Читать книгу Kuba Wojewódzki. Nieautoryzowana autobiografia - Kuba Wojewódzki - Страница 4

Оглавление

sztuki teatralne tak złe,

że publiczność

wygwizduje

nawet szatniarzy.

„Jestem jeszcze zbyt młody i zbyt mało znaczę, by pisać pamiętniki. Piszę o ludziach, których znałem i których kochałem”. Uwielbiam to zdanie z Pięknych dwudziestoletnich Marka Hłaski. A więc – jak typowy Polak na wczasach all inclusive, zwanych przez rodzimych poliglotów ol ekskjuzmi – kradnę z bufetu to, co mi się podoba. Podobnie jak wszystkie następne – „Życie, które mi dano, jest tylko opowieścią, ale to, jak ją opowiem, jest już tylko moją sprawą”. A więc, mówiąc szczerze, jestem pomyłką. Błędem adresowym. Kosmicznym spamem. Źle doręczoną przesyłką. To ostatnie to chyba najtrafniejsze zdanie w całej mojej historii. Jestem żywym dowodem na brak jakiejkolwiek wyższej inteligencji, która sprawuje nad nami pieczę. Jestem w związku z tym ateistą – wierzę tylko w reinkarnację, a więc w swoim testamencie wszystko zapisałem sobie. Jesteście ciekawi dlaczego?

Czarek Pazura opowiadał mi swego czasu, jak zmagał się z jakąś rolą w teatrze, której nie potrafił zagrać. I wtedy reżyser Bogusław Schaeffer powiedział mu tak: „Kojarzysz facetów, którzy ścigają się na sto metrów? Pada strzał z pistoletu startowego i wszyscy biegną do przodu. To ty się tak poczuj. Ale jak pada strzał, to się odwracasz i spierdalasz do tyłu”. Tak się czuję, gdy opisuję swoje życie. Czuję, że to i moje motto.

Choć pod tym względem zawsze najcelniejszy w określeniu tego, jak chciałem żyć (i chyba jak w dalszym ciągu żyję), jest ten dialog ze Staszkiem Tymem:

– Stanisław, mam pytanie, które cię po prostu rozłoży na łopatki.

– Proszę bardzo.

– Na twoje wysportowane osiemdziesięcioletnie łopatki.

– Proszę bardzo, kładź mnie.

– Stanisław Tym: jak żyć?

– Ha! Dobre – odpowiada Prezes Miś.

– Dobre? – upewniam się w swej niebanalnej inteligencji.

– Dobre.

– No to jak?

– No, w poprzek.

Wolność słowa, wolność myśli, wolność własnych błędów zawsze pojmowałem także jako prawo do spoglądania ukosem na to, co święte, zdefiniowane, uporządkowane, normalne lub przynajmniej blisko normy. Spoglądania w poprzek. Ta opowieść będzie zatem trochę inna.

Pisanie autobiografii kojarzy mi się trochę z agresją. Zmuszamy odbiorcę do patrzenia na świat naszymi oczami. A nikt tego nie lubi. Dlatego już zawczasu przepraszam wszystkich fanów, wrażliwców oraz zwykłych przyzwoitych ludzi.

Czytałem kiedyś listę przedmiotów znalezionych przez lekarzy w odbytach pacjentów. Czego tam nie było! Okazuje się, że fantazja ludzka w tej ciasnej materii nie ma granic. A więc: tłuczek od moździerza do przypraw, pióro wieczne, żarówka i – mój zdecydowany faworyt – ubijaczka do piany. Nie chciałbym, aby wkrótce tę listę wzbogaciło moje prozatorskie spełnienie. A ono wcale nie musi być ciekawe, zabawne, potrzebne.

Wracając do Hłaski. Podobnie jak on, kocham wszystkich ludzi. Ale niektórych nie teraz. Urodziłem się jako nikt specjalny, a umrę jako pan z telewizji. Nie nazwałbym tego szumnym dokonaniem.

Kariera autora talk-show jest jak kariera prostytutki. Najpierw robisz to dla przyjemności, potem dla przyjemności innych, a w końcu dla kasy.

Pamiętam taką rozmowę z Wojtkiem Jagielskim, słynnym Wampirem z wieczoru z nim samym, u mnie na kanapie.

– Bo ty jesteś trochę takim nestorem, nie?

Wojtek na to:

– Chyba matuzalemem.

Ja brnę, żeby docenić jego pionierskie dokonania:

– Byłeś pierwszy w Polsce, który sprofanował gatunek talk-show.

A on na to:

– Ale ty twórczo go rozwinąłeś i poszedłeś nawet dalej w tym spieprzeniu talk-show.

I tak się wzajemnie komplementowaliśmy, jak dwie dworcowe dziwki, licytujące się, która ma ładniejszy wrzód weneryczny. Ale nie ma się co chwalić ani czym. Pisząc swoje życie, mam wrażenie, że na początku swej biografii nakłamałem, fatum w CV i przyjęli mnie do roboty, o której nie mam pojęcia.

Ale zacznijmy od początku. Jak mawiał mój ulubiony komentator sportowy: „Łączymy się z magnetowidem”.

Aha. Jeszcze jedna wskazówka techniczna!

Nie do końca wiem, czy jest to literatura do czytania na trzeźwo. Świat po pijaku zawsze ma jakieś drugie dno, a na trzeźwo widzimy samo dno. Może z moimi wspomnieniami jest jak z piosenkami disco polo?

Zagadnąłem kiedyś przecudnego Zenka Martyniuka, cesarza muzyki biesiadnej:

– Podobno żeby wasze teksty zrozumieć, to trzeba się napić. Bo to jest piosenka biesiadna i trzeba przy niej garować. Jak to jest?

A on na to:

– Jeśli chodzi o wódeczkę, to na pewno się przydaje do zrozumienia wszystkiego.

Właściwie nie wiadomo, kiedy w człowieku zaczyna się starość. Czy wtedy, kiedy po zioło, zamiast do dilera, idzie się do Herbapolu? Kiedy kupuje się w sex shopie gumową lalkę, nalewa do niej wody i zaczyna używać jako termoforu? A może kiedy kupując prezerwatywy w aptece, słyszy się od ekspedientki, zwanej nie wiedzieć czemu „panią magister”, urocze słowa: „Rozumiem, że zapakować na prezent?”. A może w sytuacji, kiedy połowa oddawanego moczu idzie do analizy.

Jestem w wieku pomiędzy założycielem McDonald’sa a wynalazcą coca-coli. Jeden miał pięćdziesiąt dwa, a drugi pięćdziesiąt pięć lat.

Własna biografia jest trochę jak własna wersja historii. Jest legendą, co do której kształtu wszyscy się zgodzili. Rozpieprzmy to.

Mam pięćdziesiąt pięć lat. To nieźle jak na faceta w moim wieku.

Kiedyś, ze dwadzieścia lat temu, podczas gorącego lata, widziałem napis na zakładzie kamieniarskim: „Wielka letnia promocja. Nagrobek nawet 30 procent taniej”. To był pierwszy moment, kiedy pomyślałem o śmierci. Że trzeba być tak sprytnym i jeszcze zrobić na niej biznes. Widocznie autor tego komercyjnego przesłania wyszedł ze słusznego zresztą założenia, że istnieją tak oszczędne i frasobliwe finansowo jednostki, które gotowe są poświęcić się, umrzeć wcześniej, w letnie przedpołudnie, byle tylko obniżyć koszty życia.

Potem było tylko „tu i teraz”.

Nie jestem w stanie obiektywnie opisać swojego życia. Przecież nawet w pełni księżyca widzimy zaledwie jego połowę. A mnie się wydaje, że ja widzę jeszcze mniejszą część siebie. Uważam, że jestem typem, który nie zasługuje na autobiografię, bo takie powinny być puentą życia istotnego i znaczącego.

Kiedyś Krzysiek Varga napisał słowa, które w moim usilnym trwaniu w niebyciu literatem były silnym orężem: „Boże uchowaj, żebym kiedykolwiek napisał autobiografię, takiego zagrożenia zresztą całe życie nie odczuwam, jestem dziś bardziej niż pewien, że na taką erupcję żenady jak pisanie autobiografii nigdy się nie zdecyduję”. Varga jest genialnym kronikarzem mentalnych powikłań losów naszego pokolenia i jego uchowanie zawsze trzymałem w głowie jako ostrzeżenie.

Podobno nie ma większej zachęty do pisania niż obietnica sławy i hajsu, co w dużej mierze prowadzi do przyrostu grafomanów na każdy metr kwadratowy parkietów show-biznesu. Ja bardzo przepraszam, ale mój niezrozumiały pęd do pisania zrodził się bez udziału tych dwóch czynników, gdyż i sławy, i hajsu mam już po korek. Nie spodziewam się okrzyków i laudacji, że rzecz jest godna Homera, czy choćby tylko Bukowskiego. Apokaliptyczny zalew biografii, autobiografii oraz wywiadów rzek, szturmujących zapchane witryny i nie zawsze zapchane mózgi, stwarza okazję do zanurkowania w to samo szambo lub – przy odrobinie szczęścia – do wycelowania lekko obok.

Nie wiem, kto to kupi i do kogo trafię.

Zmysłowa ciągle Ewa Kasprzyk zaszczyciła mnie kiedyś w programie swoją osobą. Zagajam do niej:

– Właściwie jest jedno zdanie, które chciałbym, aby było kanwą tej rozmowy. To jest zdanie, które chyba stanowi najpełniejsze credo twojej działalności artystycznej. A brzmi ono: „Hrabinę zagram i kurwę udźwignę”.

Ewa na to, krótko i entuzjastycznie:

– O tak.

Ja mam zatem podobne w tej książce ambicje.

Jest takie stare rosyjskie przysłowie: „Jeśli się obudziłeś w poniedziałek i nie masz kaca, to znaczy, że jest środa”.

Jeżeli dzień po wydaniu niniejszych wymazów intelektu i pamięci nie będę miał kaca, to znaczy, że będzie środa.

Sam pozbawiam siebie jakże nobliwego argumentu, którym mogłem bez umiaru szafować w swoim programie: „Zobaczcie! A patrzcie czujnie! Tak właśnie wygląda człowiek, który nie napisał książki”. (Tu oczywiście powinny pojawić się śmiech oraz oklaski).

Zawsze uważałem, że tak zwani celebryci to ludzie, którzy więcej potrafią napisać, aniżeli zrozumieć. Zwykle towarzyszy im proste równanie specyficznej logiki tej branży: „Im krótsza kariera, tym dłuższa biografia”. W przypadku niektórych pań równie słusznie prezentuje się zasada: „Im krótsza kariera, tym dłuższy dekolt”.

Pamiętam przerażającą rozmowę o nie mniej przerażającej książce Kasi Cichopek.

– „Masz ładne nogi, eksponuj je jak najczęściej”. Odkrywcze.

Kasia na to:

– Tak, a przeczytaj dalej.

– „Lubisz swój biust, pokochaj bluzki z głębokim dekoltem”. To jest trochę myśl z cyklu: „Jesteś spragniony, napij się”.

– Zdziwiłbyś się...

– Nie, Kasia, chodzi mi o to, czy to nie jest trochę tak... Bo ja przeczytałem tę książkę solidnie... Albo kobiety traktujesz jak idiotki, albo jak kobieta rodzi dziecko, to przy okazji wypada też jej mózg.

Korzystając z okazji, jaką jest jakże dosadna reforma sądownictwa, powinniśmy wprowadzić następujące orzeczenie. Każdy autor-celebryta powinien mieć obowiązek osobistego przeczytania swojej książki na głos. Co zresztą mogłoby mieć także inny wymiar praktyczny. Taki czytający na głos „literat” zyskiwałby automatycznie odbiorcę w swej dostojnej postaci. Bo z tym bywa różnie.

Michał Piróg, mój ulubiony prozaik i eseista, tak rozmiłował się w pisaniu, że czytelnik całkowicie przestał mu być potrzebny.

Lodowiec na Antarktydzie składa się podobno w trzech procentach z moczu pingwinów. Polska literatura dwudziestego pierwszego wieku składa się w trzech procentach z gówna celebrytów. Ale, ale. Skoro już jesteśmy przy liczbach. Ponad siedemdziesiąt procent Polaków nie czyta w ogóle książek. Co ciekawe, ponad siedemdziesiąt procent Polaków cierpi na choroby przyzębia, a także siedemdziesiąt procent zakażonych Polaków nie wie, że jest nosicielem wirusa HIV. I jednocześnie siedemdziesiąt procent Polaków jest zadowolonych ze swojego życia. Jak tu nie kochać tego kraju i zamieszkującego go ludu?

Hamulcem trzymającym mnie z dala od komputera, który w swych gościnnych wnętrzach ma przestrzeń na każdy nielimitowany bełkot, była w końcu zwykła ludzka przyzwoitość. Ot, dobre zdanie.

Ciągle w głowie mam konwersację z Dorotą Wellman.

– Wchodzisz do księgarni. Widzisz książki Ibisza, Cichopek, Richardson, Marczuk-Pazury, Kingi Rusin, Michała Piróga. Kogo kupujesz?

Dorota stanowczo:

– Żadnej z tych nie kupię.

– Dlaczego?

– Bo nie lubię pieprzenia o niczym.

Ja z tym jakże mądrym i jakże grubiańskim stwierdzeniem pozwolę sobie się nie zgodzić.

Uważam, że z ignorancji, próżności, głupoty i ze zwykłej niekompetencji rodzą się czasami dzieła, na które nigdy nie zdobyłby się normalny człowiek. A to się czasem dla jaj przydaje. Bo wtedy w sposób radosny okazuje się, że nie wyszła naturze próba ukształtowania na Ziemi stworzenia myślącego. I czuję się wyjątkowy. Szczerze mówiąc, nie chciałbym też napisać bestsellera, bo to specyficzny rodzaj książek i świetne urządzenie. Wiadomo, jakie książki kupować, i wtedy nie trzeba ich czytać.

Ale wracając na chwilę do Doroty. To równa babka, bardzo dbająca o czytelność i zauważalność swojej równości w mediach. Ostra, pryncypialna i nieopieprzająca się, jak jej się coś nie podoba. I jest w tym prawdziwa. Bywa surowa i krytyczna wobec innych, mam więc prawo być surowy wobec niej. Dorota nie lubi pieprzenia o niczym. Trudno. Odrzuca tym samym radosną specjalizację wielu naszych wspólnych kolegów z pracy. Ale czy nie jest zjawiskiem lekko ocierającym się o pieprzenie o niczym wymyślenie książki pod szlachetnym tytułem Jak być przyzwoitym człowiekiem, wysłanie kilkunastu pytań do kilkunastu osób typu Robert Biedroń, Abelard Giza, Jadwiga Staniszkis, Mariusz Szczygieł czy też ja, obciążenie ich napisaniem, co sądzą o tym jakże przyzwoitym problemie, następnie wydanie z tego autorskiej pozycji. Bez spotkania przyzwoitą twarzą w przyzwoitą twarz. Bez konfrontacji myśli, spostrzeżeń czy postaw. Bez pokazania, że to jest dla mnie osobiście ważne. Wybaczcie, ale to jest pieprzenie o niczym tylko z wielkiej litery. I z jeszcze większego ego. Nie kupuję tego, dlatego też nie wziąłem udziału w tym tanim przedsięwzięciu dalekim od mojego rozumienia przyzwoitości. Abelard wziął i do dziś ma kaca.

Wiele lat temu natknąłem się w księgarni na dwie pozycje. Biografię Franza Kafki i biografię Davida Beckhama. Z pewną taką trwogą myślę, że w tym momencie mój czytelnik popada w zadumę i po stoczeniu ze sobą brutalnej walki wewnętrznej przyznaje się sam przed sobą, że nie wie, kim był ten pierwszy. Otóż biografia małego Żyda z odstającymi uszami o kruczym spojrzeniu miała 567 stron, a biografia pana od fryzur i goli – 404. Z pierwszym łączy mnie pogląd, że po śmierci dzieła wielu należałoby spalić na popiół, a z drugim fakt, że podobno dobrze wyglądam w bieliźnie. Ale wracając do książek. Te dwie historie życia dzielą zaledwie 163 strony. Koszmar rozumu od Davida Beckhama o sobie dzielą zaledwie 82 zadrukowane kartki. Jedna z tych książek reklamowana była jako „osobista opowieść o niezwykłym życiu, o przekonaniach, ambicjach, sympatiach, lękach, a przede wszystkim o poczuciu własnej tożsamości”. I zgadnijcie teraz: o kim mowa? No żeż kurwa! O futboliście, który podobno popularnością prześcignął Madonnę, Presleya oraz panią księżnę Dianę (co w jej przypadku jest o tyle bolesne, że nagły zgon powyższej nastąpił właśnie w trakcie ściągania się z paparazzim).

Człowiek rodzi się jako wielki znak zapytania. I pan „o sobie” jest dla mnie stale takim pytaniem, na które absolutnie nie pragnę poznać odpowiedzi. Jest plakatem. A Kafka jest mitem. Wolę Kafkę na tle upadku Austro-Węgier od pana „o sobie” na tle swojej małżonki, która w przeciwieństwie do męża ciągle błąka się w bojaźliwym poszukiwaniu własnej tożsamości.

Przyjrzyjmy się słowom obu bohaterów.

Kafka w jednym z listów, z 7 października 1914 roku: „Piszę inaczej niż mówię, mówię inaczej niż myślę, myślę inaczej niż powinienem i tak dalej do najgłębszej ciemności”. Minorowa tonacja przyglądania się własnym bebechom. Pan „o sobie” pisze: „Zawsze wierzyłem, że jeśli chcesz osiągnąć coś wyjątkowego w życiu, musisz pracować, pracować i później pracować jeszcze więcej”. Rozsądne, merytoryczne, poważne i brzmiące jak wykład motywacyjny Łukasza Jakóbiaka prosto z jego dwudziestu metrów kwadratowych błyskotliwości. Oto ciekawe derby. Podróż po mapie wyrafinowanego rozumu kontra dryblujący sklepikarz.

Mój dramat polega na tym, że nie jestem ani jednym, ani drugim. Choć behawioralnie bliżej mi do Franza. Mało kto wie, że był zaręczony z dwiema kobietami, flirtował z trzecią, a wszystko powoli zamieniał w farsę. Z mego punktu widzenia – ideał.

I tak oto co roku obchodziłem rocznicę podjęcia twardej decyzji o nieprzechodzeniu do świata literatury. Aż do teraz.

Kiedyś Tomasz Stańko powiedział mi:

– Miałem takie życie. Nie do końca wiem, kim jestem.

Oto dobra puenta, nawet na sam początek. Pomijając fakt, że mistrz trąbki wyznał mi także, że jeden z terapeutów stwierdził kiedyś, że Stańko nadaje się na dziesięć lat leczenia klinicznego, bez gwarancji sukcesu. Brzmi znajomo...

W ciekawej (choć mocno narcystycznej) biografii-wywiadzie Bono o Bono autor zadaje wokaliście zespołu U2 dziwne pytanie: „Czy budzisz się czasami, zupełnie nie pamiętając, że jesteś Bono z U2?”. Dobre pytanie. Podobne zadałem kiedyś Andrzejowi Sewerynowi: „Czy śnisz po polsku, czy po francusku?”. Odpowiedział mi celnie: „Śnię o tym, żeby spotykać tylko zdolnych dziennikarzy”.

Niestety pan Bono, kaznodzieja niezrażony minoderią pytania, odpowiada: „Owszem. Przez większość dni naprawdę nie myślę o tym, że jestem w zespole. Myślę o tym, że jestem ojcem, mężem, przyjacielem”. Specyficzny gość. Jakby wyprany w perwollu z poczucia humoru (na własny temat). Gdyby go dziennikarz z klęcznika zapytał: „A nie uwiera cię, panie, ta aureola świetlista nad głową?”, odpowiedziałby pewnie, że o niej nie myśli, bo myśli o tym, że jest ojcem, mężem, przyjacielem, a dopiero po południu o tym, że jest świętym.

Możecie mi wierzyć lub nie, ale ja codziennie myślę, że jestem czyimś chłopakiem, przyjacielem, kumplem, a czasem po prostu znajomym. I czasami trzeba mi przypominać, że jestem autorem talk-show. Tak jest wygodniej. I normalniej.

Czasami myślę, że im więcej się teraz czyta książek, tym silniejsze odnosi się wrażenie, że analfabetom nie dzieje się krzywda. Bo świat oszalał.

Generalnie już po tym, co napisałem, sam widzę, że nie wiem, jak dokładnie pisać, ale przede wszystkim – co. Choć pomogła mi w tej materii Beata Tyszkiewicz, która wpadła do mnie onegdaj promować swą biografię.

– Pani Beato, parę weryfikacji, bo to jest biografia.

– Tak, ale tu nie ma prawdy w ogóle.

– To znaczy co? To jest fikcja?

– Wie pan, cała prawda jest nietaktowna i nudna. Jeżeli ktoś panu zacznie opowiadać dowcip albo sen czy zacznie opowiadać film, który widział, no to jest nie do wytrzymania. I życie jest podobnie nudne, jeśli się mówi całą prawdę, więc z tego trzeba było coś wyciąć, co, powiedzmy, jest bardziej interesujące w życiu...

Jest jedna tajemnicza, ale jakże ważna osoba, która była moim natchnieniem bardziej niż wszyscy. Nie zgadniecie kto to. Kelner z mojej ulubionej knajpy w Gdyni – Aleja 40. Młody chłopak o biblijnym imieniu Mateusz, co nie oznacza nic innego, jak tylko „dar od Boga”. Bo to właśnie on najczęściej pytał mnie: „I co? Skończone? I co? Napisane? I co? Kiedy premiera?”.

Paradoksalnie to jemu najbardziej zawdzięczacie ten narcystyczny wytwór.

A, byłbym zapomniał. Był jeszcze Janusz Głowacki, który czasami czytywał mnie w „Polityce”. Któregoś razu zagaja do mnie: „Czemu ty nie piszesz dłuższych form? Byłbyś niezły”. To był moment, w którym mogłem umrzeć. Legendarny Głowa wypatrzył u mnie okruch talentu. Poczułem się prawie literatem, prawie spełnionym, gotowy odstawić swe zwłoki na Aleję Zasłużonych cmentarza Powązkowskiego. I spocząć snem spełnionego geniusza obok Stanisława Dygata, Marka Hłaski i blisko Edmunda Niziurskiego.

Chociaż prawdę mówiąc, gdybym mógł decydować o miejscu i czasie, to ściągnąłbym swe niecne zakończenie od Jerzego Gruzy, który wyznał swego czasu: „Chciałbym umrzeć w żeńskim akademiku”.

„Fajne są te twoje złośliwostki – prawił Janusz. – Dokładasz parę zdań i masz już komentarz. Dokładasz parę więcej i jest felieton. A dobry felieton to już kilka zdań ciekawej literatury – zachęcał. – Tylko pamiętaj, w momencie gdy będzie ci się przyjemnie pisało, to szybko przestań. Bo to najlepszy wstęp do grafomanii. Pisanie musi męczyć, musi dokuczać. Nie powinno być łatwe”. No i łatwe nie było. Zajęło mi równe sześć lat, bo co tylko zaczęło mi się pisanie podobać, to przypominałem sobie jego słowa i szybko przestawałem. A nie określał, jak długie powinny być przerwy.

Moje pisanie w „Polityce” w ogóle budzi skrajne emocje. Mariusz Treliński wyznał mi kiedyś, że ta rubryka ma dla niego mroczne emocje i jest w niej coś przewlekle niemoralnego. Ładnie to nazwał. Jakby budował kanwę nowej opery. Andrzej Stasiuk był mniej wykwintny. „Na dziesięć żartów wychodzi ci jeden. I wtedy szczam po nogach” – ujawnił niedbale z miną bezkompromisowego drwala.

Moja przyszłość od pierwszych dni nie miała twarzy. Albo mówiąc bardziej współcześnie: miała twarz pewnej wdowy smoleńskiej – co jakiś czas inną.

Jestem niczym zaproszenie na Facebooku od osoby, której się nie zna. Trochę ciekawostką, a trochę intruzem. Generalnie każdy, kto się urodził, wie, że lepiej się urodzić niż się nie urodzić, bo urodziny są dobre dla zdrowia. Amerykańscy naukowcy już dawno odkryli, że kto obchodzi więcej urodzin, ten żyje dłużej. Jak mawiała moja babcia Ania, gdy się narodziłem, szatan musiał westchnąć siarczyście: „O kurwa, nadchodzi konkurencja”. A przecież człowiek nie wie, gdzie się urodzi.

Pewien facet, sprzedając fiata brava 1.4, w ogłoszeniu napisał: „Nie sprzedaję Żydom, do Sosnowca oraz kibicom Wibratora Włoszczowa”. Automobil zupełnie nie wiedział, gdzie ma się podziać, no może poza małymi wyjątkami.

I tak też się stało ze mną tego upalnego lata.

1963. Dla polskiej muzyki to był ważny rok. Przyszli wtedy na świat Kazik Staszewski, Muniek Staszczyk czy poseł Paweł Kukiz. No i także ja. Kolejny tak ważny, a i tragiczny rok zdarzył się dopiero dwadzieścia jeden lat później. Na świat przyszedł Justin Bieber, a miesiąc później zabił się Kurt Cobain, co trudno uznać za wydarzenie bez związku z poprzednim.

Pamiętam pierwsze zdanie tyleż nudnej, co opasłej biografii Lecha Wałęsy, zatytułowanej powabnie Droga do prawdy. Brzmiało ono: „Zastanawiam się czasem, dlaczego moje losy tak a nie inaczej się potoczyły”. Otóż ja się nie zastanawiam.

To nie los mnie skrzywdził, to ja skrzywdziłem jego. Miałem być bowiem dziewczynką. Na początku oczywiście. Potem zostałbym pewnie kobietą, choć jak siebie znam, to nigdy nic nie wiadomo. Podobno chłopcy rozwijają się do piątego roku życia, a później tylko już rosną. Mógłbym być pierwszą reprezentantką płci drugiej obdarzoną tym brzemieniem. Dziś trochę nawet żałuję, że tak się nie stało, bo jako kobieta mógłbym zweryfikować plotki, że Żebrowski w łóżku to istny Thorgal, Adamczyk, prawdziwy oralny Chopin, i to bez kaszlu, a Gąssowski w pełni swych walorów zasługuje na te kłopotliwe rumieńce, gdy wspominają go nasze wspólne koleżanki. No ale, gdyby babcia miała koła, byłaby tramwajem. Niestety moi rodzice złożyli zapotrzebowanie na dziewczynkę, a potem wyszło jak w telezakupach. Towar przyszedł, ale nie ten. Oszukałem przeznaczenie, jak w filmie pod tym samym tytułem. Tyle że po mnie tatuś z mamusią już nie dokręcili kolejnych części. Podobno mój ojciec chciał dać ogłoszenie w prasie lokalnej, że zamieni syna, co miał być córką, na córkę, która miała być synem, ale matka wyperswadowała mu ten pomysł. Co nie przeszkadzało jej płakać rzewnie, niczym koreańska spikerka telewizyjna ogłaszająca śmierć Kim Dzong Ila.

Miałem mieć na imię Kasia. Coś między rozpaczą, margaryną, słynną stygmatyczką a późniejszą córką premiera.

Podobno każdy płód jest płci żeńskiej. No, przynajmniej do czterdziestego piątego dnia życia płodowego wszyscy jesteśmy kobietami. I u mnie to się skończyło. Tym razem jednak matka natura, zapewne nie wiedząc, co czyni, stanęła po męskiej stronie.

Taka krótka wymiana z Marią Peszek:

– Twój burdel w głowie, jakkolwiek to nazwiemy, jest domem mojego Pana.

Marysia na to:

– Przeprowadzasz się?

Dziś mam wrażenie, że częściowo zostałem lokatorem. Nie tylko Marysinego burdelu.

Było lato stulecia. We Wrocławiu właśnie barykadowano miasto przed czarną ospą, która, jak pokazywały liczne znaki w postaci efektownej wysypki, była już w środku, na rynku. Nie wszyscy wiedzą, że możemy się pochwalić jedną z ostatnich i jedną z największych epidemii tak zwanej ospy prawdziwej w Europie. Przywiózł ją do Polski wracający z Indii oficer Służby (nomen omen) Bezpieczeństwa, pan Bonifacy Jedynak. Ja zawsze lubiłem zjawiać się w najgorętszym momencie i tak też mi zostało na później.

Janusz Głowacki, pijąc ze mną czterdzieści kilka lat później tak zwanego brudzia w mieszkaniu niejakiego Fogelmana, ostrzegał mnie, że jak zmajstruję coś niegodziwego, to wypijemy „cofańca” i znów, jak niegdyś, będziemy na „pan”.

Wszyscy wtedy czekali, kiedy mój ojciec zaproponuje coś takiego matce, kobiecie z dopiero co obkurczającą się macicą. Ale nie zaproponował. Urodziłem się Polakiem upośledzonym.

Wiele lat później Piotrek Rogucki z zespołu Coma powiedział mi: „Nigdy nie dostałem w ryj za kibicowanie, bo nigdy nikomu nie kibicowałem”.

Ze mną było podobnie. Nie byłem kibicem. Byłem za nikim. Wszystko mi było jedno, kto komu co strzela. Nawet na boisku, gdy graliśmy w piłkę, zawsze krzyczałem, żeby do mnie nie podawali. Ilekroć otrzymywałem piłkę, jak najszybciej starałem się ją oddawać, by nie ponosić zbytniej odpowiedzialności za jej losy, pod które podczepione były losy moich dziesięciu niezwykle zawziętych kolegów.

Zawsze bałem się biografii, która układa się w prosty schemat. W przedszkolu marzy się o szkole. W szkole marzy się o studiach. Na studiach marzy się o pracy. A jak dostaje się już tę marną pracę, to się zachodzi w głowę, co tak nie pasowało w tym przedszkolu. Któż, będąc już dorosłym, nie wspomina z rozrzewnieniem, jak to w liceum miało się tylko jeden dylemat: czy całą kasę przepierdolić na alkohol, czy może na fajki, a w okresie studenckim wchodziło się na wyższy poziom podobnych dylematów: wstać z łóżka na obiad czy może na kolację.

Jestem też, generalnie rzecz ujmując, nieudacznikiem. Nigdy nie ułożyłem kostki Rubika, a mistrzowi Europy i świata Marcinowi Kowalczykowi zajmuje to ponoć 5,6 sekundy. Jak tańczę, to ludzie dzwonią pod numer 112, a jak śpiewam, to już im się nawet nie chce nigdzie dzwonić. Mylą mi się powstania narodowe, nie wiem, jak działa leasing, a różnicę pomiędzy netto a brutto pojąłem dopiero dobrze po trzydziestce. Rozpadam się na wycieńczone kawałki, gdy słucham The Sound of Silence Simona i jego kamrata Garfunkela. Jestem sentymentalny, niecierpliwy i nigdy nie porzuciłem masturbacji. Nigdy nie zostanę modelką plus size ani nawet blogerką modową. Nie potrafię sprawnie odpowiedzieć na pytanie: „Którą postacią z Gwiezdnych wojen chciałbyś być?”. Cały pakiet tak zwanego kryzysu wieku średniego zrealizowałem już przed trzydziestką. Zawsze zresztą uważałem, że ów kryzys wieku średniego to dla faceta taki moment, w którym średnio zaczynają ci się podobać kobiety w pewnym wieku. Reszta to wymysł nieudaczników i mściwych redaktorek pism kobiecych. Ciężko im zrozumieć, że jak siwy facet w wieku lat sześćdziesięciu kupuje harleya, to nie dlatego, że skurczył mu się penis oraz niezmiernie wzrósł apetyt na szesnastoletnie dziewice, tylko po prostu wreszcie na niego uzbierał. Kurwa, to przecież takie proste.

Bywam najbardziej leniwym pracoholikiem na tej planecie. Kiedyś przeczytałem, że Bill Gates miał powiedzieć takie słowa: „Zawsze zatrudnię leniwą osobę do pracy. Bo leń znajdzie nieskomplikowany sposób na jej wykonanie”. I tak twórca Microsoftu zdefiniował moją zawodową przyszłość. Od dzieciństwa przerażała mnie wizja seksu z kobietą czterdziestoletnią. Raz tylko przeczytałem, że może takowy być super. W Biblii. W Księdze Hioba.

Związki damsko-męskie dzielę na dwa rodzaje. Te, w których to ona bez jego wiedzy przegląda jego telefon, oraz te, w których to on bez jej wiedzy przegląda jej telefon. Jeśli w ogóle są jakieś inne, to na bank działają bez telefonów.

Ja generalnie jestem od lat stały w uczuciach, tylko kobiety się zmieniają. Mój ideał relacji to mityczni Romeo i Julia, wymyśleni w głowie autora, który nie wiadomo nawet, czy istniał. Znali się i kochali pięć dni, a następnie pozabijali. Żyć nie umierać.

Nie wierzę w sztuczną inteligencję, bo jak patrzę na kondycję ludzkości, to w ogóle przestaję wierzyć w jakąkolwiek inteligencję. Nie przeraża mnie wizja buntu maszyn, choć jeśli takowy się zdarzy, to chcę być blisko fabryki wibratorów. Jako ateista nie mam specjalnie pozażyciowych planów. Zarówno tu, jak i tam będę zawsze kierował się zasadą: „Jezus nadchodzi. Udawaj, że jesteś zajęty”. Wiem tylko jedno: tuż przed śmiercią przejdę na islam. Nie chcę, żeby przynależne mi siedemdziesiąt dwie dziewice nieuchronnie się zmarnowały w czekaniu, aż przyjdę. Jeśli to nie wypali, to na bank pójdę do piekła. Zresztą w niebie nikogo nie znam. A w drodze do tego drugiego jest jeszcze okazja, aby nieźle zaszaleć.

Najkrótsza i najskuteczniejsza modlitwa, jaką znam brzmi: pierdolić to.

Generalnie uważam, że jestem dobrym człowiekiem, a jak mężczyzna jest dobrym człowiekiem, to nieważne, jakiego koloru jest jego bentley. Jak widzę swoje zdjęcia z młodości, to przypominają mi się szkolne fotografie Eminema. Niewinny cherubinek z loczkami o uśmiechu zagubionego chłopca z pielgrzymki. A potem nadeszły zmiany, czyli tak zwana dojrzałość. Choć, nie ma co ukrywać, od blisko dwudziestu lat najczęstszym sformułowaniem, jakie słyszę, jest: „za stary”. Zawsze byłem gówniarzem o szczurzym pyszczku, a tu nagle zasuszony emeryt. Zgubiłem gdzieś środek życia.

To swoisty fenomen polskiej współczesności.

Kiedyś Kasia Nosowska śpiewała numer zatytułowany Dorosłość jako początek umierania. Ale na początku zwracam ci, czytelniku, uwagę na coś innego. Prawie zawsze nazywamy ją Kasią, a nie Katarzyną, tak jakbyśmy chcieli zgubić te wszystkie lata, kiedy to z Kasi zamieniła się właśnie w Katarzynę. Z rockowej małolaty w pełnokrwistą wokalistkę o głosie przypominającym czasem tęgie, czarne diwy plujące mielonym szkłem. Jakbyśmy chcieli oszukać czas. Zabrać mu formę przeszłą, akceptować tylko teraźniejszą, a z lękiem podchodzić do przyszłej.

Nie ukrywajmy tego, co będzie częstym motywem tej książki: żyjemy w dziwnym kraju w dziwnych czasach. W kraju, w którym w każdej chwili jesteś za stary. Dla wszystkich. Na wszystko. Kiedyś, jak byłeś za młody, to byłeś za głupi. Dziś jesteś za głupi, bo się zestarzałeś.

Taka wymiana z Dorotą Wellman swego czasu:

– Starzejesz się? – pyta okrutnie Dorota.

– Starzeję się – odpowiadam szczerze i z bólem.

– Z godnością?

– Nie.

– Ale cierpisz z tego powodu?

– A co to jest „godne starzenie”?

– No normalnie. Starzejesz się, to jest naturalny proces... Nie naciągasz sobie, nie prostujesz czoła, nie przesuwasz włosów i nie robisz z siebie młodzieniaszka, który ma... A nie, ty tak robisz akurat, bo masz coraz młodsze narzeczone.

– Ale nie, to w ogóle nie odmładza, one chcą seksu codziennie. To raczej mnie zabija. Ale chyba wolę taki wariant. Takie zabójstwo miłym łukiem omija starość.

W walce o stałą młodość nie wchodzimy w dojrzałość, tylko w karykaturalność. Bo ciągle nam się wydaje, że twarz naciągnięta na czaszkę, trzeszcząca jak pasek rozrządu będzie gwarantem nieprzemijania ducha. Pod tymi karykaturalnymi obrazami fikcyjnej młodości czają się ogłupiałe przemijaniem panie. Panowie niestety coraz częściej też. Jeśli motorem twoich działań jest radość z działania, to starość przychodzi później albo w ogóle idzie do sąsiada. Chociaż z tymi motorami bywa różnie.

Najdowcipniejszy krajowy kabareciarz Robert Górski razu jednego został przeze mnie zapytany: „Czy jest prawdziwe zdanie: «Na początku działalności Kabaretu Moralnego Niepokoju głównym celem działań była libacja po występie»?”. Spec od Ucha Prezesa bez zastanowienia wypalił: „Oczywiście, to jest motor wszystkich naszych działań. I chyba nie tylko naszych”.

Pierwszy raz o tym, że jestem za stary, usłyszałem od producentów programu Halo!Gramy w Polsacie. A byłem przed trzydziestką. Następnie swoją brawurową starością opanowałem ten show na kilka lat. Potem ten sam wyrok padł z ust dyrektora telewizyjnej Jedynki, ale o nim krążyły pogłoski, że interesuje go tylko kadra Roweru Błażeja. A ja miałem koło trzydziestki i dupę zorientowaną całkowicie na inne zadania.

Dziś słyszę to codziennie. Za stary na telewizję, na takie ciuchy, na taką dziewczynę, na taki wygląd, na takie zachowanie, taki samochód, styl. Za stary na wszystko. Za wszystko. Za stary nawet na to, żeby być stary, bo powinien być już nieżywy.

Janusz Gajos wypowiedział się tymi słowy w podobnej kwestii:

– To jest pewien rodzaj stopniowania popularności. Kiedyś podchodziły do mnie piękne młode dziewczyny, ja wtedy bardzo chętnie się podpisywałem. Potem zaczęły podchodzić dziewczyny, które mówiły: „Moja mamusia bardzo pana ceni”. A teraz podchodzą i mówią: „Babcia pana uwielbia, gdyby pan mógł...”.

– Ty, Janusz, na ostatnim nagraniu Idola podeszła do mnie pani i powiedziała: „Moja babcia pana uwielbia”.

– No widzisz, już się zaczyna!

– To już?!

– Ale to niepostrzeżenie. Nawet tego nie zauważysz, bo to idzie tak niby żartem, niby mimochodem, aż przyjdzie.

– Nie!

– Nie?

– Ja się nie zgodzę na starość!

– Ja też nie!

– No to żółwik!

Dla wielu metrykalnych krytyków w swej seksualności jestem skrzyżowaniem misia koali z kangurem. Zasypiam w trakcie skoku na partnerkę. Młodzież mnie nie chce, bo w sposób straszny przypominam im, że w wielu przypadkach są starsi ode mnie. Bo ton tej szowinistycznej dyskusji nadają właśnie oni, bezkompromisowe dzieci internetu. Matki i ojcowie chrzestni współczesnego hejtu, nienawidzący każdego, kto się urodził przed nimi. Bo przypominamy im, że też muszą ruszyć dupę, aby zaznaczyć swoje miejsce na ziemi. Oni codziennie chętnie zadadzą ci to brutalne pytanie: „Czy jesteś gotów na nagłe zmiany w swoim życiu? Nie? To dobrze, bo już jesteś za stary! Idź sobie i umrzyj”. A jak jeszcze, nie daj Boże, jesteś starszy od ich starych, a zachowujesz się tak, jak ich starzy nigdy by się nie zachowali, to już jest, bracie, mogiła. W ciągu ostatnich dziesięciu lat chyba tylko raz usłyszałem, że jestem za młody – od Małgosi Leitner, przezmysłowej menedżerki Joanny Krupy, kiedyś modelki, dziś właścicielki agencji modelek, z którą chciałem umówić się na randkę. Uwielbiam ją za to wyznanie do dziś.

Cenię sobie bardzo to, co napisał Andrzej Stasiuk w Podróży: „Każdy żyje w wieczności i mierzy ją swoją miarką”. A więc fuck off.

Od kilku lat odnoszę wrażenie, że dzisiejsza młodość bardzo szybko nadaje się na paraolimpiadę, bo szybko traci sprawność.

Kiedyś z redaktorem Piotrem Najsztubem starliśmy się w dyskusji na temat dojrzałości. On lansował tezę, że dojrzałość to jest stałe wygaszanie, a ja, że jego teza to czyste pierdolenie. Bo uważam, że młodość jest jedynym dobrem godnym posiadania i należy o nią walczyć. W młodości najgorsze jest pierwsze pięćdziesiąt lat, ale potem masz już z górki. Wiem, co piszę, bo powoli zaczynam mieć już z tej górki właśnie.

Z Markiem Kondratem wymieniliśmy na ten temat stosowne uwagi:

– Ja mam w tej chwili pięćdziesiąt lat.

– Gratuluję. Piękny wiek, proszę pana. Pamiętam.

– Pamiętasz jeszcze?

– Pamiętam.

Jaka szkoda, że tak krótki jest czas pomiędzy tym, gdy jest się za młodym, a tym, kiedy jest się za starym. Bo strażnikiem młodości stają się normy społeczne narzucane przez mieszczańskie społeczeństwo z korzeniami w folwarku. Nie będzie Niemiec pluł mi w twarz, nie będzie czas pozbawiał mnie jaj, nie będzie społeczeństwo dyrygentem moich wyborów. Nie będzie brak masowej fantazji patroszył moich magazynów z moją własną fantazją. Zawsze uważałem, że starość nie jest może dla mięczaków, ale młodość na bank nie jest dla idiotów. Niestety, obie kategorie wiekowe coraz wyraźniej zaludniane są przez wyżej wymienionych osobników. Bo zapominają, że młodość to wybór. To nie stan kalendarza, tylko stan ducha. Dojrzałość nie jest egzekucją młodości. Tak jak starość nie musi być kastracją radości. Myślę, że starość to totalna nuda, a na takie rzeczy po prostu szkoda tracić czas.

Piękną dyskusję miałem z Krzysztofem Kowalewskim:

– Bardzo dobrze pan wygląda – zaczynam.

– Dziękuję. Ja nigdy tak nie wyglądałem. Tam na górze mnie malowali.

– Ale nie, chodzi o to, że pan jest taki świeży...

Jezu, czy to będzie nietakt, jak zapytam, ile pan ma lat? Tak mniej więcej?

– Nie mniej więcej, tylko dokładnie siedemdziesiąt siedem.

– Ja pierdzielę!

– Ja też!

„Ludzkość po trzydziestce wkracza w potworność” – pisał mistrz Witold Gombrowicz. Zaczyna szukać granic swojej młodości, czasu, by zmienić swoje życie i myślenie na potworny level expert, czyli dorosłość. A młodość nie ma granic. Aby jej nie utracić, wystarczy fundować sobie stałą powtórkę z rozrywki swoich szaleństw. Bo szaleństwem jest odwaga, brawura, bezkompromisowość oraz uczciwość wobec własnych marzeń i ideałów. W programie Kuba Wojewódzki wdaliśmy się kiedyś z Muńkiem w taką sentymentalną wymianę:

– Nam się udało zachować coś strasznie pięknego, taką...

Muniek na to:

– Głupotę.

Ja brnę dalej:

– Nie. Taką niefrasobliwość, taki debilizm dziecięcy, taką naiwność.

A on na to znienacka:

– No, bo to jest bardzo fajne.

Nieprawdaż? Prawdaż. To jest fajne. Mam ponad pięćdziesiąt lat, a nie robię w swoim życiu niczego, powtarzam: NICZEGO, na co bym nie miał ochoty.

Chociaż dobrze pamiętam pogawędkę z Marcinem Prokopem:

– Prokopie, jesteś telewizyjną dziwką.

On na to:

– Bywam.

Ja na to:

– Ja też.

Możecie mi pozazdrościć. Jestem królem głupiej, ambicjonerskiej dumy i dobrze mi z tym. Nie idę na bolesne kompromisy, nie prowadzę programów, których nie obejrzałbym bez mdłości, nie kumpluję się z ludźmi, z którymi warto albo wypada. Mówię prosto w twarz, kogo lubię, a kogo nie. Nie zarabiam pieniędzy jak chałturnik, gwałcąc swój entuzjazm do wszystkiego. Jak śpiewał Kazik Staszewski: „Idę tam, gdzie idę, nie idę, gdzie nie idę, idę tam, gdzie lubię, nie idę, gdzie nie lubię”.

Jestem szczęściarzem. I choć zakamarki mej sławy bywają trudne do zaakceptowania, trwam w swym zadowoleniu. A bywa czasem trudno.

Taka rozmowa z Andrzejem Sewerynem:

– Czy pan mnie kiedykolwiek na oczy widział?

Andrzej na to:

– Proszę pana, widziałem pana na premierze Miłość ci wszystko wybaczy w Teatrze Polonia, kiedy pan jako jedyna osoba na widowni pił coca-colę i jadł sandwicza.

Zawsze będę powtarzał i do znudzenia przypominał słowa, które wytyczyły moją ponadpółwieczną obecność tu i teraz. Jestem zbyt młody, aby być stary.

Niestety, przeczytałem to, co napisałem przed chwilą, z wyraźnym odczuciem, że zaczynam przynudzać jak przeterminowany emeryt-moralista.

Powrócę zatem do wątku narodzin.

Podobno rodzice kochali mnie prawie od samego początku. Podobno czekali na nagłą śmierć łóżeczkową, ale ich rozczarowałem. Za fakt spadnięcia z wagi szpitalnej nie mogę ich obwiniać, bo, jak pokazały późniejsze losy Madzi z Sosnowca, dzieci czasem wymykają się rodzicom spod kontroli. Kiedy ojciec odebrał mamę ze szpitala, tak byli zaaferowani tym, że wracają do domu, że dopiero na ostatnich światłach przypomnieli sobie, że zostałem w poczekalni. No, ale trudno mieć im za złe, że nie pamiętali o czymś, czego nie chcieli. Po kilku dniach od mojego przyjścia na świat ojciec popadł w niezrozumiały dla wszystkich zachwyt i entuzjazm. Podobny do tego, który opanował Polaków po zremisowanym meczu z Rosjanami na Euro 2012. Jak wieść rodzinna niesie, był to w prostej linii efekt tego, że wytrzeźwiał. Miał bowiem człowiek ten typową słowiańską zaletę sprowadzającą się do słów: „Można się bawić bez alkoholu, ale po co się męczyć?”. Pierwsze słowa, które skierował pod moim adresem, gdy wziął mnie na ręce, brzmiały: „Oto, do czego zdolny jest człowiek!”. Do dziś nie wiem, czy mówił o mnie, czy o sobie. Chyba podejrzewał, że w wyścigu na naczelnego kabotyna rodziny będę stanowił dla niego duże zagrożenie. To tak, jakby Maciej Stuhr pokonał Jerzego Stuhra w castingu do roli Jerzego Stuhra.

Matka moja, Maria, to porządna kobieta była. Może trochę mało odważna życiowo, ale może być też tak, że cały zapas odwagi zużyła, rodząc taką kreaturę jak ja. Może przeczuwała, że wkrótce jej podstawowym zajęciem będzie wstydzenie się za syna.

I tu muszę przyznać, że miałem jednak jakieś szczęście. Marek Raczkowski opowiadał mi kiedyś, iż jest święcie przekonany, że w wieku niemowlęcym jego matka próbowała go kilkukrotnie zgładzić, na wszelkie chałupnicze sposoby. Jak widać, z marnym skutkiem.

Ojciec był z imienia Bogusław. Bogusław najbardziej lubił przemawiać. Urodziny, imieniny, okazje, braki okazji – on popadał w patos i słowotok. Miał dobre zadatki na prequel polskiego papieża. Przemawiał prawie zawsze ex cathedra, a każda z jego wypowiedzi nosiła znamiona nieomylności. Przynajmniej w momencie jej wygłaszania. Stąd mam w głowie refleksję, że można w życiu mówić największe idiotyzmy, byle tylko nie uroczystym tonem. Ilekroć ktoś zaczyna przy mnie przemawiać patetycznie, mam ochotę przyrządzić popcorn i oddać się dźwiękowemu spektaklowi.

Pamiętam też ojca zamarłego. Nie umarłego, tylko zamarłego. To różnica, bo w przeciwieństwie do stanu pierwszego, ten następny jest przejściowy i mocno okolicznościowy.

Był rok 1978, mistrzostwa świata w Argentynie. 14 czerwca, stadion w Rosario. Gramy z gospodarzami i karnego strzela Kazimierz Deyna. Boski Kazio. Latający Kazik. Strzela, piłka odrywa się od murawy, mój ojciec odrywa się od fotela. Piłka wpada prosto w ręce bramkarza, a mój ojciec wręcz przeciwnie. Zatrzymał się w czasie i przestrzeni. Jak nieznana z imienia żona Lota czy pani Joanna Burzyńska, z zawodu obrończyni krzyża z Krakowskiego Przedmieścia parę lat później. Ojciec skamieniały utknął pomiędzy stanem euforii a stanem niezrozumienia Kaziowego czynu. Był żywym pomnikiem zdumienia. Do szatni jasnego umysłu powrócił dopiero nad ranem. Było to jednak mniej kłopotliwe zachowanie, aniżeli pomysł na sprawiedliwe werdykty na piłkarskim boisku mojego późniejszego kolegi Arkadiusza. Arkadiusz, ilekroć oglądał mecz, który niechybnie musieliśmy przegrać, miał zwyczaj wydzwaniania na komisariat i zgłaszania popełnienia przestępstwa przez sędziego głównego spotkania.

Zjawiłem się pomiędzy rocznicami powstania warszawskiego a zrzucenia bomby na Hiroszimę.

Zresztą w Polsce trudno się nie urodzić pomiędzy jakimiś rocznicami. Nawet jak człowiek się zaprze, to i tak mu historia doklei jakąś tragedię, rozstrzelanie czy pogrom. Chociaż najłatwiej się u nas wstrzelić w okoliczność kościelną. Właściwie każdy dzień ma jakąś świętą bohaterkę lub bohatera. A jak zabraknie powyższych, to się daty dopycha cudem, objawieniem albo wniebowstąpieniem. Moja babcia ze strony ojca stosowała zresztą taki kalendarz: informowała nas, że wyjeżdża w dniu świętego Józefa Oblubieńca, a wraca zaraz na świętego Wojciecha biskupa i męczennika. Kiedyś nawet ja stosowałem tę metodę. I tak swój pierwszy seks miałem w dniu świętego Brunona Bonifacego z Kwerfurtu biskupa i męczennika. A pierwszy grupowy w Międzynarodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych.

Urodziłem się w Polsce, czyli tutaj, u nas. W krainie stworzonej przypadkowo przez zwichniętego emocjonalnie poetę grafomana. Skaleczonej narodowo-katolickim fatum, z którego od pokoleń nie możemy się wyzwolić. To fatum wywraca u nas wszystko do góry nogami. Kpi z chrześcijaństwa i zamienia nas w centralny szpital psychiatryczny Europy Środkowej i Wschodniej. W ojczyźnie cierpiącej, cytując księdza Tischnera, na wyobraźnię schorowaną, rozpiętej pomiędzy makami spod Monte Cassino, wierzbami płaczącymi, kwiatami polskimi Tuwima a brzozą dybiącą na zbyt nisko lecące samoloty.

Generalnie ojczyzna jest dość biologicznie bujna, jak widać z opisu. Jeden ze znanych polskich pisarzy opowiadał mi kiedyś, że po suto zakrapianej spirytualiami nocy obudził się bez sił i władzy w nogach, centralnie pośrodku kwietnego klombu w parku Ujazdowskim. Z trudem podniósł głowę i wyszeptał ni to do siebie, ni to do Stwórcy: „Jeszcze nigdy alkoholizm nie był tak piękny”.

Ja tak myślę o Polsce.

Jesteśmy narodem, który wytrzeźwiał. Z ideału europejskości, z postępu, nowoczesności, aspiracji i doganiania świata. Łączy się to z małym kacem, ale husaria nie takim rzeczom dawała radę. Jesteśmy jak dżdżownica rozcięta przez pług historii na dwie połówki, które w żaden dostępny duszy sposób nie chcą się ze sobą dogadać. Jesteśmy samotnym narodem, który czując się kundlem Europy, zgrywa bulteriera. Mało tego, ten bulterier jest zabrany przymusowo ze schroniska historii i w związku z zaistniałym faktem nie wie, czy kąsać wszystkich naokoło, czy może kopulować z każdą napotkaną nogą. Boimy się prawdy o nas, bo ona przynosi historie ściągnięte z piedestału dziejów. Bo mitologizujemy siebie i swoje dzieje. Najchętniej konsumujemy je w formie historycznego półfabrykatu typu Korona królów, gdzie Matysiakowie z mieczami zamieniają średniowiecze w M jak miłość. Boimy się trudnych pytań o nas samych, a więc najchętniej przyswajamy dogmaty. Polak, katolik, patriota, ocalił tylu Żydów, ilu się dało. A jakby się dało, to chętnie ocaliłby więcej.

Duża część z nas to pseudokibole pseudopatriotyzmu stojący na straży pseudowielkości. Nawet nasz nacjonalizm jest pseudo. Bardziej operetkowy niż skuteczny czy groźny. Jest najlepszym dowodem zarażenia narodowego ego chorobą pod wezwaniem nieistotności. Dobra zmiana wyciągnęła z nas wszystkie wstydliwe sekrety, które ukrywaliśmy pod europejskimi aspiracjami. Prawica u nas jest jak te słynne urodziny Hitlera w lesie. Wszystko to niby takie poważne, a pachnie nieudaną operetką.

My nie mieszkamy w normalnym kraju. Mieszkamy w mesjanistycznym i symbolicznym muzeum cierpienia. Jesteśmy zdziwaczałą resztką Europy. Co najbardziej bolesne, nie ma na razie planu, aby ktokolwiek był w stanie zaproponować alternatywną wersję polskości. Dosyć romantycznego pieprzenia. Potrzebna jest nowa wizja, nowy mit. Oparty na wolności, na wolnym człowieku, oświeconym i otwartym. Wyzwolonym z zabobonu, szukającym religii opartej na wiedzy, samodoskonaleniu się, samokształceniu, a nie na pacierzu i dawaniu na tacę. Dosyć terapii narodowej opartej na przekonaniu o wyjątkowości. Stan normalności nam najzwyczajniej w świecie wystarczy.

Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że akcja mojej biografii dziać się będzie w Polsce, czyli nigdzie, jak pisał Alfred Jarry w Ubu Królu. W trollandzie nieczynnym z powodu awarii narodowej duszy. Nie wiedziałem, że już jestem zwichnięty historycznie katyńskim lasem, rozbiorami, rubieżami oraz przedmurzami. Kompleksami tkwiącymi w morderczym uścisku z pogardliwą megalomanią. Z obrazem czaszek toczących się przez płonące łąki krwi, z pospolitym chamstwem i dresem toczącym się w autach na gaz. Bo to my, pogromcy imperium osmańskiego, okupanci Moskwy, wpatrujący się z autoerotycznym patriotyzmem w Matejkowskie Hołd pruski i Bitwę pod Grunwaldem i niemogący sobie poradzić z własną współczesną nieistotnością. Przecież z woli boskiej jesteśmy wyjątkowi, Jezus dał się ukrzyżować głównie w naszej sprawie, a i obroniliśmy cywilizację w 1683 roku przed islamem, a w 1920 przed bolszewizmem. A za Beaty Szydło to przede wszystkim – od europedałów po afrouchodźców. I co z tego zostało? Disco polo i wąsy. Etos, patos i bigos. Emocjonalność tak wyrazista, że ewidentnie kolidująca z myśleniem.

Kiedyś po marihuanie wymyśliłem taki żart. Rozmawia ojciec hemoroid ze swoim synem, małym hemoroidem. „Zobacz, synu – tutaj wykonuje teatralny gest na całą dupę. – Kiedyś to wszystko będzie twoje”.

Taki mam stosunek do naszego nowo odzyskanego patriotyzmu.

W Bostonie (na własne oczy widziałem) jest pomnik worka ziemniaków.

Polacy. Czujmy się docenieni!

Piszę te słowa w momencie dla Polski tradycyjnie szczególnym. U nas nie może być po prostu normalnie. Albo moment jest szczególny, albo chwila wyjątkowa, albo dzieją się rzeczy historyczne. Zero stabilizacji plus historyczne rozwolnienie.

Naprzeciw siebie stanęły w ustawce ostatecznej dwie Polski. Bezmyślna i bezradna.

A jak już wiele lat temu pisała Hannah Arendt, z bezmyślności rodzi się najgorsze zło. Niewiedza to władza. Zło rodzi się także w sytuacji, gdy większość ludzi używa głowy nie do myślenia, lecz do potakiwania.

Dialog mój z Tymem:

– Słuchaj, a co się stało z nami, Polakami? Masz jakąś refleksję, uwagę, spostrzeżenie? Stanisław, twoja perspektywa to jest osiemdziesiąt lat. Osiemdziesiąt lat polskiej historii. Co się takiego wydarzyło, że jesteśmy w tak humorystyczno-absurdalnym miejscu naszej historii?

Staszek na to:

– Słuchaj, zawsze trzeba brać pod uwagę taki element. Oczywiście ja tutaj przesadzam, to nie jest dokładnie tak, ale zawsze trzeba brać pod uwagę, że będzie nie to, czego się spodziewamy. I plany mamy takie, i wszystkie możliwości ich realizacji. Tymczasem się okazuje, że nagle dogaduje się grupa analfabetów, która nie umie czytać na przykład. I oni nagle na przykład wygrywają wybory. Takie rzeczy się zdarzają na świecie.

– Ale dlaczego nam?!

– A u nas to chyba nie są analfabeci.

– A kto?

– To jest gorsza odmiana takich, co to umieją czytać, a w ogóle nie czytają.

Mamy rewolucję karykaturalnego satrapy, który bardzo chce być Józefem Piłsudskim, a którego z Marszałkiem łączą tylko zwłoki na Wawelu.

Genialny strateg i ukochany przywódca, podczas narodzin którego ptaki mówiły ludzkim głosem, zjednoczył naród w strachu i chamówie. W miejsce nowego polskiego oświecenia wprowadził stare plebejskie zaciemnienie. Kolejny to dowód, że bardzo mały człowiek może rzucać bardzo duży cień. Patriotycznym planem minimum znów stały się słowa: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”, a co do reszty, to się jeszcze zobaczy. A kulturowym zapleczem przygnębiający Jerzy Zelnik i żywcem wyjęta z Sopockiej Nocy Kabaretowej Katarzyna Łaniewska.

Populizm zatriumfował złudzeniem, że każdy może być politykiem. A to nie jest nauka, tylko sztuka. A artystów tam, po prawej stronie rozumu, gwałtowny deficyt jest.

Zemsta jest podstawowym motorem każdej rewolucji. Nawet tej aksamitnej, która – uwaga, cytuję marszałka sejmu – chce tylko „odszczurzyć Polskę”.

I tak skarlała rewolucja skarlałego lidera pchnęła nas w czasy, gdy coraz trudniej ukryć, że zaczynamy być gotowi na przemoc. Wobec siebie. Czekamy tylko na pierwszy gwizdek, pierwszą pochodnię lub kamień rzucony w niewłaściwą witrynę.

Rozmowa z Jackiem Braciakiem, którego uwielbiam i szanuję:

– Jacku, żyjemy w kraju, w którym pomiędzy gejem, pedofilem a zjadaczem kupy jest cienka granica.

Braciak na to:

– Tak jak cienka granica jest między „ty” a „ty chuju”.

Bez politycznej kultury naród staje się dzieckiem, które bawi się ogniem i w każdej chwili może podpalić własny dom. Żeby było chociaż z kim robić kontrrewolucję. Z epicko plebejskim wizerunkiem herosa Antoniego Macierewicza, rodem z Dantona Andrzeja Wajdy i Obłędu Jerzego Krzysztonia, nie wygra frywolny uśmiech Roberta Biedronia. Nie mam co do tego złudzeń. Brak tu politycznego ciężaru oraz zwykłej, swojskiej aberracji. Krzysztoń prosto z psychiatryka pisał: „Rzeczywistość to nie sztuka, powszednieje, choćby była makabrą”. Oni tej makabry potrafią pisać kolejne zadowalające naród scenariusze.

Wiele lat później Marysia Peszek powie u mnie w programie: „Ja nie mam wątpliwości, że wolałabym przeżyć niż zginąć za ojczyznę”. Ona doszła do tego później, ja w świadomości bycia w tej bolesnej mniejszości tkwiłem już w dzieciństwie. Tego jednak nie wiedziałem wówczas, bo to było jeszcze przed szkołą. Ale i tak, jak znam życie, nie wiedziałem tego i po szkole, tylko miałem ściągę.

Czasy podobno były ciekawe.

1963. Na świecie był to rok pierwszy beatlemanii. To wtedy czwórka chłopaków zamknęła się w studiu nagraniowym na dziesięć godzin i nagrała Please, Please Me. Płytę, po której już nic nie było takie samo. Dziesięć godzin. Dziś tyle czasu potrzebuje Edyta Górniak, żeby dojechać do studia.

Po raz pierwszy przed mikrofonami radiowej Trójki zasiadł Piotr Kaczkowski. Wielki mag radia. Ileż pokoleń radiowców rujnowało swoje kariery, próbując „lecieć Kaczorem”, czyli naśladować ten jego leniwy, cedzący słowa flow. To niesamowite, jak facet potrafił opowiadać muzykę. Opowiadać koncerty. Opisywać dźwięki. Niczym David Copperfield, powodował, że nagle budziliśmy się w innym wymiarze z biletem na koncert grupy Yes w ręku. Kiedyś, podczas moich pierwszych dni pracy w Trójce, przyszedł do studia i powiedział: „Witaj, nazywam się Piotr Kaczkowski i cieszę się, że pracujemy razem”. To było moje prywatne pasowanie na radiowca. Co tu ukrywać, w kategoriach jakościowych mocno przedwczesne. A fakt, że radiowy guru podchodzi do mnie, nikczemnego insekta eteru, i przedstawia się z imienia i nazwiska, budził we mnie jeszcze większy zachwyt. To tak, jakby Jezus ze Świebodzina zszedł z cokołu (trzydzieści trzy metry) i pukając do drzwi mieszkańców, zagajał: „Cześć, to ja, Jezus. Jesteśmy sąsiadami, stoję sobie tutaj, obok Lidla”.

W tym samym roku zamknięto ostatecznie słynne więzienie federalne na wyspie Alcatraz, co z perspektywy Polski Ludowej wydawało się dziwne, ale i ekscentryczne, bo mierzone tęsknotą krajowej rodziny za własnym lokum. Nawet jednopokojowym, z kiblem w rogu salonu.

Z dzieciństwa niewiele pamiętam, ale nie z powodu urazów czy głodu, tylko na skutek tak zwanego szczęśliwego dzieciństwa, które wyparłem, bo musiało być strasznie nudne.

Wiem to na pewno i mam na to nawet żywego świadka (to oczywiście zależy od tempa drukarni) w postaci babci, że od najmłodszych lat chciałem być hitlerowcem. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Uważałem ich za schludnych, kulturalnych ludzi, którzy lubią przesuwać granice. Prawdopodobnie odpowiedzialność za to ponosi kanoniczny serial mojego dzieciństwa, czyli Stawka większa niż życie. To dzięki niej okazało się, że Niemcy mogą być fajni, zabawni i dystyngowani. Moimi idolami w tamtym okresie byli Hermann Brunner, „Zając” Wolf, pułkownik Kraft czy niejaki Puschke. Tak się z nimi zżyłem, że Helmut Kloss, stryj Hansa Klossa, automatycznie stał się moim stryjem i za nic nie mogłem wybaczyć rodzicom, że nie chcą go zaprosić do nas na Wigilię. Kiedy po wielu latach poznałem Stanisława Mikulskiego, nigdy nie przyjąłem do wiadomości, że jest Polakiem. Mało tego, uznałem, że jego bycie Polakiem to zdrada naszej sprawy. Bo on powinien być z zawodu Niemcem, gdyż najlepiej mu to wychodziło.

Dla mojego pokolenia w ramach relacji dobrosąsiedzkich Hans Kloss zrobił więcej niż Helmut Kohl, Tadeusz Mazowiecki i msza w Krzyżowej razem wzięci.

Gdy był gościem mojego programu, a pretekstem niestety okazał się film, którego scenariusz mógłby napisać średnio rozgarnięty ochroniarz Urzędu Skarbowego, mianowicie Stawka większa niż śmierć, byłem święcie przekonany, że zagada do mnie powszechnie znanym szyfrem: „Ładna pogoda”, a ja mu dumnie odpowiem: „Tak, o tej porze w zeszłym roku padał deszcz”. I znowu wszystko stanie się jasne, że przysyła go tajemnicza Centrala. Niestety tak się nie stało. Mało tego, pan Stanisław (Boże, jak to imię fatalnie brzmi) przyszedł w tureckim swetrze i w żaden sposób nie starał się, jak przystało na J-23, znowu nadawać. Już wtedy apelowałem głośno, że nowa ustawa krajobrazowa powinna zawierać jeden niedyskutowalny zapis: „Stanisław Mikulski bez niemieckiego munduru nie będzie akceptowany w żadnym ze znanych polskich krajobrazów”. Niestety nie zdążyłem. Centrala wezwała swego agenta do siebie na dobre...

To mnie kręciło wtedy, a zostało do dziś. Znalezienie własnej definicji rzeczy do cna zdefiniowanych. Miałem też inne pragnienia.

Podobał mi się Azja Tuhajbejowicz na palu oraz Nel, ale bez Stasia.

To były moje pierwsze kręgi kulturowe oraz punkty odniesienia. Azja miał od dzieciństwa twarz Daniela Olbrychskiego, co utrudniało mi w późniejszych latach zrozumienie, że martwy Azja buduje z kumplami fabrykę w Łodzi, i to bez pieniędzy. Zawsze uważałem, że umieszczanie mężczyźnie ociosanej belki w kroczu tylko za to, że wpadła mu w oko (w jedno, bo drugiego już nie miał) żona innego, to gruba przesada i symptom złych manier.

Najmniej akceptowała jednak te okupacyjne ciągoty rodzina. Babcia Anna szczególnie oprotestowywała moje nazistowskie pragnienia, a wiedziała, co robi, bo pochowała dwóch mężów. I to za ich zgodą. Obaj co prawda umarli po wojnie, ale tendencja wówczas była taka, że i tak za wszystko odpowiadają Niemcy.

Nel z kolei była moim pierwszym doświadczeniem erotycznym w kinie. A dokładnie masturbacyjnym. Zapałałem do niej tak silnym uczuciem, że na film w Pustyni i w puszczy do kina W-Z chadzaliśmy z moim ówczesnym kolegą Piotrem O. wielokrotnie – i jak to się elegancko mówi: z „biblijnym zamiarem utraty nasienia”. Ja zwykle trafiałem na ten moment, gdy mała Angielka w malignie wykrzykiwała rozpaczliwe: „Stasiu! Stasiu!”. Koszmar. Do dziś, gdy słyszę na ulicy, jak ktoś woła to imię, to miewam erekcję. Choć co tu ukrywać, coraz rzadziej. Piotr z kolei zwykle dochodził po mnie, co już wtedy dawało mi poczucie, że mam silne cechy przywódcze. A wszystko to w rytm muzyki zespołu Dwa Plus Jeden, który śpiewał coś o „wyciąganiu spod kołdry mgieł”.

To tyle o wpływie Sienkiewicza na mój rozwój umysłowy.

Odbyłem kiedyś krótką pogawędkę o tym przyjemnym temacie z dyżurnym kaznodzieją Polski Tomaszem Terlikowskim, specjalistą od grzechów wszelakich.

– A masturbacja? Pytam cię, bo ja jestem praktykującym masturbantem i to mówię szczerze.

Tomasz na to:

– A wiesz, jak chcesz się spowiadać, to nie u mnie.

Już jako dorosły mężczyzna przeczytałem gdzieś informację, że aby masturbacja była megaprzyjemna, trzeba robić trzytygodniowe przerwy. Nikogo nie muszę zapewniać chyba, że znam tę teorię tylko z teorii. Ale samogwałt okazuje się tematem fascynujących męskich pogawędek, bez względu na wiek i światopogląd.

Wojciech Cejrowski odwiedził mnie swego czasu.

– Zszokowałeś mnie, gdy wyznałeś, że nie lubisz otworzyć „Playboya”.

– Płaska kobieta z papieru, nawet jeżeli bardzo piękna, rozłożona przy śniadaniu, to jest nie ten kontekst.

– Dla mnie jest.

– Oduczasz swojego ptaszka prawidłowych odruchów.

– Ja oduczam swojego ptaszka prawidłowych odruchów??? Nie! Ja właśnie pasę swojego ptaszka! Pasę go!

– Jeśli twój ptaszek ma być przyuczony do konsumpcji papierowej baby w gazecie albo do masturbacji, to rzeczywiście go pasiesz.

– Jak oglądam Bitwę pod Grunwaldem, to ona też jest płaska, a pasę swoją wyobraźnię!

Widzę Ulryka von Jungensztajna i tego drugiego z krzyżem.

Zabawny był fakt, że po zdobyciu w sobie tylko znany sposób adresu młodej aktorki w Łodzi, która ku memu przerażeniu prywatnie nazywała się całkowicie inaczej, napisałem do niej list.

Monika Rosca, bo takie miała miano, była ode mnie starsza o dwa lata i była z ojca Rumuna. Postanowiłem nie brać sobie tego do swego narodowego serca i w długim wylewnym eseju do mej wybranki zaproponowałem wspólne życie oraz niestety przyznałem się do tego, co mi z nią w kinie wychodzi najlepiej. Ewidentnie nie chcąc naszej rodzącej się relacji zaczynać od potwierdzania nieprawdy. Niestety, widocznie list się gdzieś zawieruszył, bo do dziś nie dostałem odpowiedzi. Choć jeśli mam być szczery, to jeszcze w liceum z nadzieją zaglądałem do skrzynki pocztowej. Podobno piętnastoletnie dziewczynki nienawidzą mężczyzn i wszystkich by chętnie wymordowały, żeby dwa lata później rozglądać się, czy któryś nie ocalał. Widocznie moja sienkiewiczowska narzeczona jeszcze do tego etapu nie dotarła.

Wiele lat później, będąc na niedzielnym spacerze w Żelazowej Woli, zobaczyłem plakat informujący, że Nel będzie grała Chopina. Uznałem, że mam prawo do zadania pytania, dlaczego nie odpowiedziała na moje wyznanie, i w przerwie koncertu złożyłem reklamację. Spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakim prawdopodobnie minister Gliński oglądałby spektakl Golgota Picnic. Postanowiłem zdobyć ją obojętnością i od tamtej pory się nie odzywam.

Byłem żywym dzieckiem. Co zapewne świadczy o tym, że rodzice mnie zaakceptowali.

Nie pamiętam wiele z Koszalina, bo każda późniejsza, co tu ukrywać, sporadyczna wizyta w tym mieście upewniała mnie, że nie ma tam nic do zapamiętania. W Koszalinie urodziło się później kilku znanych osobników, między innymi Robert Kozyra, słynny wynalazca kija w dupie, ale to tylko potwierdza moją teorię, że to miasto nie ma szczęścia do ludzi. Co do Kozyry, to mam jeszcze jedną teorię. Jestem pewien, że urodził się jako bliźniak. Z własną figurą woskową, która występuje za niego we wszystkich programach telewizyjnych. Dlatego wypada tak przekonująco.

Naprzeciwko naszego domu stał koszaliński ratusz. Budynek znany jest z tego, że stoi na miejscu poprzedniego ratusza, a poprzedni na miejscu poprzedniego, a ten z kolei zajął miejsce tego, co był przed nim. I tak do sześciu ratuszy w tył. To chyba z tego patrzenia na ratusz wzięły się moje potrzeby, żeby mieć wpływ na ludzi.

Jest podobno takie schorzenie o dziwacznej nazwie „obiektoseksualizm”, które oznacza nic innego jak pociąg do budynków lub przedmiotów. Można się zakochać w barbakanie, barierce lub stodole dziadka. 17 czerwca 1979 roku dwudziestopięcioletnia mieszkanka Szwecji Eija-Riitta Eklöf wzięła ślub z murem berlińskim, który kręcił ją od dawna, i to z obu stron. To nie jest żart. Od tamtej pory kobiecina nazywała się Eija-Riitta Eklöf-Berliner-Mauer. Niestety, szczęśliwe pożycie trwało tylko dziesięć lat, bo nadeszła złowieszcza noc 9 listopada 1989 roku, kiedy tłum pijanych Germańców zniszczył jej małżonka, czyniąc z niej wdowę jak się patrzy. Mój brat Tomasz twierdził, iż lepiej, że godzinami patrzyłem na tę stronę, bo z drugiej był widok na śmietnik, w którym w rytm tamburynów spółkowali Romowie, a to mogło zdeterminować zarówno moje losy, jak i mój rozwój w całkowicie innym kierunku.

Nie wiem, co by było ze mną oraz ludźmi później, gdyby pewnego dnia nie przyjechał meblowóz i nie zabrał nas do Warszawy. Miasta, w którym wszędzie były i slumsy, i centrum. Tak to przynajmniej wyglądało w mojej nieletniej łepetynie. Razem z meblami w środku czułem, że zbliżam się do największej przygody mojego życia – bo wiedziałem, że taka jest mi pisana. We wróżby przestałem wierzyć dużo później, po tym jak zdechł mi pies Gustaw i po dokonaniu aktu kremacji czworonoga zachciało mi się ochłodzić napojem Tymbark, gdzie pod kapslem znalazłem przesłanie: „Teraz twoja kolej”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Kuba Wojewódzki. Nieautoryzowana autobiografia

Подняться наверх