Читать книгу Na skraju Strefy. Tom 2 - Krzysztof Haladyn - Страница 6
ОглавлениеPierwszy go zobaczyłem – burknąłem pod nosem, patrząc, jak Inga usiłuje wepchnąć patykiem nieduży „kamienny kwiat” do pojemnika na artefakty.
– Pierwszy też znalazłeś starego lejtnanta, a oboje znamy tragiczny finał tej historii – odparła uszczypliwie, nawet nie podnosząc głowy. – Następny będzie twój.
– Zupełnie jak dzieci... – westchnęła Wiera, poprawiając paski pieczeniega wiszącego jej na ramieniu. – Czekaj, pomogę ci.
Rosła stalkerka kucnęła przy mojej dziewczynie i drugim badylem pomogła jej umieścić drżący i mieniący się metalicznie artefakt w ołowianym cylindrze. Inga jeszcze przez chwilę mocowała się z wieczkiem, ale w końcu pokrywka z cichym kliknięciem wskoczyła na swoje miejsce.
– Mój pierwszy artefakt – powiedziała z uśmiechem, podnosząc się na nogi. – To co, idziemy dalej?
– Nie szczerz się tak, bo ci mucha wleci – burknęła Wiera, sama uśmiechając się pod nosem. Przy pierwszym spotkaniu, w podziemiach X-3, stalkerka nie zapałała do Ingi zbytnią sympatią, ale teraz chyba zaczynała ją tolerować, a może nawet lubić.
– Myślałam, że w Zonie nie ma much? – odparła Inga niepewnie.
– Bo nie ma – uciąłem, zanim Wiera zdążyła się odezwać. – Ruszamy dalej, przed nocą chcę być w Cerkwi. Ja prowadzę, doktor Piegajew za mną, dziewczyny, ubezpieczacie tyły.
Szybko odwróciłem się do nich plecami, widząc, że obie chcą coś powiedzieć. Nie jestem seksistą, ale dowodzenie w Strefie oddziałem, w którym są dwie kobiety, nie należy do najprostszych zadań.
Kiedy kilka godzin wcześniej ruszaliśmy w drogę, zostawiając za sobą kompleks X-3, Zona wydawała się spokojna. Trzydziesta rocznica Pierwszej Katastrofy, którą przeczekaliśmy w podziemnym laboratorium, pozostawiła po sobie tylko niknący już zapach ozonu w powietrzu. Ostrożnie przecięliśmy niewielki las, którym otoczony był tajny obiekt, i niedawno wyszliśmy na porośniętą trawą równinę. Tutaj okazało się, że nocna emisja jednak nie przeszła bez echa. Okolica była usiana niewielkimi anomaliami, głównie grawitacyjnymi. Właśnie w pobliżu jednej z nich, unoszącej się metr nad ziemią „trampoliny”, Inga znalazła swój artefakt.
Rzucona przeze mnie śruba poleciała łagodnym łukiem, ciągnąc za sobą krótki ogon ze sznurka. Nagle, w końcowej fazie lotu, spadła pionowo w dół, jakby przyciągnięta silnym magnesem. Westchnąłem i zmieniłem kierunek marszu, omijając kolejną anomalię.
– Czy powrót do obozu przez Cerkiew to na pewno dobry pomysł? – zapytał drepczący za moimi plecami doktor Piegajew.
– Dobry czy nie, innego nie mam – odparłem, nie przerywając marszu. – Nie dotrzemy do placówki naukowców w jeden dzień, do tego jeszcze przy tylu anomaliach. Musimy gdzieś przenocować, a otwarty teren z oczywistych przyczyn odpada. Może i jest tu gdzieś jakaś wieś czy choćby gospodarstwo, ale nie wiem gdzie. Mapy Łysego zostały w X-3.
– Razem z Łysym – stwierdził naukowiec ponurym tonem.
– Razem z Łysym.
Najemnika straciliśmy w kompleksie X-3. Nagła i zupełnie bezsensowna śmierć, o ile jakakolwiek śmierć może mieć sens. Zdążyłem polubić tego małomównego żołnierza fortuny, wiedziałem, że będzie mi go brakowało. Łysy nie będzie miał nawet stalkerskiego nagrobka z naciągniętą maską gazową patrzącą w dal martwym wzrokiem pustych wizjerów. Jego ciało na zawsze już pozostanie w podziemiach tajnego laboratorium, oświetlone mrugającymi lampkami awaryjnymi i otoczone przez burery. Pewnie zostanie pożarte przez te odrażające stwory.
Westchnąłem ciężko i spojrzałem w górę. Niebo nad Zoną miało swoją zwykłą burą barwę. Blade wiosenne słońce z desperacją starało się rozgrzać skażoną ziemię, ale szło to bardzo opornie. Pożółkłe trawy lekko falowały na wietrze, z wyjątkiem miejsc, gdzie anomalie grawitacyjne znajdowały się tuż przy glebie – tam źdźbła były przygięte do ziemi lub sztywno i nienaturalnie wyprostowane, drżące i niemal nieruchome.
Gdzieś z daleka dobiegło nas przeciągłe wycie, chwilę później suchy odgłos wystrzału. Wszystko wskazywało na to, że po rocznicowej emisji życie w Strefie nadal toczyło się swoim zwykłym, całkowicie wypaczonym torem. Ktoś ostrzeliwał się przed mutantem, ktoś inny zbierał artefakty. Ja starałem się po prostu bezpiecznie doprowadzić nas do obozu naukowców, gdzie mieliśmy odstawić Piegajewa. Czekał tam na mnie Skręt, ciężko chory przyjaciel, któremu mogła uratować życie zawartość kilku niewielkich probówek zdobytych w kompleksie X-3, spoczywających teraz bezpiecznie w plecaku naukowca. Starałem się nie robić planów dalszych niż dotarcie do placówki. Zdążyłem się już nie raz przekonać, że zbyt dalekosiężne strategie w Zonie lubią spektakularnie brać w łeb.
Jakiś czas szliśmy w milczeniu. Byłem skupiony na marszu, anomalii grawitacyjnych było tu naprawdę sporo. Rzucić mutrę, patrzeć, jak leci, podejść, podnieść, znów rzucić. Chodzenia po Strefie nauczył mnie właśnie Skręt. Miałem nadzieję, że już jutro znów go zobaczę. Miałem nadzieję, że mój przyjaciel jeszcze żyje.
– Widać już Cerkiew – rzuciła idąca z tyłu Wiera, kiedy w oddali zamajaczyły trzy pokryte złotem cebulaste kopuły. – Jesteś pewien, że chcemy tam nocować?
– Czy wszyscy umówiliście się, żeby właśnie dziś kwestionować moje decyzje? – zapytałem retorycznie.
– O co chodzi z tą Cerkwią? – zainteresowała się Inga.
Wiera opowiedziała jej w skrócie o naszej wizycie w świątyni. Zatrzymaliśmy się tam po drodze do laboratorium X-3, ale nie był to miły przystanek. Trafiliśmy na sekstę celebrowaną przez obłąkanego popa. Uczestniczyli w niej samosielcy składający w ofierze artefakty, sama świątynia zaś zdawała się jakąś słabo oddziałującą anomalią psioniczną. Kapłan zginął krótko po mszy, niemal na naszych oczach, podczas ataku fanatyków z Monolitu, sami zresztą też ledwo uszliśmy z życiem. W Cerkwi został Szaman, stalker, który chciał przejąć rolę zabitego ojca Wasilija. Próbowaliśmy przemówić mu do rozsądku i przekonać, żeby poszedł z nami, ale nie chciał o tym słuchać.
– Teraz rozumiem, dlaczego się wahacie – stwierdziła Inga, gdy Wiera skończyła mówić.
– Dobra, słuchajcie. – Zatrzymałem się i odwróciłem w ich stronę, zaskoczony Piegajew prawie na mnie wpadł. – W jeden dzień na pewno nie dojdziemy do obozu naukowców. Samo przedzieranie się przez te cholerne anomalie zajmie jeszcze pewnie ze dwie godziny, a nie zaryzykuję nocowania na otwartej przestrzeni. Nie mamy mapy, do tego kończy nam się amunicja. Jeśli ktoś ma lepszy pomysł niż przeczekanie nocy obok Cerkwi, słucham. – Powiodłem wzrokiem po moim niewielkim oddziale.
– On się zawsze tak rządzi? – zapytała Wiera Ingę, po czym obie się roześmiały.
Pięknie, mam teraz na głowie prawdziwą babską koalicję.
– Właściwie mógłbym jeszcze raz zrobić w Cerkwi pomiary... – powiedział nieśmiało doktor Piegajew. – Teraz, krótko po emisji, odczyty mogą być inne.
– Czyli postanowione – zakończyłem dyskusję, ciesząc się w duchu, że ktoś mnie poparł.
Rozumiałem ich obawy, sam też nie byłem zbyt szczęśliwy z powrotu do świątyni, ale uznałem to za mniejsze zło.
W miarę jak zbliżaliśmy się do Cerkwi, anomalii było coraz mniej. Godzinę później szliśmy już niemal cały czas prosto w stronę celu, niekiedy tylko obchodząc słabe „trampoliny” czy „karuzele”. Teraz trzeba było czujniej wypatrywać mutantów, anomalie już nas przed nimi nie chroniły.
W oddali, na tle pobielonych ścian świątyni, zobaczyłem ubraną na czarno postać. Człowiek przechadzał się spokojnie, często patrząc w naszą stronę. Wyglądało na to, że Szaman na nas czeka. Nie wiedziałem, czy to dobry znak, czy może wręcz przeciwnie, ale wolałem się nad tym nie zastanawiać.
Gdy zbliżyliśmy się do Cerkwi, Szaman ruszył nam na spotkanie.
– Błahosłowienije Hospodnie na was – powiedział, podchodząc, i zrobił w powietrzu znak krzyża.
Widać na poważnie wziął na siebie rolę zabitego ojca Wasilija. Ubrany był w czarne, powycierane liturgiczne szaty, na jego szyi wisiał naszyjnik z amuletami, lecz teraz na środku obciążał go połyskujący błękitnym światłem krzyż. Podczas naszej poprzedniej wizyty ten sam krucyfiks nosił batiuszka. Szaman zabrał go po jego śmierci, co zresztą nie wróżyło mu niczego dobrego. Podejrzewaliśmy, że krzyż jest artefaktem oddziałującym psionicznie i w pewnym sensie opanowującym tego, kto go nosi. Opowieść popa o tym, jak go znalazł, a także odczyty spektrometru doktora Piegajewa zdawały się potwierdzać tę teorię.
– A i wam nie chorować – niezręcznie odpowiedziałem na jego błogosławieństwo stalkerskim pozdrowieniem.
– Co was sprowadza? – zapytał Szaman, uważnie mierząc nas wzrokiem. Szczególnie długo przyglądał się Indze.
Nie zdziwiło mnie to, kiedy widzieliśmy się zaledwie wczoraj, dziewczyny z nami nie było, za to Łysy jeszcze żył.
– Wracamy do obozu doktora Piegajewa – odparłem, patrząc mu w oczy. – Chcielibyśmy tu przenocować, o świcie ruszymy w drogę.
– Dom boży jest otwarty dla wszystkich wędrowców – powiedział Szaman, rozkładając ręce w powitalnym geście, i ruszył w stronę budynku plebanii.
– Sołdat, pomiary... – Naukowiec złapał mnie za rękaw.
– Szaman, czy moglibyśmy jeszcze raz obejrzeć Cerkiew? – zapytałem.
– Szaman odszedł dawno temu, mówiłem wam to ostatnim razem – stwierdził sucho nowy kapłan, nie odwracając się do nas. – Możecie mi mówić ojcze Piotrze lub po prostu Piotrze. Jeśli chodzi o moją Cerkiew, możecie ją obejrzeć. Wiem, że nadal nie dowierzacie, że mieszka w niej Bóg. Modlę się za was, abyście doznali oświecenia.
– Mnie tam wystarczą konkretne pomiary – mruknął naukowiec, ale na szczęście ojciec Piotr go zignorował.
– Idźcie do świątyni, zaczekam na was w domu, zrobię herbaty. Opowiecie mi o tym waszym laboratorium. – Widać zostało w nim jeszcze coś ze stalkera. – Odwiedźcie też mogiłę ojca Wasilija, na pewno byłby wam wdzięczny.
Dotarliśmy do niskiego płotka otaczającego Cerkiew. Ojciec Piotr otworzył nam furtkę, a sam skierował się do plebanii. Staliśmy chwilę, odprowadzając go wzrokiem.
– Dziwny człowiek – orzekła Inga.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo – odparłem.
Doktor wyjął z plecaka swoją zabawkę. Urządzenie kształtem przypominało nieporęczny, plastikowy, dziecięcy pistolet. Miało niewielki wyświetlacz i coś w rodzaju spustu, pomarańczowa obudowa najeżona była różnej wielkości antenkami, kilka kolorowych przewodów wychodziło z kolby i oplatało ekranik. Naukowiec włączył ustrojstwo, które natychmiast wydało z siebie serię pisków, jakby ucieszyło się, że znów jest potrzebne. Inga zbliżyła się do Piegajewa i przyjrzała ciekawie.
– Spektrometr wielofazowy z dyfuzorem pełnego zakresu fal – wyjaśnił naukowiec, widząc jej zainteresowanie.
Dziewczyna pokiwała w skupieniu głową, choć pewnie nie zrozumiała ani słowa, podobnie jak ja, kiedy doktor jakiś czas temu próbował wyjaśnić działanie przyrządu. Jestem tylko byłym żołnierzem białoruskiej kompanii karnej, spektrometr (nawet taki wielofazowy z dyfuzorem) na zawsze pozostanie dla mnie wyłącznie maszynką do piszczenia.
Ruszyliśmy w kierunku Cerkwi. Pamiętając o podwyższonym promieniowaniu w tym miejscu, dałem rozkaz włożenia masek. Piegajew jak zwykle miał problem z dopięciem wbudowanego w swój kombinezon kaptura z maską, po chwili Wiera nie wytrzymała i wprawnym ruchem zapięła oporny suwak. Przez maskę nie widziałem jej miny, ale byłem pewny, że wygląda jak matka poprawiająca dziecku kołnierzyk. Założyłem swój namordnik, twarda guma boleśnie pociągnęła mnie za włosy, nozdrza wypełnił zapach kauczuku, w ustach poczułem metaliczny posmak aktywowanego węgla. Zbliżyliśmy się do wrót świątyni, mój dozymetr zaniósł się cichym trzaskiem, spektrometr naukowca odpowiedział kilkoma krótkimi piknięciami. Odruchowo wziąłem głęboki wdech, jakbym zamierzał nurkować, i otworzyłem drzwi.
Kiedy byłem tu ostatnio, wszędzie płonęły świece, zapach roztopionego wosku zdawał się przenikać przez filtry maski. Dziś wnętrze Cerkwi wypełniał półmrok, rozpraszany jedynie stłumionymi przez witraże bladymi promieniami słońca. W smugach tego słabego światła wirowały powoli drobinki kurzu, w kątach zalegał mrok. Kilkoma szybkimi krokami przemierzyliśmy przedsionek i stanęliśmy w nawie.
Cerkiew wyraźnie promieniowała energią. Czułem ją jako ucisk gdzieś w głębi czaszki, powietrze wdychane przez maskę zdawało się niewystarczająco wypełniać płuca. Wrażenie było silniejsze niż ostatnim razem, być może emisja w jakiś sposób doładowała anomalię. Mimo że świece nie płonęły, wydawało mi się, że czuję ich zapach. Dałem Piegajewowi znak, żeby się pospieszył, nie chciałem zostawać tu zbyt długo. Naukowiec machnął ręką, że niby zrozumiał i się spręży. Kaptur jego kombinezonu miał wszyte kwarcowe włókna, coś w rodzaju ekranowania, częściowo chroniącego przed oddziaływaniem psionicznym. Trzymając spektrometr w wyciągniętej ręce, ruszył na obchód świątyni. Urządzenie co chwilę popiskiwało do niego czule.
Spojrzałem na Ingę. Rozglądała się wokół, jakby zdziwiona, przez wizjery jej maski widziałem wyraźnie szeroko otwarte oczy. Wydawała się zafascynowana tą świątynią, co niezbyt mi się spodobało. Stojąca obok niej Wiera była podenerwowana, co chwilę regulowała paski plecaka i poprawiała wiszącego na ramieniu pieczeniega.
Moją uwagę znów przykuł naukowiec, który zamarudził w okolicach ikonostasu. Leżały przy nim złożone przez samosielców artefakty, teraz dziwnie matowe i jakby wyczerpane, przypominające zwykłe polne kamienie o dziwacznych kształtach. Spektrometr doktora wydawał z siebie głośne, atonalne odgłosy, widać w tamtym miejscu moc anomalii była największa. Terra przypięta do mojego ramienia zatrzeszczała głośno, niespodziewanie podskoczył poziom promieniowania. Zupełnie nagle poczułem irracjonalny spokój i ciepło w środku, jakby ogrzały mnie promienie gamma.
Kątem oka wyłapuję ruch, odwracam się i widzę, jak Inga jednym ruchem zdziera z głowy maskę.
– Tutaj jest... tak pięknie... – Dziewczyna rozgląda się z rozmarzonym wyrazem twarzy.
Wiera próbuje złapać ją za rękę, ale ona szybko się wyrywa i gwałtownie rusza w kierunku ikonostasu. Stalkerka skacze do przodu i krótkim prostym wymierzonym w szczękę posyła Ingę na glebę. Nie wiem jeszcze, czy odbiło im obu, chcę odciągnąć Wierę, ale ta mnie odpycha. Macha ręką w kierunku zapatrzonego w ołtarz Piegajewa, sama zaczyna wlec po podłodze w kierunku wyjścia niemrawo szarpiącą się Ingę. Podbiegam do naukowca, stoi jak zahipnotyzowany, wypuszcza z rąk spektrometr. Podnoszę urządzenie, łapię go za rękę i ciągnę w stronę drzwi. Wasilij opiera się, ale bez większego zaangażowania. Wrota świątyni otwierają się, kopnięte przez Wierę. Wypadamy na zewnątrz, przewracamy na trawę. Ucisk pod czaszką znika nagle jak ucięty nożem, Cerkiew wypuszcza nas ze swych śmiercionośnych objęć.
– Co to, kurwa, było?! – warknęła Wiera, zdzierając maskę z twarzy.
Drżącymi rękoma rozpiąłem swój namordnik, z ulgą odetchnąłem świeżym powietrzem. Leżałem chwilę na plecach, wpatrzony w szare niebo Strefy.
– Może nasze objawienie, o które modlił się Szaman – odparłem, gdy trochę uspokoiłem oddech i serce.
– Chciałeś powiedzieć „ojciec Piotr”. – Stalkerka dyszała ciężko, ale mimo to wysiliła się na żart.
– Jeden pies – mruknąłem, podnosząc się.
Splunąłem gęstą, kwaśną śliną, chcąc całkowicie pozbyć się tego, co przeniknęło mnie w Cerkwi. Podszedłem do Ingi, dziewczyna pomału dochodziła do siebie. Siedziała na ziemi, kręcąc głową, i powolnymi ruchami rozmasowywała obolałą szczękę.
– Co się właściwie stało? – zapytała, patrząc na mnie nieprzytomnym wzrokiem. – Pamiętam, jak tam weszliśmy, a potem taki spokój...
– Słyszałaś już, że ta Cerkiew to anomalia psioniczna.
Dziewczyna spojrzała na mnie pytająco.
– W skrócie mówiąc: miesza w głowie – wyjaśniłem. – Jeszcze niedawno była prawie nieszkodliwa, rocznicowa emisja musiała ją naładować. Wasilij podszedł do ołtarza i wtedy coś się stało, jakiś skok mocy. Ściągnęłaś maskę i chciałaś gdzieś iść, Wiera cię powstrzymała.
– Uderzyłaś mnie? – Inga spojrzała z wyrzutem na stalkerkę.
– Uratowałam ci życie – burknęła Wiera w odpowiedzi.
– Dziękuję.
Stalkerka wzruszyła tylko ramionami.
Rzuciłem okiem na dozymetr. Wartość dawki pochłoniętej nie napawała optymizmem, znów będzie trzeba łykać antyrady. Pomogłem Indze wstać, dziewczyna spojrzała na mnie z wdzięcznością. Wiera podniosła z ziemi doktora Piegajewa. Naukowiec wyglądał chyba najlepiej z nas wszystkich, widać kwarcowe ekranowanie w jego kombinezonie naprawdę działało.
– Wasilij, co tam się właściwie stało? – zapytałem, kiedy wszyscy staliśmy już na nogach.
– Mój spektrometr... – Piegajew rozejrzał się wokół i odetchnął z ulgą, gdy podałem mu urządzenie.
Chwilę mruczał coś do siebie, wciskając jakieś przyciski, jego zabawka odpowiadała znanym tylko im językiem pisków.
– Ciężko stwierdzić – powiedział, unosząc wzrok znad ekranu. – Zanotowałem znaczny skok częstotliwości fal alfa, mnóstwo jakichś zakłóceń. Będę wiedział więcej, kiedy podepnę spektrometr do komputera w obozie.
– To tyle, jeśli chodzi o fizykę, a co na to religia? – zapytałem, kpiąc z drugiej specjalności Piegajewa, którą była teologia. – Bóg mieszka w Cerkwi czy nie?
– Nie wiem, Sołdat – odparł poważnie naukowiec. – Najpierw analiza danych, potem wnioski.
– Dobra wiadomość jest taka, że żyjemy – powiedziałem, patrząc na nasz niewielki oddział. – Zła natomiast, że w środku nastąpił też nagły skok promieniowania, łyknęliśmy kilka milisiwertów. Idziemy na plebanię.
– Nie chcecie zajść na grób tego popa? – zapytała Inga.
– Nie – odparłem krótko. – Zresztą na cmentarze w Zonie się nie wchodzi.
– To jakiś przesąd? – dopytywała się dziewczyna. – Coś jak z tą twoją ksywką? Dlaczego wszyscy mówią na ciebie „Sołdat” zamiast normalnie, po imieniu?
– Skręt kazał mi używać ksywki. Twierdził, że kiedy Zona usłyszy prawdziwe imię, szybciej zabierze.
– Durne przesądy – wtrąciła się Wiera.
– Jak uważasz – powiedziałem, zwracając się jednocześnie do niej i do Ingi.
Chwiejnym krokiem oddaliliśmy się od Cerkwi. Budynek plebanii nosił wyraźne ślady naszej niedawnej walki z fanatykami z Monolitu. W ścianach ziały dziury po kulach z pieczeniega, tego samego, który wisiał teraz na ramieniu Wiery. Zapadnięty z jednej strony dach i wyłamane okiennice przypominały o eksplozji granatu, który zabił batiuszkę Wasilija.
– Sołdat, zauważyłeś te artefakty przy ołtarzu? – zapytał naukowiec konfidencjonalnym szeptem.
– Tak, te, które składali w ofierze samosielcy. Wyglądały dziwnie, jakby zupełnie wyczerpane.
– Właśnie. – Piegajew ucieszył się, że potwierdziłem jego obserwację. – Zastanawiałem się wcześniej, po co oni je tu znoszą. Przecież batiuszka raczej ich nie sprzedawał, innego pożytku też z nich nie miał.
– Co chcesz powiedzieć, Wasilij? – Rozważania naukowca naprawdę mnie zaintrygowały.
– Wszystko wskazuje na to, że Cerkiew wyssała energię z artefaktów, w jakiś sposób ją wchłonęła – tłumaczył Piegajew.
– Anomalia, która zamiast tworzyć artefakty, żywi się nimi? – zdziwiłem się.
– Być może nie tylko żywi, może też magazynuje ich moc? – zastanawiał się doktor. – W końcu skok promieniowania musiał skądś pochodzić, a przecież większość artefaktów świeci.
– Skoro Cerkiew wchłonęła ich promieniowanie, czy mogła też przejąć inne właściwości?
– Co masz na myśli? – Piegajew spojrzał na mnie uważnie.
– Jeśli na przykład ktoś złoży na ołtarzu „ślimak”, to Cerkiew będzie mogła leczyć rany? – sprecyzowałem.
– Nie wiem, Sołdat. – Naukowiec podrapał się w głowę. – To wszystko tylko teorie, takie strzelanie na ślepo.
– Może lepiej skończcie, zanim któryś przestrzeli sobie stopę – burknęła Wiera za naszymi plecami.
Drzwi plebanii były otwarte na oścież, zapukałem we framugę i słysząc zaproszenie, wszedłem do środka.
Wnętrze było uprzątnięte, podłogi nie zalegał już pył, Szaman (czy raczej ojciec Piotr) wyniósł też gdzieś połamane meble.
– Rozgośćcie się, zrobię herbaty – powiedział, wyłaniając się na chwilę z kuchni.
Przemierzyliśmy krótki korytarz i weszliśmy do salonu. Stała tu podniszczona kanapa, tapicerka była poprzepalana w kilku miejscach. Wiera nieufnie spojrzała na mebel, po czym usiadła na podłodze, opierając się o niego plecami. Poszliśmy w jej ślady, a po chwili zjawił się Szaman, niosący pięć obtłuczonych kubków. Rozdał nam herbatę i usiadł po turecku na podłodze naprzeciwko.
– Obawiam się, że krzesła nadają się już tylko na opał – stwierdził przepraszającym tonem.
Trochę ponad dobę temu na tej samej plebanii herbatą częstował nas batiuszka Wasilij. Już wtedy uderzyła mnie absurdalność tej sytuacji, spokojna pogawędka przy herbacie w środku Zony. Tym razem było bardzo podobnie, zmienił się gospodarz, absurd pozostał. Mogłem mieć tylko nadzieję, że Szaman nie skończy jak jego poprzednik. Stwierdziłem, że czegoś się jednak nauczył, przy pasie szaty liturgicznej miał przypiętą PM-kę.
– Przedstawicie mnie? – zapytał Szaman, patrząc na Ingę.
– Inga, to jest Szaman, to znaczy ojciec Piotr – zreflektowałem się. – To jest Inga, koleżanka z wojska.
– Koleżanka... – uśmiechnął się Piegajew pod nosem. Inga zgromiła go spojrzeniem.
Szaman pokiwał głową i przygładził brodę, przyglądając się nam badawczo.
– Był z wami jeszcze najemnik, Łysy – bardziej stwierdził, niż zapytał.
– Łysy zginął w X-3 – odpowiedziałem krótko i siorbnąłem herbaty.
Napój był dobry, mocny, gorzki i gorący, czułem, jak przyjemnie rozgrzewa mnie od środka. Ojciec Piotr nic nie mówił, patrzył na nas tylko znad swojego kubka.
– Łysego zabiły burery. – Doktor Piegajew pierwszy nie wytrzymał krępującej ciszy. – Kompleks X-3 to niebezpieczne miejsce, zamieszkałe. Oprócz burerów było tam coś jeszcze, coś znacznie gorszego. – Słysząc jego słowa, Inga wzdrygnęła się na wspomnienie ogromnego drzewca. – Prowadzone tam eksperymenty były... nieetyczne, a do tego musiały wymknąć się spod kontroli, kiedy nadeszła Druga Katastrofa.
– Narobiliśmy tam trochę zamieszania, zawaliliśmy jedno wejście. Nikomu nie radzę się tam zbliżać – krótko zakończyłem opowieść doktora.
– Tak się dzieje, gdy ludzie próbują zastąpić Boga – powiedział Szaman. – Igrają z naturą i własnym człowieczeństwem, tworzą potwory, wywołują katastrofy.
– Skoro jesteśmy przy katastrofach. W nocy mieliśmy trzydziestą rocznicę Pierwszej Katastrofy, pożaru Reaktora w CZAES – stwierdziłem, patrząc mu w oczy. – Przeczekaliśmy ją w kompleksie X-3, głęboko pod ziemią. Czuliśmy wstrząsy, słyszeliśmy coś jakby gromy. Na powierzchni musiało być ciężko?
– Rocznicę splugawienia Strefy spędziłem z wiernymi, w Cerkwi. – Ojciec Piotr upił łyk herbaty, skrzywił się lekko, jakby mu nie smakowała. – Bóg uchronił nas przed złem.
– Bóg albo anomalia... – mruknął Piegajew, ale zamilkł zgromiony spojrzeniem gospodarza.
– Całą noc modliliśmy się w świątyni, szalejący na zewnątrz żywioł nie wyrządził nam krzywdy.
– Jak samosielcy zareagowali na śmierć ojca Wasilija? – zainteresowałem się. – Słuchali cię? Przecież nie jesteś popem?
– Wierni rozumieją, że Cerkiew musi mieć gospodarza. Zawsze. – Szaman spojrzał mi prosto w oczy, lecz w jego głosie brakowało pewności siebie. Ręką jakby odruchowo musnął wiszący na szyi krzyż. – Szukali u mnie ratunku przed gniewem Zony i znaleźli go. Dziś wieczorem znów tu przyjdą, będziemy śpiewać akatyst[1]. – Artefakt na jego szyi rozjarzył się silniejszym blaskiem.
Doktor Piegajew spojrzał na mnie znacząco, chyba zrozumiałem, o co mu chodzi. Cerkiew żywi się artefaktami, więc ochroniła tych, którzy je przynoszą. Ciekawe tylko, czy jeśli zabraknie artefaktów, nie zacznie pobierać energii z wiernych.
– Szaman, zastanów się przez chwilę – spróbowałem kolejny raz przemówić mu do rozsądku. – Przecież na pewno czujesz, że coś tu jest mocno nie tak. Kiedy byliśmy wewnątrz, doszło do jakiejś emisji, skoczyło promieniowanie. – Gospodarz chciał mi przerwać, ale mówiłem dalej: – Ta Cerkiew to anomalia, żywi się energią znoszonych do niej artefaktów.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Rodzaj hymnu liturgicznego, typowy dla prawosławia.