona moją diagnozę.

Podinspektor nie lubił Muraszki. Uważał go za wazeliniarza i utajonego alkoholika. Ilekroć go spotykał, wyczuwał woń mocnej wody kolońskiej mającej maskować odór nieprzetrawionego alkoholu. Ale jednego nie mógł mu odmówić: fachowości. Był dziwnie pewny, że sekcja tylko potwierdzi słowa Muraszki.

– Dzisiaj mamy czternasty maja. Zgodnie z tym, co mówisz, gościa zamordowano dzień wcześniej?

– Wszystko na to wskazuje. – Doktor pokiwał twierdząco głową.

Suchy zmełł w ustach przekleństwo. Szlag! A więc jednak to nie przypadek!

– A bezpośrednia przyczyna zgonu? – indagował dalej.

– Poderżnięcie gardła zakrzywionym narzędziem. Prawdopodobnie brzytwą.

– Ktoś jeszcze używa takich staroci?

– Tobie na pewno by się przydała. – Muraszko ze sceptycyzmem zlustrował niedogoloną twarz podinspektora. – Nie bez przyczyny mówi się, że coś jest ostre jak brzytwa. Idealne narzędzie zbrodni. Doceniał je już Al Capone i jego chłopcy. Słyszałem, że wraca do łask. Można je ponownie spotkać w niektórych zakładach fryzjerskich. Ostrze musiało być odpowiednio długie. Przecięło powłokę skórną i tchawicę. Aby dostać się do tętnicy, musiałby ciąć dużo głębiej. Prawdopodobnie delikwent i tak prawie natychmiast stracił przytomność. Wcześniej próbował zatamować krwawienie, o czym świadczą jego zakrwawione dłonie.

– A te plamy na bandażu? – Podinspektor wskazał palcem głowę trupa.

– To krew, która wypłynęła z oczodołów. Delikwentowi prawdopodobnie… wyskrobano gałki oczne. Myślę, że stało się to już po poderżnięciu gardła.

– Po kiego diabła ktoś wydłubywał mu oczy, jeśli i tak już miał przed sobą trupa? To bez sensu…

Odpowiedziało mu wzruszenie ramion Muraszki. Doktor spakował narzędzia do walizeczki i bez pożegnania skierował się ku wyjściu.

– Muraszko, rozumiem, że jutro rano wyniki sekcji wylądują na moim biurku. Na cito! To pilna sprawa – odezwał się podinspektor.

– A czy kiedyś było inaczej?

5.

Trasę do Gdańska Adam przejechał szybciej, niż się spodziewał. O trzynastej był już we Wrzeszczu. Do spotkania w redakcji miał jeszcze dwie godziny. Postanowił zrobić zakupy w ulubionej piekarni na Słowackiego.

Młoda ekspedientka spod oka obserwowała klienta wybierającego tradycyjnie bułki toskańskie z regału pod ścianą. Już dawno zwróciła na niego uwagę, niestety, chyba bez wzajemności. Musiał mieszkać w pobliżu. Był przystojny i zawsze miły. Najczęściej ubierał się w dżinsy i białe koszule. Czasami wybierał podwójne porcje pieczywa, a ona obserwowała to z przykrością. Chciałaby być na miejscu tych dziewczyn, które jadały z nim śniadanie. Może kiedyś do niego zagada, ale tak, aby nie spalić sprawy. Na razie serwowała mu promienne uśmiechy, w których – jak sądziła – przemycała łatwą do rozszyfrowania obietnicę.

W mieszkaniu zdążył jeszcze wziąć kąpiel i zmienić koszulę. Otworzył garderobę i przez chwilę lustrował jej zawartość. Przed nim ciągnął się na wieszakach długi rząd koszul. Wszystkie wyprasowane własnoręcznie na desce w kuchni. Wyciągnął jedną z nich, błękitnego lamberta, ale po chwili zamienił ją na białą. Spojrzał na zegarek. Już czas. Stolarski nie lubił spóźnień. Ciekawe, co to za sprawa, że dzwonił do niego osobiście w niedzielę. Omiótł spojrzeniem skotłowane łóżko. Od tygodnia nie zdążył go pościelić. Tak, to była upojna noc. Niepościelona pamiątka po ostatniej nocy z Olą, tuż przed jej wyjazdem na szkolenie do Grasse.

Rozejrzał się po mieszkaniu. Prawda, jutro segregacja. Zapakował worek z plastikowymi opakowaniami po wodzie mineralnej oraz starymi gazetami i wyciągnął go na korytarz. Prawie zderzył się z nowym sąsiadem z lokalu obok, który taszczył swój własny wór.

– O, pan pozwoli, że się przedstawię. – Mężczyzna w jamajskiej czapeczce i ciemnych okularach promieniał uśmiechem jak z telewizyjnej reklamy napojów energetycznych. – Jestem Mariusz. Mariusz Wolny. Mieszkam tu od kilku dni.

– Pan na długo? Bo ta dziewczyna przed panem przetrwała tu tylko pół roku.

– To tylko wynajem. Firma płaci. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Skończymy robotę i wracam do domu.

W niewielkiej kamienicy Berga takich wynajmowanych lokali było coraz więcej. Niewielu ludzi stać było na kupowanie w Trójmieście mieszkań na raty i spłacanie kredytu do końca życia. „Signum temporis” – pomyślał Berg.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Lista Lucyfera

Подняться наверх