Читать книгу Szczęściarz - Krzysztof Golczak - Страница 3
Dzień pierwszy
ОглавлениеDla trzydziestoletniego Dariusza Kozyby wstawanie o godzinie 4:35 nie było niczym niezwykłym. Zrywał się o tej nieludzkiej porze przez sześć dni w tygodniu, jedynie w niedzielę pozwalając sobie na dwie dodatkowe godziny snu. Dzięki wyrobionemu nawykowi w poniedziałek 21 września 2010 roku zdążył zjeść lekkie śniadanie, nim cały porządek jego dnia został zrujnowany.
Przełykając ostatnie kęsy banana i popijając go jogurtem owocowym, wszedł do sypialni. Jego żona Maria nadal spała. Pochylił się nad nią.
– Idę biegać, kochanie – wyszeptał do jej ucha, wcześniej odgarnąwszy włosy z policzka Marysi. W odpowiedzi otrzymał jedynie cichy pomruk. Uśmiechnął się do siebie i pocałował żonę w czoło. Rozprawił się z resztką banana, skórkę wkładając do pustego opakowania po jogurcie. Był pedantem; gdyby nie wyrzucił tych śmieci do kosza, myślałby o nich przez cały poranny bieg. Co z pewnością odebrałoby mu część przyjemności z pokonywania w równym tempie kilometrów.
Wyszedł z mieszkania, zamknął drzwi i zszedł dwa piętra po schodach, żeby jak co rano spotkać się ze swoim biegowym partnerem – Marcinem Drewnickim. Zapukał do drzwi mieszkania numer sześć. Drewnicki zawsze był gotowy, ubrany w sportowy strój, ze swoim nieodłącznym czarującym uśmiechem na twarzy.
Tym razem było inaczej. Po pierwszym pukaniu Drewnicki nie otworzył drzwi. Stanowiło to odstępstwo od codziennej rutyny i Kozyba, jako człowiek uporządkowany, systematyczny i punktualny, poczuł lekkie zaniepokojenie. Zapukał ponownie, po czym przysunął głowę do drzwi i zaczął nasłuchiwać odgłosów z mieszkania. Nic. Żadnego nerwowego biegania czy uspokajającego „Już idę, moment!”. Choć nie miał tego w zwyczaju, Kozyba tym razem, zamiast ponownie zapukać, nacisnął przycisk dzwonka. „Drrryń” – charakterystyczny odgłos wdarł się w poranną ciszę. Kozyba jeszcze bardziej zbliżył się do drzwi i jeszcze usilniej próbował wyłowić jakikolwiek dźwięk, świadczący o tym, że Drewnicki za chwilę pojawi się w progu. Nic takiego jednak się nie wydarzyło.
Kozyba wiedziony impulsem ponownie nacisnął przycisk dzwonka. Znów zza drzwi mieszkania odpowiedziała mu jedynie cisza. Jak później sam przyznał, nie wiedział dlaczego, ale postanowił nacisnąć klamkę. Ku jego zdziwieniu drzwi do mieszkania Drewnickiego nie były zamknięte na klucz i z łatwością ustąpiły. Wahał się przez moment, ale w końcu przekroczył próg.
Od razu znalazł się w głównej części dwupokojowego mieszkania, czyli w dużym pokoju z wydzielonym aneksem kuchennym. Po prawej stronie była łazienka, a naprzeciwko niej sypialnia. Przede wszystkim zwrócił uwagę na zapalone światło. Za oknem zaczynało świtać i korzystanie ze sztucznego oświetlenia było niepotrzebne. Drzwi od sypialni stały otworem i Kozyba zobaczył łóżko w nienagannym porządku. Albo ktoś z niego dzisiaj w nocy nie korzystał, albo już zdążył je pościelić. Coraz bardziej czuł się jak intruz, a głucha cisza panująca w mieszkaniu jeszcze bardziej potęgowała jego zaniepokojenie.
– Marcin – niezbyt głośno wypowiedział imię sąsiada. Mieszkanie miało kształt odwróconej o sto osiemdziesiąt stopni litery L, tak więc Kozyba, stojąc w pobliżu drzwi wejściowych, nie był w stanie objąć wzrokiem całości lokum. Zrobił kilka kroków, a kiedy znalazł się w miejscu, w którym mógł zobaczyć resztę pokoju, stanął jak wryty. Widok, który ujrzał, sprawił, że niestrawiony jeszcze banan i jogurt owocowy podeszły mu do gardła. Była 5:07.
Dyspozytor Komisariatu Policji Poznań Nowe Miasto przyjął niepokojące zgłoszenie od roztrzęsionego obywatela cztery minuty później. Starał się przeprowadzić całą rozmowę spokojnie, na tyle, na ile pozwalały nieskładne zdania dzwoniącego i ogarniające go po całonocnym dyżurze zmęczenie. Próbował zanotować najważniejsze fakty. Z trudem udało mu się wyłowić z potoku słów adres, pod który miał wysłać policjantów, a także nazwisko zgłaszającego. Chwilę po zakończeniu rozmowy jeszcze raz spojrzał w swoje notatki i połączył się z oficerem dyżurnym.
Trzy minuty później starszy aspirant Sławomir Kamiński wybiegł z komisariatu. Nie zatrzymując się, założył kurtkę. Dopadł do samochodu, wskoczył na miejsce pasażera. Za kierownicą siedział młody policjant, z którym pełnił dzisiejszej nocy służbę – posterunkowy Karol Radecki.
– Polanka szesnaście. Jedź! – rzucił do niego.
– Koguta włączyć? – zapytał Radecki, policjant o niewielkim stażu i równie małym doświadczeniu.
– Zwariowałeś! Chcesz pół osiedla obudzić? – odpowiedział Kamiński. Nie lubił żółtodziobów, ale zdawał sobie sprawę, że ktoś musi ich uczyć.
Mieli do przejechania jedynie kilkaset metrów, w większości po wewnętrznych drogach osiedlowych. Kwadrans po piątej na osiedlu panowała cisza. Ruch miał się zacząć dopiero za dwie godziny. Radecki ruszył z piskiem opon. Kamiński powtórzył w myślach otrzymany rozkaz: udać się pod wskazany adres, prawdopodobne morderstwo, zabezpieczyć miejsce zdarzenia, czekać na przyjazd prokuratora, techników i kryminalnych z Wojewódzkiej oraz – najważniejsze – odnaleźć świadka Dariusza Kozybę.
Dojechanie na ulicę Polanka 16 zajęło im niewiele ponad minutę. Przed wejściem do budynku czekał na nich człowiek w sportowym stroju. Jego czerwona czapka z daszkiem kontrastowała z bladą twarzą. Kamiński zlustrował go w pośpiechu, przypominając sobie zdanie z jakiegoś wykładu ze szkoły policyjnej, że „pierwszy świadek na miejscu zabójstwa jest często pierwszym podejrzanym”.
– Starszy aspirant Kamiński, komisariat Poznań Nowe Miasto. – Chciał zasalutować, ale w porę się zreflektował, że policyjną czapkę zostawił na biurku w komendzie. – Pan Kozyba?
Mężczyzna ciężko oddychał. Kamiński podszedł do niego i chwycił go za ramiona.
– Panie Kozyba! Musi mi pan pomóc! – wypowiedział te słowa prosto w twarz świadka.
– Pierwsze piętro... – Kozyba patrzył gdzieś w dal. – Numer sześć...
– Mieszkanie numer sześć?
Mężczyzna przytaknął i po raz pierwszy spojrzał na policjanta.
– Proszę posłuchać. – Kamiński mówił powoli i spokojnie, tak jak uczyli go w szkole w Legionowie. – Proszę iść do swojego mieszkania i tam poczekać. Będziemy musieli później zadać panu kilka pytań. Dobrze?
Kozyba pokiwał głową. Dopiero wtedy Kamiński go puścił.
– W tym mieszkaniu, numer sześć, czy ktoś tam jeszcze jest? – spytał Kamiński, nie zmieniając spokojnego tonu głosu. – Czy tylko...?
– Sam... Na kanapie... – Kozyba skrzywił się, przed oczami znowu mignął mu obraz widziany kilka minut temu.
Kamiński uznał, że ma już wszystkie potrzebne informacje i że więcej teraz ze wstrząśniętego świadka nie wydusi.
– Idziemy! – rzucił do Radeckiego, który w milczeniu przysłuchiwał się dotychczasowej rozmowie. Dla młodego policjanta było to pierwsze zdarzenie z podejrzeniem morderstwa i w głębi ducha bał się tego, co może za chwilę zobaczyć.
Weszli do budynku, błyskawicznie wspięli się po schodach na pierwsze piętro. Stanęli przed lekko uchylonymi drzwiami do lokalu numer sześć. Podobno w mieszkaniu nikogo nie było, oczywiście poza ofiarą prawdopodobnego morderstwa. Dwanaście lat służby wiele jednak Kamińskiego nauczyło, dlatego sięgnął do kabury po służbowego glocka.
– Gotowy? – spytał Radeckiego. Jeżeli pytanie miało pokrzepić młodego policjanta, to raczej odniosło odwrotny skutek.
Kamiński ostatni raz spojrzał na swojego partnera, a potem lekkim ruchem łokcia pchnął drzwi i wszedł do mieszkania pod numerem szóstym.
Prokurator Wojciech Wehr spłukiwał z głowy szampon do włosów, delektując się przyjemnie ciepłą wodą, kiedy usłyszał pukanie w plastikową szybę kabiny prysznicowej. Przez zaparowaną powierzchnię dostrzegł zarys sylwetki żony. Zakręcił kran i rozsunął drzwi.
– Kostecki, podobno pilne – wyszeptała Danuta, podając mężowi telefon.
Wehr szybko wytarł ręce i twarz, pozostawiając na włosach resztki szamponu. Nie wychodząc z kabiny, wziął od żony aparat.
– Słucham?
– Cześć. – Wehr natychmiast rozpoznał głos Naczelnika Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. – Mamy morderstwo na Polance. Niewiele jeszcze wiem, dopiero przed chwilą dzwonili z Komendy Wojewódzkiej.
– Postaram się być jak najszybciej. – Wehr spojrzał na przysłuchującą się rozmowie żonę, która po chwili bez słowa wyszła z łazienki.
– Zadzwoń do Lalika, on poda ci wszystkie szczegóły. Do usłyszenia później – zakończył rozmowę jego przełożony.
Prokurator odłożył telefon na stojącą obok pralkę. Zamknął kabinę prysznicową i dokończył spłukiwanie szamponu. Cztery minuty później wychodził z mieszkania, niosąc w jednej ręce teczkę, a w drugiej przygotowaną naprędce przez żonę kanapkę, która miała zastąpić mu dzisiaj śniadanie. Była 5:47.
Jadąc samochodem, połączył się z Naczelnikiem Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej w Poznaniu inspektorem Jerzym Lalikiem. Otrzymał od niego dokładny adres zdarzenia i kilka skąpych informacji.
– Kto się tym zajmie? – zapytał Wehr.
– Dudek z dochodzeniówki i Nowak z kryminalnych. – Lalik nie lubił, kiedy ktoś wchodził w jego kompetencje, ale zdawał sobie sprawę, że powodzenie w wielu śledztwach zależy od sprawnej współpracy odpowiednich organów.
– A możesz wysłać Jastrzębskiego... – Wehr zawiesił głos. Cisza w słuchawce trwała kilka sekund. – Halo? – ponaglił swojego rozmówcę. – Dzisiaj Jastrzębski wraca z urlopu, tak?
– Tak, wraca... – Głos Lalika nie brzmiał przekonywająco. – Ale nie wiadomo, w jakiej jest formie.
– Rozumiem. – Wehr westchnął. – Mimo wszystko chcę, żeby to on się zajął tą sprawą. – Prokuratorowi omal nie wyrwały się słowa o „najlepszym policjancie, jakiego zna”.
– Dobra, załatwione. – Lalik poddał się. – O której będziesz na miejscu?
– Już jadę. Cześć.
Robert Jastrzębski zasnął późno. Przez kilka godzin wiercił się albo patrzył w sufit. Pamiętał, że jeszcze około wpół do czwartej nad ranem nie spał. To było jego ostatnie świadome spojrzenie na budzik z dużym wyświetlaczem, stojący na szafce nocnej.
Ciszę poranka przerwał dzwonek komórki. Nie otwierając oczu, Jastrzębski próbował znaleźć aparat. Przez ostatnie trzy tygodnie niezwykle rzadko słyszał jego dźwięk. Nie mogąc zlokalizować telefonu, Jastrzębski otworzył oczy i usiadł na łóżku. Telefon wibrował na szafce obok budzika. Podniósł aparat. Migające nazwisko na wyświetlaczu nie wróżyło niczego dobrego. A już na pewno nie o 6:03 rano.
– Stecyk, jestem na urlopie. Zapomniałeś?
– Twój urlop kończy się za półtorej godziny. Zbieraj się, zaraz po ciebie podjadę.
– Co jest? – Jastrzębski wstał i omiótł wzrokiem sypialnię w poszukiwaniu ubrań, które mógłby na siebie włożyć.
– Polanka szesnaście. Mamy truposza. Poważna sprawa, dlatego dają to nam.
– Kurwa... – Robert starał się wolną ręką rozłożyć na łóżku spodnie, które znalazł na podłodze, zwinięte w kłębek.
– To niedaleko ciebie. Będę za dziesięć minut.
– Dzięki. Przejdę się ten kawałek. Spotkamy się na miejscu.
– Dobra, tylko się pospiesz. To rozkaz Lalika. – Stecyk się rozłączył.
Jastrzębski rzucił telefon na łóżko. Wyjrzał przez okno. Dzień był szary i ponury. Idealny na znalezienie topielca albo na szukanie w podmiejskich lasach jakiegoś zaginionego nastolatka. Tym razem jednak patron policjantów okazał się dla nich dużo łaskawszy.
Szybko wciągnął spodnie, założył pogniecioną koszulkę, niemal wbiegł do łazienki. Stanął przed lustrem, przejechał dłonią po kilkudniowym zaroście. Zmierzwił włosy, które wyraźnie potrzebowały kontaktu z fryzjerskimi nożyczkami. Kiedyś kruczoczarne, teraz były przyprószone siwizną, jakby niedbały piekarz obsypał je mąką. Umył zęby, zrezygnował z golenia się. Zamiast tego dokładnie obejrzał swoją twarz. Duże niebieskie oczy, czarne, szerokie brwi i mięsiste usta. Dobiegał czterdziestki. Był wypalony, zmęczony, sfrustrowany i – choć nie chciał się do tego przyznać – również nieszczęśliwy. Wyszedł z łazienki, starając się wyrzucić z myśli obraz własnej twarzy. Założył buty i kurtkę. Pół minuty szukał kluczy od mieszkania. Kiedy naciskał przycisk, przywołując windę, była 6:11.
Podkomisarz Jan Stecyk wyszedł z budynku przy ulicy Polanka 16. Zapalił papierosa. Prawie ćwierć wieku służby w policji nie sprawiło, że stał się całkowicie odporny na to, co widział w czasie wykonywania obowiązków. Do wielu rzeczy się przyzwyczaił – poza jednym. Każde wezwanie związane z wodą wywoływało u niego potężny skurcz żołądka, ścisk w gardle i drżenie rąk. Ofiara morderstwa zatopiona w wodzie, która po kilku dniach lub tygodniach wypływała na powierzchnię, albo zwykły topielec – to były najgorsze elementy tej pracy. Przynajmniej dla pięćdziesięcioletniego podkomisarza.
Paląc papierosa, w duchu cieszył się, że tutaj wszystko jest wręcz sterylne. W porównaniu do innych miejsc zbrodni. „Ciepłe ciało” – tak policjanci mówili o ofiarach przestępstw, które znajdowano bardzo szybko. To była jaśniejsza strona tego zawodu. Jan zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później znowu trafi mu się jakiś topielec. „Nie martw się na zapas, bo dostaniesz wrzodów”, mawiała żona Stecyka. On wrzodów nie dostał, ale ona zachorowała na raka żołądka i zmarła przed kilkoma laty. Pogodna, spontaniczna kobieta i on, tłumiący w środku wszelkie emocje. Statystycznie rzecz biorąc, to na niego powinno paść. „Statystyka nie jest królową nauk”, powiedziałby Łyński.
Stecyk rozejrzał się dokoła. Otaczające go budynki tworzyły mały dziedziniec, na który można się było dostać tylko wąskim przejściem od strony ulicy. Osiedle było nowe i na dodatek znajdowało się w odległości kilkuset metrów od komendy policji. „Czasami najciemniej pod latarnią”, pomyślał. Poprawił wiszącą na ramieniu torbę. Tę samą, o której na Komedzie Wojewódzkiej w Poznaniu krążyły legendy. Niektórzy twierdzili, że jest w niej więcej teczek niż w IPN-ie. I bardzo by się rozczarowali, gdyby zajrzeli do środka. Jak mówił Jan Stecyk, w tej torbie nie było nic innego, tylko czysta policyjna robota. Notatki z przesłuchań, szkice notatek służbowych, kserokopie akt nierozwikłanych spraw, raporty, protokoły – czyli wszystko to, co tworzyło codzienną pracę policjanta. Żadnych efektownych pościgów, spraw rozwiązywanych w dwa dni albo jeszcze szybciej. Ciężka, monotonna zazwyczaj, a fascynująca jedynie od święta praca policjanta Wydziału Kryminalnego.
Stecyk zauważył zbliżającego się Jastrzębskiego. Jeszcze raz poprawił ciężką torbę, zaciągnął się papierosem. Będąc kilka kroków od Jana, Jastrzębski uśmiechnął się. Podszedł i klepnął go w ramię, wyciągając jednocześnie rękę na powitanie.
– Co mamy? – Wyjął papierosa spomiędzy palców Stecyka – Nie pal tego gówna! – Zaciągnął się i rzucił niedopałek na ziemię.
– Czysta robota. Trzydzieści pięć, czterdzieści lat. Mężczyzna. Trzy strzały. Jak technicy skończą, pójdziemy na górę.
– Dużo okien... – Jastrzębski czujnym wzrokiem lustrował otaczające go budynki. – Dużo ludzi... Trzeba ich wszystkich przesłuchać, może ktoś coś widział.
Stecyk zapalił następnego papierosa. Uderzony w plecy otwieranymi drzwiami, odsunął się. Z klatki schodowej wyszedł prokurator Wehr; rozmawiał przez telefon. Minął policjantów bez słowa, rzuciwszy Jastrzębskiemu przelotne spojrzenie. Po przejściu kilku metrów kontynuował rozmowę.
– Mamy nowego w sekcji – powiedział Stecyk, wypuszczając dym.
– Kogo?
– Młody chłopak z Katowic. Z CBŚ. Zaraz powinien tu być.
– Z CBŚ?
Stecyk pokiwał głową. Torba coraz bardziej mu ciążyła; oparł się o mur budynku.
– I co on u nas robi? Za dużo zarabiał, że się przeniósł? – Jastrzębski uśmiechnął się, ale twarz Jana pozostała poważna jak zwykle.
– Nie wiem. Żona pochodzi z Poznania, może go namówiła.
– Komisarzu! – zabrzmiał na dziedzińcu głos Wehra. Obaj policjanci, równi stopniem, odwrócili się w jego kierunku. Ten jednak wyraźnym ruchem ręki przywołał do siebie Jastrzębskiego.
– To ja poprosiłem, żebyś zajął się tą sprawą – powiedział prokurator, witając się z Robertem. – Technicy jeszcze pracują, ale na chwilę będziecie mogli wejść.
– Kto go znalazł?
– Sąsiad. Biegali razem rano. Byli umówieni. Mówi, że nigdy się nie zdarzyło, żeby ten Drewnicki zaspał albo się spóźnił. Nacisnął klamkę, drzwi były otwarte.
– Jak to wygląda?
– Czysto. Bardzo czysto. Wiele wskazuje na to, że wpuścił zabójcę, a potem usiadł sobie wygodnie na kanapie i dał się zastrzelić. Żadnych śladów walki. – Wehr szukał w kieszeni kurtki kluczyków od samochodu. – Ja muszę uciekać, wrócę za godzinę. Zadzwoń do mnie, jak coś będziesz miał. Spotkamy się po południu w komendzie.
– Zadzwonię – potwierdził Jastrzębski. Wehr odszedł kilka kroków, ale po chwili zatrzymał się i odwrócił.
– Robert... – Prokurator powiedział to trochę za cicho jak na dzielącą mężczyzn odległość. Jastrzębski spojrzał na niego, ale po chwili szybko przeniósł wzrok na nieokreślone miejsce nad ramieniem Wehra.
– Tylko nie pytaj, jak się czuję – powiedział i wolnym krokiem ruszył w stronę Stecyka.
Wspięli się po schodach na pierwsze piętro. Drzwi do mieszkania Drewnickiego były otwarte. Ze środka wyszedł jeden z techników. Skinął na policjantów.
– Możecie wejść na chwilę, ale... – Mężczyzna wsiadł do windy.
– Tak, wiemy – przerwał mu Jastrzębski. – Oczy szeroko otwarte, a ręce przy sobie.
Stecyk podał Robertowi gumowe rękawiczki. Stojący do tej pory pod ścianą policjant w mundurze podszedł do nich.
– Starszy aspirant Kamiński, Komenda Poznań Nowe Miasto – zameldował się. – To ja byłem pierwszy na miejscu zdarzenia.
– Raport z oględzin masz? – spytał Jastrzębski, poprawiając źle leżącą na dłoni rękawiczkę.
– Tak jest! – wykrzyknął Kamiński i podał podkomisarzowi raport, czego ten nie zauważył, bo jego uwagę przyciągnęła wychodzącą z mieszkania denata młoda kobieta.
– A pani? Zakład pogrzebowy czy dozorczyni? – spytał.
– Aspirant Beata Jerzyńska, Komenda Miejska – odparła bez wahania, ignorując sugestie pytającego.
Jastrzębski przez kilka sekund uważnie jej się przyglądał. Ładna. To była jego pierwsza myśl. Zbyt ładna na policjantkę. Zbyt ładna na dobrą policjantkę. Delikatny makijaż, długie czarne włosy spięte w koński ogon, buty na płaskim obcasie – tylko w amerykańskich serialach policjantki ganiają za bandytami w szpilkach.
– Wojewódzka się tym zajmie – powiedział i wskazał na Stecyka. – Wydział Kryminalny. Dziękujemy pani.
– Ale... – Jerzyńska próbowała ratować sytuację.
– Tak, wiem – przerwał jej Jastrzębski. – Trzeba się przelecieć po piętrach i spisać dane wszystkich sąsiadów. Najlepiej teraz, nim wyjdą do pracy. Potem z nimi porozmawiamy. – Minął ją w drzwiach i wszedł do mieszkania.
Jerzyńska nie dawała za wygraną.
– Panie komisarzu... – zwróciła się do Stecyka, który założył właśnie okulary, nadające mu wygląd dobrotliwego staruszka.
– Proszę to zrobić, bardzo ułatwi nam pani pracę. Dziękuję. – Spokojny ton mężczyzny pozbawił Beatę resztek pewności siebie.
Stecyk stanął w przedpokoju obok Roberta. Rozglądali się po mieszkaniu, w którym technicy pracowali w ciszy i skupieniu.
– Cześć pracy. Możemy? – spytał Jastrzębski. Odpowiedziało mu kilka głosów.
– Dobrze znowu cię widzieć. – Szef techników Filipski klepnął Roberta po przyjacielsku i wrócił do pracy.
Policjanci spojrzeli na mężczyznę siedzącego na kanapie. Ręce i nogi miał skrępowane grubą taśmą izolacyjną. Gdyby nie to i koszula przesiąknięta krwią, pomyśleliby, że ten człowiek zasnął w trakcie wyjątkowo nudnego filmu.
– Co myślisz? – Stecyk przerwał ciszę.
Jastrzębski podszedł do ofiary. Delikatnie podniósł głowę denata. Na środku czoła zobaczyli ślad po pocisku. Usta mężczyzny również zaklejono taśmą, taką samą jak ta, która pętała jego nadgarstki i kostki.
– Dwa strzały w pierś, potem jeden w głowę. Wygląda na robotę zawodowca. Nic osobistego – powiedział Jastrzębski.
– Tłumik? – spytał Stecyk.
– Nikt niczego nie słyszał, więc chyba tak. Mały kaliber, pocisk został w czaszce – wtrącił się do rozmowy Filipski. – Na głowie ma ślad po uderzeniu. Jakieś tępe narzędzie.
– Trzeba sprawdzić, czy nie podpadł komuś na mieście. – Jastrzębski rozejrzał się po mieszkaniu. Żadnych porozrzucanych ubrań, rozbitych naczyń, poprzestawianych mebli; nic nie wskazywało na to, żeby ofiara przed śmiercią walczyła o swoje życie.
– Myślisz, że znał sprawcę? – Stecyk podszedł do stojącego przy kanapie stolika ze szklanym blatem. Szklanka z niedopitą herbatą, kilka gazet, patera z owocami.
– Albo znał, albo... – Jastrzębski usiadł na kanapie tuż obok martwego Drewnickiego – ...kiedy otworzył drzwi, jedyne, co zobaczył, to lufa pistoletu. Sprawca wszedł za nim, kazał mu być cicho, przywalił w łeb, skrępował, usadził na kanapie... bum, bum... bum i po robocie.
– Trochę się to kupy nie trzyma... – Stecyk powiódł wzrokiem po półkach. Żadnych osobistych rzeczy: zdjęć, pocztówek, jedynie trochę książek, szklanki i kieliszki w szafce za szybą.
– Dlaczego?
– Widzisz pistolet, zaczynasz się bronić, nie?
– Chyba że strach sparaliżuje cię szybciej, nim zdążysz o tym pomyśleć. Później uderzenie pozbawia cię przytomności i już nie decydujesz o swoim życiu. – Jastrzębski podszedł do wieszaka wiszącego na ścianie w przedpokoju. Z wewnętrznej kieszeni jednej z marynarek wyciągnął portfel.
– Napad to też raczej nie był. – Wskazał na portfel i zaczął go przeglądać. – Marcin Drewnicki, trzydzieści osiem lat, zameldowany Polanka szesnaście, mieszkania sześć. Syn Franciszka i Zofii. Pieniądze, karty kredytowe, wszystko jest.
Jastrzębski zajrzał do sypialni. Panował w niej taki sam porządek jak w pozostałej części mieszkania. Duże łóżko, na nim narzuta, nocna szafka, regał z książkami – większość poświęcona ekonomii i biznesowi, co stwierdził po przejrzeniu tytułów na grzbietach. Obszedł łóżko i ze stolika nocnego podniósł telefon komórkowy. Sprawdził ostatnie wykonane połączenie – Darek, 20:40. Wrócił do pokoju. Stecyk otwierał kolejne szafki w kuchni i omiatał je wzrokiem.
– Telefon też jest. – Jastrzębski zapakował aparat do foliowej torebki na dowody rzeczowe. – Masz coś?
Stecyk sięgnął do kieszeni koszuli. Podał Robertowi wizytówkę.
– Chyba był właścicielem firmy.
– MDR. Spółka cywilna. Sprzęt biurowy. Zamordowany handlarz spinaczami, już widzę te nagłówki w gazetach. – Jastrzębski zaśmiał się ponuro, po czym oddał Janowi wizytówkę.
– Co robimy? – Stecyk zamknął ostatnią z szafek; w żadnej nie znalazł nic godnego uwagi.
– Idziemy sąsiadów przesłuchać. Najlepiej takich, którzy nas kawą... – Jastrzębski urwał, bo zadzwonił jego telefon, który szybko wyciągnął z kieszeni kurtki – ...poczęstują. Tak? – rzucił do aparatu, a potem słuchał przez chwilę. – Witam, naczelniku... Do ciebie – zwrócił się do Stecyka i oddał mu komórkę.
Robocze zebranie sekcji pierwszej do walki z Przestępczością Przeciwko Życiu i Zdrowiu Wydziału Kryminalnego odbyło się na klatce schodowej. Naczelnik mianował Stecyka pełniącym obowiązki kierownika sekcji, a jej nowym członkiem została aspirant Beata Jerzyńska, dotychczas pracująca w Komendzie Miejskiej.
– Robert, ty przesłuchasz sąsiada, który znalazł ofiarę. Beata jego żonę. – Jerzyńska zaakceptowała rozkaz p.o. kiwnięciem głowy. W tym momencie na schodach pojawił się mężczyzna. Z czoła spływały mu krople potu. Ciężko dysząc, pokonał ostatnie stopnie i stanął obok Stecyka.
– Starszy aspirant Sławek Chojecki, ale wszyscy mówią na niego Młody. Dołączył do nas dwa tygodnie temu. Dotychczas służył na Śląsku. – Jan dokonał prezentacji.
– Przepraszam. – Młody mówił powoli, próbując uregulować oddech. – Znowu tramwaje pomyliłem.
– To już nas teraz na miejsca zdarzeń tramwajami wysyłają? – zadrwił Jastrzębski.
– Miałem po ciebie podjechać – zaczął się tłumaczyć Stecyk – ale Lalik zrobił ze sprawy taką aferę, że...
– Nic się nie stało. Zawsze lubiłem tramwaje. – Młody otarł pot z czoła.
– Dobra, streszczajmy się, bo nie ma czasu – pogonił ich Stecyk, jak na dowodzącego sekcją przystało. – Młody i ja zajmiemy się resztą sąsiadów. Technicy, gdy skończą, pomogą nam z odciskami. Trzeba też wszystkich przebadać na obecność prochu na rękach.
– Nie wygląda to na porachunki między sąsiadami – zauważył Jastrzębski.
– Od czegoś trzeba zacząć. Może sprawa jest łatwiejsza, nim się nam wydaje.
Robert nie podzielał optymizmu starszego kolegi, ale nie miał lepszych pomysłów na pierwsze czynności w tym śledztwie.
– To do roboty. Jak mówi stara zasada: im wcześniej zaczniemy, tym później skończymy. – Pomimo rzuconego żartu na twarzy Stecyka nie pojawił się nawet cień uśmiechu.
W zeznaniach Dariusza Kozyby dotyczących poranka nie było żadnych nieścisłości. Jastrzębski zajrzał w swoje notatki. Szukał punktu zaczepienia, małego tropu, którym mógłby podążyć. Analizował to, co usłyszał. Nie wyczuł żadnego fałszu, niczego, co świadek próbowałby zataić. Wszystko było jasne i klarowne, na tyle, na ile pozwalał stan psychiczny Kozyby.
Jastrzębski podniósł wzrok. Siedzący naprzeciw niego sąsiad Drewnickiego nie zareagował. Przez większość czasu wpatrywał się w ścianę za plecami policjanta i tylko kilka razy ich spojrzenia się spotkały. Jastrzębski nie dostrzegł w oczach Kozyby niczego poza przerażeniem.
– A kiedy widział pan Drewnickiego po raz ostatni? – zaczął po dłuższym milczeniu.
– Wczoraj. Przed południem biegaliśmy wokół Malty. Trzydzieści kilometrów.
– Sporo – wtrącił policjant.
– Przygotowywaliśmy się do maratonu poznańskiego. Chcieliśmy zejść poniżej trzech godzin. – Była to najdłuższa z dotychczasowych wypowiedzi Kozyby. Szkoda, że prawdopodobnie kompletnie bez znaczenia dla prowadzonego śledztwa.
– Ambitny cel...
– Wie pan – ciągnął Kozyba – całe to bieganie byłoby bez sensu, gdyby człowiek nie stawiał sobie coraz większych wyzwań.
– Czy coś wyjątkowego, może nawet podejrzanego, wydarzyło się wczoraj, podczas tego biegania?
– Nie – odparł Kozyba po chwili zastanowienia.
– A czy Drewnicki zachowywał się inaczej niż zwykle? Dziwnie? Może coś go martwiło, był zdenerwowany?
– Nie.
Ta krótka odpowiedź nie zadowoliła podkomisarza.
– Na pewno? – Jastrzębski sięgnął po kubek z kawą, który przygotowała dla niego żona Kozyby, a którą teraz przesłuchiwała w kuchni aspirant Jerzyńska. Przez „erzet”, ale jak powiedziała: „możesz do mnie mówić Jeżyna, przez zet z kropką”.
– Wie pan, my nie znaliśmy się zbyt dobrze – wypalił nieoczekiwanie Kozyba.
Jastrzębski przestał wpatrywać się w ciemnobrązową ciecz w kubku.
– Co pan przez to rozumie?
– Spędzaliśmy razem sporo czasu, ale głównie biegaliśmy. Byłem u niego w mieszkaniu zaledwie kilka razy. Parę razy zaprosiliśmy Marcina do siebie na kolację. To nie była bliska znajomość. Wiedziałem... – przez moment głos ugrzązł mu w gardle – ...wiedziałem, że jest rozwiedziony i że ma córkę, ale nigdy jej nie widziałem, nie wiem, ile ma lat... Marcin prawie nigdy o nich nie mówił.
Jastrzębski zanotował informacje o żonie i córce, z dopiskiem, że trzeba je odnaleźć.
– A jakaś dalsza rodzina? Brat, siostra, rodzice?
– Ma... Miał... brata. Mieszka i pracuje we Wrocławiu. W banku jakimś, chyba... Ale z tego co wiem, to nie utrzymywali bliższych kontaktów.
– Dlaczego?
– Marcin powiedział, że nie warto udawać, że kiedyś coś ich łączyło.
„Czyli rodzinna tajemnica, którą pewnie uda się rozwikłać, ale to raczej nie przybliży nas do rozwiązania sprawy morderstwa Drewnickiego”, pomyślał Jastrzębski.
– A rodzice?
– Ojciec nie żyje, a matka jest w domu... opieki społecznej. Ma Alzheimera. Wiem, że nawet go nie rozpoznawała.
– Odwiedzał ją?
– Tak, ale nie mam pojęcia jak często.
– A znał pan innych jego znajomych, kolegów, może kogoś z pracy? – Jastrzębski przestał już liczyć na to, że dowie się czegoś konkretnego. Zabity był na razie tak samo tajemniczy jak jego śmierć.
– Nie. Nikogo.
– Jakieś kobiety? Poza byłą żoną. – Policjant uznał za bezcelowe pytanie o wrogów lub możliwe pogróżki.
– Jedna – odparł Kozyba. – To znaczy ja widziałem go z jedną – uściślił.
– Jak wyglądała? Może ją pan opisać?
– Po trzydziestce, może w wieku Marcina. Ciemne długie włosy, wysoka, elegancka, zawsze w butach na obcasie, makijaż. Kobieta z klasą, jak to mówią.
– Zna ją pan? Imię, może nazwisko?
– Nie.
– Ale mimo to dobrze ją pan zapamiętał – podsumował Jastrzębski.
– Trudno było nie zwrócić na nią uwagi. – Kozyba pozwolił sobie na uśmiech. – Jeszcze ten samochód, bardzo charakterystyczny...
Jastrzębski poprawił się w fotelu. Jego policyjny szósty zmysł podpowiadał mu, że być może świadek wreszcie przekaże mu informację nieco bardziej przydatną niż wszystkie pozostałe.
– Jaki?
– Czerwony porsche cayenne. To bardzo rzadki kolor dla tego modelu.
Jastrzębski uważnie zanotował słowa Kozyby.
– Często ją pan widywał?
– Nie. Kiedyś spotkaliśmy się w windzie, może raz minęliśmy się przed domem. No i wtedy, gdy widziałem, jak razem wsiadali do tego samochodu.
– Kiedy to było?
Kozyba zastanawiał się chwilę, marszcząc czoło i drapiąc się po podbródku.
– Nie pamiętam dokładnie, ale niedawno. Miesiąc, może dwa miesiące temu.
– Pytał pan o nią?
– Nie.
– Dlaczego? – Jastrzębski udał zdziwienie, choć doskonale był przygotowany na kolejną nic niewnoszącą do śledztwa odpowiedź.
– Uznałem, że jeżeli Marcin będzie chciał mi coś powiedzieć, to mi to po prostu powie.
– Ale nie zrobił tego?
Kozyba pokręcił głową. Podkomisarz schował notatnik i długopis do kieszeni kurtki. Dopił kawę.
– Chciałby pan coś dodać? – spytał.
Świadek ponownie zaprzeczył ruchem głowy.
– Gdyby pan sobie coś przypomniał, proszę dzwonić. Jeszcze jedno. Przyślę tu za chwilę technika. Pobierze państwa odcisków palców.
– Jestem podejrzany? – Kozyba poruszył się niespokojnie.
„Na razie wszyscy jesteście”, pomyślał Jastrzębski.
– To rutynowa procedura... – Urwał w połowie zdania. Tyle informacji musi wystarczyć.
Wstając, Jastrzębski podał mężczyźnie swoją wizytówkę.
– Do widzenia.
Odwrócił się i podszedł do drzwi. Kiedy chwycił za klamkę, zatrzymał go głos gospodarza.
– Panie komisarzu?
– Tak?
Kozyba wyraźnie się wahał. Jastrzębski puścił klamkę, próbując zachęcić go w ten sposób do mówienia. Mężczyzna podniósł się z kanapy.
– Chciałbym... chciałem wam pomóc. Naprawdę. Ale dopiero teraz przekonałem się, jak mało wiedziałem o Marcinie. – Kozyba wyciągnął dłoń w stronę Jastrzębskiego. Irracjonalność tego gestu sprawiła, że policjant przez kilka sekund nie reagował. – Mam nadzieję, że go złapiecie. Jeśli jeszcze mogę jakoś pomóc...
Jastrzębski szybko uścisnął dłoń mężczyzny. To był bardzo krótki uścisk. Łyński powiedziałby, żeby nie spoufalał się ze świadkiem, bo ten wkrótce może okazać się podejrzanym. Pieprzony Łyński.
– Do widzenia. – Jastrzębski, wychodząc z mieszkania, zauważył siedzące w kuchni kobiety: żonę Kozyby i Jerzyńską. Miał nadzieję, że może ona się czegoś dowie, ale nie spodziewał się niczego, co skierowałoby śledztwo na trop mordercy.
– Jeszcze dwa piętra mi zostały – odpowiedział Stecyk na pytanie Jastrzębskiego o przesłuchania sąsiadów. Stali przed wejściem do budynku na ulicy Polanka 16.
– I jak idzie? – Jastrzębski sięgnął do kieszeni w koszuli Jana i wyciągnął z niej paczkę papierosów.
– Sąsiad był i żył, tyle się dowiedziałem. Choć nie wszyscy są o tym do końca przekonani. Nikt go nie znał, rzadko z kimkolwiek rozmawiał, czasami przy windzie o pogodzie albo o tym, że pies z drugiego piętra ujada, gdy go właściciele samego zostawią. I tak dalej. Gdyby nie ten Kozyba, to pewnie byśmy go znaleźli po dwóch tygodniach, jak by zaczął śmierdzieć.
Jastrzębski zaśmiał się. Zapalił papierosa i oddał paczkę Stecykowi.
– A wczoraj? Ktoś coś słyszał? Widział?
– Nikt. Studentka z trzeciego piętra wracała wczoraj do domu około godziny dwudziestej trzeciej. W wejściu minęła mężczyznę, ale nic więcej nie powiedziała, bo jak sama przyznała była po... – Stecyk zajrzał do swoich notatek – czterech drinkach i piwie albo czterech piwach i drinku. Sama nie miała pewności. Nawet dzisiaj ciężko było się z nią dogadać.
– Trzeba ją będzie jeszcze raz przesłuchać, jak już dojdzie do siebie. – Z budynku wyszła Jerzyńska; dwójka policjantów natychmiast obrzuciła ją spojrzeniami żądnymi wiedzy.
– I jak pierwsze przesłuchanie w barwach Wydziału Kryminalnego? – zapytał Stecyk.
– Od żony Kozyby dowiedziałam się mniej więcej tyle, że sąsiad miał na imię Marcin, kilka razy u nich był, biegał regularnie z jej mężem i dużo pracował. Wcześnie wychodził, wracał późno. To wszystko.
– No dobra, panie pełniący obowiązki kierownika sekcji – zaczął Jastrzębski – Wehr pewnie będzie chciał mieć jakiś plan śledztwa, ale my już możemy coś zrobić, więc czekamy na rozkazy...
Stecyk zdjął okulary i wsunął je do kieszeni koszuli. Przetarł oczy.
– Po pierwsze, trzeba dokończyć z sąsiadami. Młody sprawdza teraz samochód. Po drugie, ktoś musi przesłuchać jego pracowników.
– Zgadzam się. Pojedziemy tam z Jeżyną. – Jastrzębski rzucił na chodnik niedopalonego papierosa i zdusił go podeszwą buta.
– Masz tu adres. – Stecyk podał Robertowi wizytówkę, którą ten natychmiast przekazał Jerzyńskiej. – Po trzecie, trzeba znaleźć byłą żonę i zawiadomić rodzinę.
– Ma brata we Wrocławiu. Szczegółów nie znam – wtrącił Jastrzębski. – Przydałoby się również podesłać Kozybie jakiegoś psychologa od nas. I to jak najszybciej, nim się załamie do końca i skoczy z okna.
– Załatwię to, a wy jedźcie do jego firmy. Ja z Młodym przetrząsnę mieszkanie jeszcze raz, może w końcu coś znajdziemy. Jak skończycie, to inspektor Łączyński zaprasza na zebranie specjalnej grupy śledczej.
– Inspektor Łączyński... – Jastrzębski z kpiącym uznaniem pokiwał głową. – Aha, Stecyk, trzeba znaleźć czerwonego porsche cayenne. Zrzuć to na Młodego. Jedziemy – zwrócił się do Jerzyńskiej.
Szli przez dziedziniec w kierunku pozostawionych na ulicy samochodów.
– Łączyński? Nic mi nie mówi to nazwisko – zagadnęła Beata.
– Nic dziwnego.
– Dlaczego?
– Bo to taki policjant, który nie złapałby kiły u ukraińskiej dziwki. – Jastrzębski otworzył drzwi samochodu od strony pasażera i wsunął się na przednie siedzenie.
Jerzyńska włożyła klucz do stacyjki, ale nim uruchomiła silnik, rozległo się pukanie w okno. Podkomisarz opuścił szybę. Przy samochodzie stał Andrzej Noskowski, dziennikarz lokalnego dodatku Gazety Wyborczej. Znali się od wielu lat. Ufali sobie. Istniejącej między nimi dżentelmeńskiej umowy żaden z nich nigdy nie złamał. Policjant udzielał dziennikarzowi bardziej konkretnych informacji dotyczących toczących się śledztw, niż ten mógł uzyskać od rzecznika prasowego Komendy Wojewódzkiej. W zamian Jastrzębski mógł liczyć na to, że dziennikarz wstrzyma się z publikacją zdobytych samodzielnie wiadomości do czasu, aż będzie je można wydrukować bez szkody dla efektów policyjnego śledztwa.
– Witam, komisarzu. – Noskowski był niskim czterdziestoletnim mężczyzną o wyglądzie chłopca. Nosił okulary w drucianych oprawkach, zza których rzucał szybkie i zaciekawione spojrzenia jasnoniebieskich oczu. – Co tam mamy na górze?
– Mężczyzna, trzydzieści osiem lat, prywaciarz. – Jastrzębski nie mógł być bardziej lapidarny.
– Jak zginął?
– Szybko i cicho.
Noskowski popatrzył na policjanta z wyrzutem.
– Więcej ci na razie nie powiem, nawet gdybym chciał. Niewiele wiemy. Napisz, że śledztwo jest w toku.
– Jakieś tropy? Podejrzani? – Dziennikarz nie dawał za wygraną.
– Zadzwoń do rzecznika komendy, a na pewno czegoś się dowiesz. Choć może nie akurat o tym zdarzeniu. – Jastrzębski uśmiechnął się i zaczął zamykać okno. – Jedziemy!
Noskowski odsunął się od samochodu wyraźnie niepocieszony. Przez chwilę patrzył za oddalającym się pojazdem, a potem sięgnął po telefon komórkowy i postanowił zepsuć poranek rzecznikowi Komendy Wojewódzkiej.
– Zatrzymaj tutaj – powiedział nagle Jastrzębski. Całą trasę między mieszkaniem Drewnickiego a siedzibą jego firmy, która znajdowała się na Szczepankowie, pokonali w milczeniu. Momentami Jerzyńskiej to przeszkadzało, obmyślała w głowie tematy rozmów, ale wystarczyło, że spojrzała na wpatrzonego w jeden punkt pasażera, a porzucała swój zamiar. I tak do kolejnego momentu, kiedy cisza stawała się dla niej nie do zniesienia.
– Co? – Jerzyńska zwolniła, ale nie zatrzymała samochodu. – Po co? To nie ten adres.
– Wiem. Mam tu sprawę do załatwienia. Tamten dom. – Jastrzębski wskazał jednopiętrowy budynek niczym niewyróżniający się spośród innych w okolicy.
Beata z wahaniem zatrzymała samochód. Spojrzała na Jastrzębskiego, który rozglądał się po okolicy zza szyb pojazdu.
– Pożycz mi broń – Wypowiedział te słowa niemal jak rozkaz. Jerzyńska spojrzała na niego zdumiona.
– Żartujesz...? Nie ma mowy! – odpowiedziała.
Odwróciła wzrok i to był jej błąd. W ułamku sekundy Jastrzębski rzucił się na nią, przedramieniem zablokował jej prawą rękę. Twarz dziewczyny przydusił do szyby. Wolną dłonią sięgnął do kabury pod kurtką i wyciągnął z niej pistolet. Stopniowo rozluźniał ucisk. Jerzyńska patrzyła na niego przerażona. Co prawda nie celował do niej i wszystko robił bardzo spokojnie, ale zrozumiała, że od dzisiaj będzie pracować z szaleńcem. I to takim, który nie cofnie się przed niczym.
– Zrób sobie manicure czy coś, a jak usłyszysz strzały, wezwij kawalerię. – Jastrzębski odbezpieczył pistolet i wysiadł z samochodu.
Przeszedł kilka kroków i stanął przed otwartą bramą. Spojrzał na ujadającego psa, przypiętego łańcuchem do budy. Za podwórzem stała duża szklarnia. Odwrócił się w stronę auta. Jerzyńska wpatrywała się w niego; chciała wysiąść z samochodu, zrobić cokolwiek. Była zła na siebie, że dała się tak zaskoczyć.
Jastrzębski pewnym krokiem wszedł na podwórze. Pistolet trzymał swobodnie przy ciele, nie celował do wyimaginowanego wroga. Szczekanie psa stało się jeszcze bardziej wściekłe. Rzucał się na łańcuchu i wyglądało, jakby w każdej chwili mógł się z niego zerwać. Jastrzębski ominął go szerokim łukiem. Doszedł do szklarni. Otworzył drzwi i zajrzał do środka. Sadzonki pomidorów, beczki z nawozem i urządzenia grzewcze – nic, co mogłoby go zainteresować. Zamknął za sobą drzwi i przez podwórze ruszył w stronę budynku mieszkalnego.
Kiedy podkomisarz zniknął z pola widzenia, Jerzyńska wysiadła z samochodu. W poczuciu bezsilności stanęła przy bramie. Rozważała w głowie możliwe opcje. Każde rozwiązanie wydawało się jej złe. Postanowiła zaczekać, modląc się w duchu, by nie usłyszeć strzałów. Nasłuchiwała, stojąc bez ruchu.
Jastrzębski stanął przed drzwiami jednopiętrowego domu i zaczął walić pięścią w drzwi. Otworzyła mu sześćdziesięcioletnia kobieta w fartuchu, z umączonymi rękoma. Wycierała je w ręcznik, a kiedy rozpoznała Jastrzębskiego, bez słowa się odwróciła i wróciła do kuchni. Jastrzębski wszedł za nią. Przy stole w kuchni siedział starszy mężczyzna ubrany we flanelową koszulę. Miał siwe włosy i zniszczoną twarz, pokrytą siecią głębokich zmarszczek. Palił papierosa. Przed nim stała duża kryształowa popielniczka pełna niedopałków i gazeta otwarta na stronie z krzyżówką. Podkomisarz odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko gospodarza. Zabezpieczył pistolet i wsunął go za pasek spodni. Kobieta ugniatała ciasto.
– Panie Lisowski – rozpoczął Jastrzębski – dawno mnie nie było, ale to nie znaczy, że nadal nie szukam pańskiego syna.
Mężczyzna podniósł zmęczony wzrok. Zgasił papierosa w popielniczce, patrząc na policjanta w milczeniu.
– Niech pan mu poradzi jako ojciec, żeby sam się zgłosił. Bo jak my go znajdziemy, to może się wydarzyć jakieś nieszczęście – kontynuował podkomisarz pod czujnym wzrokiem Lisowskiego. Jego żona nie zwracała uwagi na toczącą się rozmowę, całkowicie skoncentrowana na przygotowywaniu ciasta.
– Chce się do końca życia ukrywać? Im szybciej się zgłosi, tym szybciej pójdzie siedzieć. Wyjdzie jako młody człowiek. To jak, dogadamy się, panie Lisowski?
Mężczyzna zapalił następnego papierosa. Zaciągnął się głęboko.
– Nie wiem, gdzie jest Darek – powiedział zachrypniętym głosem nałogowego palacza.
– Dobra, to może inaczej. – Jastrzębski wstał z krzesła i zaczął chodzić po kuchni. – Ja co tydzień mogę mieć info od uchola, że on tu jest. I mogę tu za każdym razem wjeżdżać z czarnymi do środka, razem z drzwiami i futryną. Aż przestanie się panu opłacać je naprawiać. – Stanął obok mężczyzny, oparł się dłonią o stół i pochylił nad Lisowskim.
– Niech pan się zastanowi, bo ja naprawdę tracę cierpliwość. – Sięgnął do kieszeni kurtki i położył na stole swoją wizytówkę. Lisowski patrzył przed siebie beznamiętnie, ignorując policjanta. – Wiem, że kilka już takich masz, ale gdybyś zgubił, a chciał zadzwonić... – Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał. Jastrzębski bez słowa wyszedł z kuchni i opuścił budynek, a kiedy wychynął zza rogu i zobaczyła go Jerzyńska, uśmiechnął się do niej. Dziewczyna stała obok samochodu jak zahipnotyzowana.
Podkomisarz wyciągnął pistolet zza paska i trzymając go za lufę, podał Beacie.
– Dzięki – powiedział, a policjantka bez słowa odebrała swoją broń. Wsiedli do samochodu.
Przeciągającą się ciszę przerwał Jastrzębski:
– Tutaj mieszkał groźny bandzior. Był kiedyś moim ucholem, ale potem mi się zerwał ze smyczy. Na dodatek ustrzelił mi innego informatora, więc sprawa zrobiła się nieco osobista.
– Po co mi to mówisz?
– Gdybyś chciała napisać na mnie raport. Zakładam, że wolałabyś mieć wszystkie potrzebne wiadomości. Wiesz...
– Zamknij się! – krzyknęła.
Jastrzębski wcisnął się w fotel i skrzyżował ręce na piersiach.
– Jeszcze raz... Jeszcze raz coś takiego zrobisz, to cię zabiję.
– OK, przyjąłem to do wiadomości. Paznokcie zrobione? – zapytał po chwili.
Jerzyńska uruchomiła silnik samochodu.
– Jedźmy już, zanim nam świadkowie ustalą wspólną wersję.
– Zamknij się! – wrzasnęła ponownie. – Nie odzywaj się do mnie!
– Dobra... – zaczął Jastrzębski, ale umilkł zgromiony groźnym spojrzeniem. Uśmiechnął się do siebie. Czuł, że będzie im się dobrze współpracowało.
– I skończ z tymi seksistowskimi komentarzami!
– Jakimi? – Podkomisarz udał zdziwienie.
– O paznokciach i tak dalej.
– Co dalej?
Jerzyńska uznała kontynuowanie rozmowy w tym tonie za bezproduktywne. Ruszyła z piskiem opon. Kątem oka dostrzegła na twarzy swego towarzysza delikatny wyraz podziwu.
Jastrzębski stał oparty o maskę samochodu. Rozmowy z pracownikami firmy Drewnickiego przyniosły marny skutek. Ludzie chcieli być pomocni, ale niestety wartość ich zeznań była zerowa. Drewnicki codziennie pojawiał się w pracy o ósmej rano i jeżeli nie miał żadnych spotkań, to cały czas spędzał w firmie. Parę razy w miesiącu musiał pojechać do innego miasta, kiedy osobiście pilotował duże zamówienie lub je negocjował. Pracownicy wychodzili o szesnastej. Wtedy ich szef ucinał sobie godzinną drzemkę w swoim gabinecie, a potem pracował jeszcze kilka godzin. Wracał do domu około dwudziestej. Czasami zatrzymywał się gdzieś na kolację. Częściej gotował coś w mieszkaniu. I tak przez pięć dni w tygodniu oraz w niektóre soboty.
Firma prosperowała dobrze. Pensje były wypłacane w terminie. Drewnicki nie miał żadnych zatargów z pracownikami; w dwuletniej historii firmy nie zwolnił żadnego z nich. Firma raczej rozrastała się i zwiększała zatrudnienie – nie wpływał na nią ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Pomimo tego Drewnicki nie afiszował się ze swoim bogactwem. Jeździł kilkuletnim samochodem ze średniej półki. Żadnych luksusowych limuzyn, skromne mieszkanie – nic co mogłoby kogoś kłuć w oczy i skłonić do zabójstwa.
Tylko dwa tropy dawały jakąkolwiek nadzieję na postęp w śledztwie. Jedna z pracownic zeznała, że kilka tygodni temu ktoś przywiózł szefa do pracy dużym czerwonym samochodem terenowym. Kobieta nie potrafiła określić marki. Z pomocą Jerzyńskiej, bo sam Jastrzębski z nowymi technologiami był raczej na bakier, znalazł w internecie zdjęcie Porsche Cayenne, ale niewiele to dało. Zeznania Kozyby okazały się w tym wypadku bardziej przydatne. Chyba że istniały dwa duże czerwone samochody terenowe i w obu widziano Drewnickiego. Jastrzębski nie wierzył w podobne zbiegi okoliczności, ale i takiej wersji nie mógł na razie odrzucić.
Mariusz Maciołek, kierownik trzyosobowego działu sprzedaży, zeznał natomiast, że w zeszłym tygodniu miała miejsce kłótnia pomiędzy Drewnickim a jednym z klientów. Co prawda odbyła się podczas rozmowy telefonicznej, w związku z czym Maciołek nie znał szczegółów, ale według jego zeznań „szef był po niej niezwykle zdenerwowany, co nie zdarzało mu się prawie nigdy”.
Dwa słabe tropy. To wszystko, co miał. Poczuł skurcz w żołądku. Nie zdążył jeszcze dzisiaj nic zjeść, ale to nie głód go spowodował. Podejrzewał, że ta sprawa będzie się długo ciągnęła. Wiedział, że jeżeli śledztwa nie uda się zamknąć w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin po zabójstwie, to później z każdym dniem jest coraz trudniej. Po tygodniu zaczyna się dreptanie w miejscu. Wraca się na początek, zatacza coraz szersze kręgi wokół ofiary, grzebie w jej życiu, odkrywa tajemnice. Wydaje się, że wiesz o ofierze wszystko. Możesz nawet wiedzieć wszystko. Dosłownie. Brakuje ci tylko jednego elementu – najważniejszego.
Jastrzębski otrząsnął się z rozmyślań. Bez sensu. „To morderstwo – nie musi mieć sensu”, powiedziałby Łyński. Sens musi mieć śledztwo. Nie ma zbrodni doskonałej. Każdy zabójca popełnia błędy, a śledztwo polega na skutecznym ich odnajdywaniu i wiązaniu ze sobą, aż do końca. Z dalszych rozważań wyrwał go głos Jerzyńskiej, która mówiła o dwójce pracowników Drewnickiego, których nie było dzisiaj w pracy.
– Pojechali do Warszawy. Zostawiłam im wezwania.
– Czego jeszcze się dowiedziałaś?
– Że był idealnym szefem. Żadnych zatargów z pracownikami. Bywał czasami surowy, ale rzadko podnosił głos i nigdy nie robił tego bez powodu.
– Czyli co? Nikt z pracowników?
– Wątpię. A ty co masz?
– Nic. Poza kłótnią z klientem w zeszłym tygodniu i komputerem Drewnickiego w bagażniku.
– Co robimy?
– Swoje. Wrócimy na Polankę, odwalimy trochę policyjnej roboty. Może coś znajdziemy, może nie. A potem wrócimy do komendy, potem znowu gdzieś pojedziemy... A jak znajdziemy mordercę, to nie licz na medal ani na premię.