Читать книгу Hanysy z St. Hedwig - Krzysztof Cedro - Страница 3
Hanysy z St. Hedwig
ОглавлениеMącąc ciszę nocy, krótki, dwukrotny gwizd kanadyjskiej wilgi zabrzmiał niczym dzwonek alarmowy.
Ucho wytrawnego westmana bez wątpienia wyłapałoby w nim pewną fałszywą nutę, świadczącą niezbicie o tym, że jest to w miarę udana imitacja.
Innymi słowy, mógł to być tylko porozumiewawczy sygnał, dawany przez jednego człowieka innemu człowiekowi, w im tylko wiadomym celu.
Na szczęście jednak dla wydającego ów dźwięk osobnika o tej porze na ulicy nie było nikogo, komu mogłoby się to wydać podejrzane.
Miejscem, gdzie zagnieździł się ten bezskrzydły niewątpliwie ptaszek, był piętrowy budynek stojący nieco na uboczu, na skraju osady, w sąsiedztwie starej, na wpół spalonej szopy, służącej kiedyś jedynej miejscowej waterpompie za strażacką remizę. Należał on przed laty do starego kutwy, weterana wojny domowej, pułkownika McGregora, bankiera i właściciela szulerni w jednej osobie, który niepodzielnie rządził tym miastem.
Kiedy wyszło na jaw, że towarzystwo kolejowe „Union Pacific” nie uwzględniło osady w swych planach i położono tory dziesiątki mil stąd na północ, McGregor, wietrząc, że dla jego ambitnych zamierzeń nie ma tu przyszłości, wyniósł się czym prędzej, tropem „żelaznego konia”, słusznie zakładając, że tam, gdzie wyrosną stacje kolejowe przy torach, tam właśnie należy upatrywać szansy na dobry interes.
W opustoszałym domu zagnieździły się myszy, karaluchy i… duchy, wyczyniając tam niesamowite harce. Omijano go z daleka, twierdząc, że tam straszy, w związku z czym przez dłuższy czas nie było chętnych do ożywienia go ludzką obecnością. Dopiero przybyły tu ze wschodu cwaniak i szabrownik, niejaki Yull Bostwick, inwestując gotówkę w nowy saloon, przy okazji zdecydował się objąć okazałą sadybę w posiadanie, nie pytając nikogo o zgodę.
Ponieważ różne podejrzane interesy, jakie tu i ówdzie prowadził, sprawiały, że często z miasta wyjeżdżał, nie remontowany dom zwolna popadał w ruinę. Służył głównie za magazyn rozmaitych przywożonych i wywożonych towarów, które nieraz zalegały tam tygodniami bez żadnego dozoru. Jedynym, najlepszym ich stróżem był strach, który swymi wielkimi oczami skutecznie odwodził każdego potencjalnego intruza, jaki wiedziony ciekawością znalazł się w pobliżu, od próby choćby tylko zaglądnięcia tam przez szparę w zabitych deskami oknach.
Ludzie, jak to ludzie, byli przesądni i mimo iż niejednego korciło, żeby zgłębić kryjącą się tam tajemnicę, odważali się co najwyżej, powodowani domysłami, wygadywać na temat zgromadzonych tam skarbów rozmaite niestworzone historie. Podniecając się jednocześnie myślą, jaki też użytek mogliby zrobić choćby tylko z fragmentu tego bogactwa, gdyby jakimś cudem udało im się szczęśliwie wejść w jego posiadanie. Jedyną konkluzją jednak, jaką w przypływie zawistnej ciekawości kolektywnie podjęli, był pomysł puszczenia całego tego sezamu z dymem, by już dłużej nikogo nie korcił.
I gdyby nie stanowcza obietnica szeryfa Hopkinsa, że za taki niezgodny z prawem występek, będący gwałtem na cudzej własności, każdemu, kogo tylko zobaczy w odległości pięćdziesięciu jardów od tego domu z palącym się papierosem, osobiście porachuje wszystkie kości – a nawet, jeśli będzie musiał, wypali dziurę w głowie za pomocą swej czterdziestkipiątki – być może ten i ów, bardziej narwany lub nasączony Bourbonem, zamysł ten ośmieliłby się wcielić w czyn.
Ostrzeżenie to ostudziło nieco zapał niedoszłych podpalaczy i budynek, jak stał, tak stał, kłując w oczy zabitymi na głucho oknami i zaryglowanym żelazną sztabą wejściem, podsycając wciąż niezdrowo ludzką wyobraźnię.
Było to jednak zbyt duże wyzwanie losu, żeby w końcu nie znalazł się ktoś, kto odsyłając wszystkie skrupuły i obawy do wszystkich diabłów, nie zdecydował się rozwiać raz na zawsze swoich wątpliwości w sposób naoczny i namacalny.
Tym kimś było dwóch miejscowych obywateli cieszących się wśród pobratymców przyzwoitą reputacją z racji wyznawanej zasady, że stosunki dobrosąsiedzkie wtedy są poprawne, kiedy wzajemnie nie wtrynia się nosa w cudze sprawy.
Jednym z nich był Al Cochran, zwany Bykiem, chłopisko wielkie, krzepkie i zapalczywe. Drugim zaś jego stary, dobry kompan, Paul Jordan, nazywany Dziadkiem, jako że okres męskich wzlotów i wyczynów miał już definitywnie za sobą.
Na podjęcie przez nich decyzji złamania swej życiowej zasady – w celu przekonania się w praktyce, ile jest prawdy w przysłowiu, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła – zaważyła ostatnia wizyta Bostwicka w mieście.
Pewnego razu zajechał on pod swą rupieciarnię krytym wozem pełnym skrzyń i jutowych worków i, zachowując nader podejrzane środki ostrożności, pod osłoną mroku zaczął to wszystko wyładowywać. Dawało to wszelkie podstawy, by sądzić, że towar ten pochodzi z kontrabandy.
Kiedy już przy pomocy woźnicy uporał się z tym całym majdanem, na powrót zaryglował sztabą drzwi, po czym, odsyłając wóz do miejskiej stajni, udał się do saloonu, żeby sprawdzić stan kasy, świadczący dobitnie o tym, jak podczas jego nieobecności dbał o interes zastępujący go barman.
Traf chciał, że obydwaj przyjaciele byli świadkami tego wydarzenia i to bynajmniej nie przypadkowo, bowiem ilekroć tylko Bostwick pojawiał się w mieście, zwykle śledziło go tyle par oczu, ilu mieszkańców rodzaju męskiego zamieszkiwało osadę. Nie wyłączając, oczywiście, z tego grona obydwu przyjaciół.
Nie uszło ich uwagi także to, że Bostwick wyjątkowo długo i konfidencjonalnie naradzał się z szeryfem Hopkinsem. Znając bowiem zamiłowanie, czy też raczej słabość szeryfa do wszystkiego, co emanowało złotym lub zielonym blaskiem, które to kolory przedkładał nawet, i to bez żenady, nad barwy narodowe – można było niemal być pewnym, że tematem tej rozmowy były jakieś podejrzane konszachty. W myśl zasady, że za gwiazdki ze sztandaru naboi ani chleba się nie kupi, za to za błyszczące jak gwiazdy dolary, i owszem. Toteż szeryf nigdy nie gardził nadarzającą się okazją do zdobycia środków na życie, choćby nawet wykraczało to poza granice jego służbowych obowiązków, nie mówiąc już o uczciwości. Ale też nie tolerował żadnych naruszających jego dobre imię i godność złośliwości ze strony swych zawistnych podopiecznych, którzy też nie tracili okazji, by mu do żywego dopiec, mimo iż nie należało to do zadań bezpiecznych. Zdarzało się bowiem, że szeryf reagował na te pomówienia w dość energiczny sposób, przekraczając zdecydowanie swoje urzędowe kompetencje, co odbijało się potem, jeśli nie na zdrowiu, to na kieszeni delikwenta, który od odsiadki w areszcie za publiczne zniesławienie stróża publicznego porządku wymigać mógł się tylko w jeden sposób – uiszczając haracz w postaci nałożonej przez szeryfa grzywny. Toteż, choć tajemnicą poliszynela było, że szeryf siedzi u Bostwicka w kieszeni, i to głęboko, obywatele we własnym dobrze pojętym interesie udawali, że nic im o tym nie wiadomo. No, chyba że po pijaku ktoś zapomniał ugryźć się w język i wtedy wylatujące wróblem słowo docierało do szeryfa wołem i kłopot z tego był murowany.
Bostwick był bardziej przebiegły. Żeby ludzie i na nim nie strzępili sobie języków, jako że obgadywanym nikt przecież być nie lubi, gdy przyjeżdżał, okazywał bywalcom swego saloonu wielkopański gest, fundując wszystkim obecnym kolejkę Bourbona, co sprawiało, że ludzie, na jakiś czas nabrawszy w usta trunku zamiast wody, przestawali wieszać na nim przysłowiowe psy i opluwać go, nie zostawiając suchej nitki, tylko wyrażali się o swym dobroczyńcy wyłącznie w samych superlatywach. Dopóty, dopóki nie wyjechał, bo wtedy wszystko wracało do normy i, pijąc już za swoje, choć wciąż na konto Bostwicka, wycierali sobie nim gęby, ile wlezie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej