Читать книгу Miasto duchów - Krzysztof Bochus - Страница 7

Prolog

Оглавление

10 września 1944, Rotterdam

Anna zatoczyła kolejne kółko i pomachała do niego ręką. Rowerek skrzypiał niemiłosiernie, już dawno powinien go naoliwić. Podwórko było niewielkie, z okna wyglądało jak krowi placek: ciemny i nieregularny prostokąt oddzielony od ulicy równo przystrzyżonymi bukszpanami. Tylko w jednym rogu widniał pajacyk namalowany przez Annę kolorową kredą, którą wysępił dla niej na flohmarkcie w porcie. Nie wiedzieć czemu miał jedno oko trzy razy większe od drugiego i zielone uszy kontrastujące z resztą ciała. Mała pedałowała zawzięcie z głową pochyloną nad kierownicą. Co kilka okrążeń podnosiła oczy, sprawdzając, czy tata nadal podziwia, jak jego pięcioletnia córka radzi sobie na rowerku.

Uśmiechnął się do niej, a ona raz jeszcze pomachała do niego radośnie. Wrzesień był piękny tego roku. Pachniały świeżo przekopane rabaty kwiatowe, czuł zapach torfu i rozgrzanej ziemi. Ulicą przejechał szary furgon pocztowy niczym fantom przesłaniający jasną uliczkę.

W jakimś sensie to było teraz jego miejsce na ziemi. Tu zbudował dom, posadził drzewo i dał życie Annie. Przeszłość nie dawała jednak o sobie zapomnieć.

Odsunął się od okna i opadł na fotel. Pod powiekami ciągle miał obraz wczorajszej wizyty w rotterdamskiej siedzibie SS. Indagował go obersturmbanführer Schulz, młody fanatyk z gładko przylizanymi włosami i wypielęgnowanymi, nieledwie kobiecymi dłońmi.

– W gruncie rzeczy jest pan dezerterem, Abell. Ważą się losy wojny, a pan, zamiast bronić Rzeszy, wiedzie wygodne życie rentiera.

– Niech pan się liczy ze słowami, Schulz. Jestem Niemcem. Gdybym nadal był w Kripo, przysługiwałby mi z automatu stopień oficerski wyższy od pańskiego.

– Ale już nie służy pan Führerowi, Abell. W tym rzecz.

– To moja sprawa. I wie pan, że na wyjazd z Gdańska miałem zgodę najwyższych czynników.

– I to właśnie nas zastanawia… Po zamachu na Führera wiele się jednak zmieniło, Abell. Dopadniemy zdrajców wbijających nam nóż w plecy, tych wszystkich skurwysynów z monoklem w oku, wrogów Rzeszy i dekowników! Wypalimy tę zarazę ogniem i żelazem, także tu, w Rotterdamie!

– Nie wątpię. Zastanawia mnie tylko, dlaczego zaczyna pan tę krucjatę ode mnie tu, na głębokich tyłach frontu. Może powinien pan zgłosić się na ochotnika na front wschodni?

– Igrasz z ogniem, Abell. – Na twarzy Schulza wykwitły czerwone plamy. – Mam cię na oku! Znam twoje akta i wiem, jaką postawę prezentowałeś w Gdańsku! Nie zapomnę o tobie!

Po wyjściu z rezydentury SS długo próbował się uspokoić. Gróźb Schulza nie należało lekceważyć. Przeciwnie. Ci ludzie mieli długie ręce i od lat czuł ich miecz nad swoją głową. Do tej pory im się wymykał, ale jak długo jeszcze? Kim w istocie był? Ludzkim pyłkiem, hamletyzującą jednostką próbującą ratować własną duszę i niemającą żadnych szans w starciu z bezwzględnie mielącymi żarnami wojny? Dopóki naziści wygrywali wojnę, pozostawał na marginesie ich zainteresowania. Teraz jednak, gdy dogorywali w zaciskających się imadłach aliantów, do rangi głównego przeciwnika awansowali wrogowie wewnętrzni: tacy jak on. Ci wszyscy defetyści, pacyfiści i moraliści, którzy stanowili wyrzut sumienia ludzi mających ręce po łokcie unurzane we krwi. Jeśli tysiącletnia Rzesza miała się rozsypać w pył, to pod jej gruzami mieli zginąć solidarnie wszyscy Niemcy, bez wyjątku. Hitler zapowiedział to przecież wyraźnie.

Z tych ciężkich myśli wyrwało go wrażenie, że coś nagle się zmieniło. Przez chwilę siedział zdezorientowany. Co to było? Potrzebował sekundy, aby uświadomić sobie, że nie słyszy skrzypienia roweru. Ania upadła? Dlaczego nie płacze? Poderwał się do okna i wyjrzał na zewnątrz. Podwórko było puste. Nagle ciche i osamotnione. Przewrócony rower leżał na ziemi. Jedno z kół kręciło się jeszcze w równym rytmie, tak jakby napędzało je jakieś niewidoczne perpetuum mobile. Nigdzie nie było Anny.

To był ten ostatni raz, kiedy ją widział.

Miasto duchów

Подняться наверх