Читать книгу Słońce narodu - Kuba Wojtaszczyk - Страница 8

Rozdział 1

Оглавление

W chwili, gdy gdzieś w szpitalu nowo narodzony trzydziestopięciomilionowy obywatel Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej ryczy jak opętany, duży fiat przystaje przed zapadłym ceglanym budynkiem. Renata jeszcze w samochodzie ściska leżącą na jej kolanach, przykrytą kuchenną szmatką blachę ciasta drożdżowego; trzymała ją tak całą drogę, by ta nie zleciała przy hamowaniu.

Kobieta wzdycha. Ciężki, nieświeży oddech nałogowej palaczki wypełnia wnętrze pojazdu, szukając ujścia w szparze otwartego okna kierowcy. Renata ma czarne włosy z przedziałkiem, opadające – wie, że niemodną – falą do ramion. W sześćdziesiątym ósmym były jeszcze krucze, więc wielokrotnie pogonili ją za te kłaki i wydatny nos. Co prawda wywinęła się pochodzeniem i nawet poświadczyli za nią w pracy, ale szarość i tak przedwcześnie podźgała głębię czerni. Jak w czasie okupacji – myślała – chociaż wojna już wtedy stanowiła dla Renaty niewyraźne wspomnienie i gdyby nie ojcowskie reminiscencje razem ze społecznie przyjętą ukrywaną martyrologią, najchętniej nie pamiętałaby o niej wcale. Spogląda na męża, a podarowane przez niego wczoraj na jej czterdzieste pierwsze urodziny sztuczne perły odzywają się cichutkimi stuknięciami niczym szeptem z bułgarskim lub węgierskim akcentem. Wie, że naszyjnik to za wiele na comiesięczne odwiedziny, ale nie mogła się powstrzymać, by nie dodać mężczyźnie otuchy.


Gustaw blednie i kurczowo ściska kierownicę; czyni tak zawsze, parkując przed tym budynkiem. Renata gwałtownie rusza głową, a potrójny sznur pereł chrzęści niczym łańcuch uczepiony psa, wskutek czego umęczone skupienie mężczyzny zostaje stłumione w zarodku. Patrzy na nią z przepraszającą miną, a jego zakola oświetla słońce, które właśnie obsiadają chmury wczesnego lata jak opiłki żelaza magnes.

– Chodźmy, bo zaraz lunie – mówi Renata.

Odpowiada jej skinieniem głowy.

Kobieta delikatnie domyka drzwi, by uniknąć odpryśnięcia granatowego lakieru. Jedną dłonią chwyta blachę, drugą mimowolnie przesuwa po torebce wiszącej na ramieniu, sprawdzając pewnie, czy wszystko jest na swoim miejscu – chociaż tam, w skórzanym wnętrzu. Hen, za głową Gustawa, ponad odległymi budynkami, dostrzega ściemniałą kurtynę przelotnego deszczu, zacinającego z ukosa i na próżno zmywającego robotniczy brud tego miasta. Słońce przenika nagle przez zaporę i rozbłyskuje wachlarzem migoczącego gorąca; tym samym przypomina o swoim istnieniu, jednocześnie niemal wprawiając krople we wrzenie. Renata jest przekonana, że niebawem ten ukrop ich dopadnie, sparzy za karę i zniknie, jak gdyby nigdy nic. Z tego wrażenia truchta do Gustawa, chwyta go pod ramię, po czym zaciąga do korytarza.

Najpierw do ich nozdrzy dociera znajomy odór stęchlizny zmieszany z wonią niezliczonych obiadów, resztek perfum, potu, wszystkiego, co gromadziło się w tych ścianach od lat, a teraz pachnie niczym słodki ulepek z przegniłych jeżyn lub malin. Po chwili z półmroku wyłaniają się kontury schodów i drzwi w zbutwiałych framugach. Uszy wypełnia trzeszczenie, jakby setek myszy gmerających pomiędzy belkami stropowymi i pod miękkimi dechami podłóg, na przemian z ludzkimi odgłosami bytowania, sprawiającymi wrażenie, że jest to miejsce tymczasowego kwaterunku, niemal obozu, gdzie robotnicy, nie zdejmując nawet butów, mogą legnąć wieczorem, a rano, po pospiesznym opłukaniu wodą twarzy, wrócić do kieratu. Kobieta odnosi takie wrażenie przy okazji każdych odwiedzin.

– Przecież nie zapaliłam. Potrzymaj to, rąk nie czuję – mówi, gdy Gustaw kładzie dłoń na ułamanej klamce.

Podaje mężowi blachę z ciastem, po czym, w ramach ukonstytuowania swoich słów, najpierw rozmasowuje bolące ręce, a następnie podpala zapałką carmena. Mężczyzna uśmiecha się szeroko i przewraca oczami. Jest pewna, że chciałby poczuć się jak zalękniony możliwością przyłapania uczniak, który wraz ze swoją dziewczyną pragnie wypić trochę alkoholu, zapalić i szaleńczo całować się w krzakach. Nic z tego – przebiega jej przez myśl.

– Chodźmy stąd, bo zaraz poczuje i będzie mamrotać. – Gustaw delikatnie popycha ją do wyjścia.

– Trzeba jej było kupić jakąś wódkę albo koniak. – Renata na zewnątrz opiera się plecami o ścianę przy drzwiach wejściowych.

Gustaw nie odpowiada, tylko przystaje obok.

Deszcz jeszcze tutaj nie dotarł. Wypuszczany nosem dym liże ją po muśniętych kiepską pomadką wąskich ustach, a ona podnosi wzrok na jednopiętrową kamieniczkę w kształcie żelazka. Stare, spękane mury, z parterowymi oknami osadzonymi nisko, by ludziom tam przebywającym skrócić drogę do wiecznego spoczynku. Resztki gzymsików rozpadają się pod ciężarem lądujących na nich gołębi, których uderzenia skrzydeł przypominają niemrawe oklaski. Firana faluje w oknie na piętrze; w krótkich chwilach jej unoszenia, w tych szparach na ludzkie wścibstwo, przebłyskuje nagie ciało, tak ulotne jak zajączki puszczane z kieszonkowego lusterka.


Gustaw kłania się komuś, kto właśnie wychodzi zza rogu budynku. Renata nie patrzy w tamtym kierunku, dalej lustruje kamieniczkę naprzeciwko i myśli o młodości męża, która składa się dla niej z nijakich wspomnień bytowania w cieniu żyrardowskich zakładów włókienniczych; bez ojca i z na wpół zwariowaną matką. Nieczęsto tutaj bywają. Nie przyjeżdżali nawet te dziesięć, piętnaście lat temu i wtedy, gdy Paweł był w brzuchu. Czy faktycznie w tej mieścinie jest tak mało miejsc, gdzie można potrzymać się za ręce i wsłuchać w infantylne gwizdy znajomych męża? – pyta samą siebie i natychmiast współczuje Pawłowi braku wakacji u babci z dala od wielkiego miasta.

Rzuca papierosa na ziemię i zgniata butem. Chmury szczelnie zakryły czerwcowe niebo nad nimi, pęcznieją, ciążąc ku dołowi. Deszcz wydaje się napierać po drugiej ich stronie, próbując przeszyć opasłą barierę. Bez rezultatu. Gdy świat trwa jakby w zawieszeniu, Renata odrywa plecy od ściany budynku, doskonale wiedząc, że jej czarna haremowa, luźna koszula upstrzona jest krostami tynku. Wejdzie uświniona i nie przeszkodzi jej w tym ani Hoff, ani tym bardziej teściowa – przebiega jej przez myśl. Nienawidzi tego słowa; „teściowa” brzmi prostacko i z marszu nastawia antagonistycznie.

– Daj mi to ciasto. Wydaje mi się, że ja powinnam je wnieść. – Renata uśmiecha się obojętnie.

– Jak chcesz. Ona nie jest potworem, zapewniam cię.

Ciągle bladą twarz Gustawa wykrzywia krótki grymas.

– Wiem, Guciu, wiem. Broń cię, Panie Boże, nie chciałam, aby tak to zabrzmiało.

– Zawsze to samo, te same przytyki.

– Przepraszam, nie chciałam.

– Dużo przeszła.

– Teraz zamierzasz mnie belfrować?

– Nie, ja tylko…

– Ano właśnie.


Już czas, by wyspowiadała się w imieniu swoim i męża – postanawia, odbierając blachę. Gwałtownie przyciska ją do piersi jak cudem odnalezione dziecko, a ścierka zsuwa się na ziemię. Gustaw chwyta ją w locie i od niechcenia odkłada na miejsce.

– Chodźmy już, bo się zaczyna lustrowanie.

Mężczyzna nieznacznym ruchem głowy wskazuje na kamienicę-żelazko.

– Mhm. Idź pierwszy.

W teraz bardziej zaciemnionym, ale ciągle tak samo zasmrodzonym korytarzu Gustaw wymacał klamkę, lecz drzwi ani drgną.

– Dlaczego są zamknięte?! – Napiera na obłupany uchwyt.

Puka. Najpierw cicho, jakby z pewnym zawstydzeniem; następnie mocniej, ale nie na tyle, by zaalarmować sąsiadów.

– Może gdzieś poszła?

– Gdzie miałaby iść?! Przecież wysłałem telegram. Przecież nigdy wcześniej się nie zamy… – urywa i wzdycha z jeszcze większym rozdrażnieniem. – Ale ze mnie kretyn!

Odpina dwa guziki u góry koszuli i wyciąga zawieszony na szyi łańcuszek. Ręce telepią mu się jak choremu na Parkinsona podczas ataku, przez co jednym mocniejszym pociągnięciem zrywa srebrny wisiorek. Bluzga pod nosem. W zamkniętej dłoni czuje zwinięty łańcuszek i klucz. Nosił go na szyi, odkąd przeprowadził się tutaj z matką.

– Spokojnie, Guciu.

– Nie mów mi, co mam robić. – Celuje kluczem do dziurki w drzwiach.

– Na pewno wszystko w porządku. Zwykła fanaberia.

– Cśśś.

Zamek puszcza ze zgrzytem, tak odległym i ledwo słyszalnym, aż trudno uwierzyć, że kiedykolwiek został zamknięty. W sieni ogarnia ich ciemność, niemrawo mącona przez szare światło z korytarza. Pospiesznie zatrzaskują drzwi i tak sterczą tuż przed kotarą przytwierdzoną pomiędzy tym pomieszczeniem a kolejnym. Renata słyszy przyspieszony oddech Gustawa. Chciałaby chwycić go za rękę, ale rezygnuje. Zresztą on już rozsuwa kotarę.

* * *

Kurz wiruje w powietrzu, rozpraszając wypełniający izbę blady blask popołudnia. Do ich uszu dociera Łobadaba di ta ta aa/ Aaaa/ Łabadaba gejra ba dejra ba da/ Łabadaba gejra ba dejra ba da – to Urszula Sipińska śpiewa zeszłoroczny hit, jednak rzęzi jak gruźlik, zapewne przez źle ustawione fale w radioodbiorniku. W nosy wciska się słodkomdły zapach topionej słoniny, tak intensywny, że Renata ma wrażenie, że ich ciuchy będą wymagać dokładnego prania. W pomieszczeniu ściany w kolorze szpitalnej mięty z równomiernie rozłożonymi białymi szlaczkami z szablonu, dwa łóżka: jej – pościelone napęczniałą pierzyną, przykrytą kocem – oraz jego, Gustawa, jeszcze z dzieciństwa – stojące przy oknie, zarwane, jakby nadżarte przez korniki. W jednym z rogów pomieszczenia góruje piec kaflowy, obtłuczony i obwieszony zasuszonymi wiąchami ziół i liści kasztanowca; tuż obok stoi masywna szafa, wydająca się jedynym nienaruszonym meblem. Renata po lewej ma wejście do mikroskopijnej kuchni, a po prawej komódkę z radiem, z którego Sipińska dalej zipie o uśpionej muzyczce na serca dnie. Nad odbiornikiem przyklejony do ściany wycinek z „Trybuny Ludu”, przedstawiający Rozalię Małecką, przodownicę pracy w żyrardowskiej szwalni, jako wzór dla innych robotnic. Jest nawet zdjęcie: młoda kobieta przy motalni – jak głosi podpis. Wykonała dwieście pięćdziesiąt procent normy. Nawet Renata zna tę opowieść na pamięć, historia przeżywana za każdym razem na nowo i na nowo, jakby Rozalia chciała im ją wtłoczyć, wstrzyknąć do krwiobiegu, zmieniając zamierzchłą przeszłość w sztandarowy przykład świetności rodziny Małeckich.

– But nie spadł. – Renata głośno przełyka ślinę.

– Co?!

– No, but jej nie spadł, jeden powinien spaść.

– Pewnie dlatego, że z Instytutu.

– Przywiozłeś matce prototyp?! Oszalał! – Czyni znak krzyża.

– Chciałem dać jej coś specjalnego, unikatowego…

– Zostaw! Przecież milicja musi to zbadać, lekarz przyjechać! Ma tu ktoś telefon?

– A skąd mam wiedzieć?! Jezusie Nazareński, no!

– To zadzwoń z milicji, przynajmniej gapie się za szybko nie zbiegną.

– Cholera ja…

Gustaw nie kończy, tylko zrywa się do biegu.

Renata odkłada blachę z ciastem na komódkę i spogląda na męża, przykładającego właśnie palce do nadgarstka Rozalii. Ta sama kobieta, która niegdyś fotografowała się z portretem Stalina, wisi nieopodal przykrytego ceratą stolika z ustawionymi na nim: talerzem z niedojedzonymi skwarkami i umaczaną w tłuszczu pajdą chleba oraz plastikową solniczką w kształcie pomidora z szypułką.

– Zostaw… Może zmów pacierz? – szepcze Renata.

Jest przekonana, że w takiej sytuacji nawet marna zapowiedź życia pozagrobowego jest lepsza niż żadna.

– Cholera jasna!

Gustaw wrzeszczy, lecz brzmi to tak karykaturalnie, że żona spieszy go przytulić. Odwzajemnia uścisk, a ona nie potrafi przestać myśleć o sobie. Czy tak samo przeżywałabym śmierć własnej matki, gdybym była wtedy świadoma? Ten ból musi być trudny do zniesienia – kontynuuje patetycznie. Jednocześnie chce, zupełnie prozaicznie, wyssać chociaż trochę tego smutku.


Sing-Sing pokochałam go/ popłynęłam jak za lordem aż na dno/ cały dzień by spał, nocą w karty grał/ a ja nie wiem, o co. Śpiew Rodowicz na przemian jest słyszalny i znika gdzieś za szumami.

Gustaw szlocha w ramię Renaty. Na szczęście nie wykrzykuje retorycznych pytań – myśli kobieta i zerka na taboret mniej więcej pod stopami dyndającej Rozalii. Wzdycha. Zbiera jej się na wymioty. – Powinnam zapalić, ale jak? W takiej chwili?

Sing-Sing ma koleżków trzech/ takich spotkać na ulicy to jest pech/ zbyt nerwowi są, grzeszą, kiedy śpią/ a ja nie wiem, po co. Rodowicz nie daje za wygraną. Renata pragnie, by Gustaw zatracił się w szale żałoby i cisnął radiem o ścianę albo o ten ohydny piec. Jednak on nie robi nic.

– Jedź już. Chyba że ja mam jechać? – mówi przymilnie, lecz stanowczo, jakby wypraszała kochanka.

Gustaw zaprzecza ruchem głowy, mamle słowa i w konsekwencji ich nie wypowiada. Wygląda, jakby nagle postarzał się o dziesięć lat. Renata patrzy na jego puchnące od płaczu oczy uwypuklające kurze łapki, wysokie czoło ściągnięte bolesnym skurczem, na którym wyżłabiają się kanioniki, zgarbione plecy, gdzie zdaje się usadawiać duch wisielca, i kremową koszulę z miejsca zabarwioną mokrymi plamami potu. By nie zniechęcić się do tego słabego człowieka, spogląda na jego zarost i gładzi go po nim. Powinna wykazać się większym zrozumieniem – stwierdza.

– Z komisariatu zadzwoń do Pawła.

Z policzka kieruje dłoń niżej i głaszcze męża po ramieniu. Mimo całego swojego żalu Gustaw sprawia wrażenie, jakby przebywał poza tym pomieszczeniem, jakby śmierć Rozalii stanowiła tylko pretekst albo okazję do większej, totalnej udręki. Ale już kieruje się w stronę wyjścia, a ona odprowadza go, bo tak należy; trzyma nawet dłoń na jego plecach, mając nadzieję, że jest ona ciepła, niemal symbolizująca, bądź co bądź, duchowe wsparcie.

Gdy docierają do kotary, Renata mimowolnie kieruje wzrok w stronę kuchni. To, co tam dostrzega, każe jej zatrzymać męża.

– Zobacz, taka z niej komunistka, a spekulantów wspiera! – Wie, że powinna ugryźć się w język.

Na podłodze pomieszczenia, w którym ledwie mieści się półka ścienna, niewielka lodówka i dwupalnikowa kuchenka, leży emaliowana misa wypełniona sznurami kaszanki, lśniącej, nawet tu, w ślepych czterech ścianach, kiełbasy, trzema klockami słoniny i pasztetu oraz dwiema okrąglutkimi szynkami.

Renata refleksyjnie wtyka dłonie pod pachy.

– Kogo teraz stać na mięso? – pyta Gustaw.

– Na mięso, jak na mięso, ale na takie ilości, jeszcze osobę starszą?!

– Przestań! Przecież wisi za tobą, ledwie ostygła, a ty bitwę o handel urządzasz!

– Czekaj! Weź tego trochę.

– Po co?

– Po co i po co? Dasz księdzu, na pewno nie ma co do garnka włożyć.

Renata pospiesznie zawija szynkę i kilka pętek kiełbasy w stare, składowane na lodówce „Przyjaciółki” i pakuje zawiniątka do siatkowej torby, wiszącej na gwoździu nieopodal framugi.

Gustaw odbiera pakunek i wychodzi bez słowa.

Renacie robi się trochę słabo, dlatego też szuka jakiegoś oparcia. Natrafia w końcu na kuchenkę; stojąca tam patelnia z resztką skwarków, zasklepionych już w miękką, nieprzeniknioną masę w kolorze brudnego śniegu, spada z hukiem na podłogę. Kobieta wykrzykuje przekleństwo i dyszy, jakby weszła na Giewont. Dlaczego z nią wszystko zawsze musi być takie trudne, efekciarskie? – pyta samą siebie. Tak jak w dniu ślubu własnego syna, gdy Rozalia odmówiła wejścia do kościoła, podobnie jak podczas chrztu Pawła. Na jego komunii w ogóle się nie pojawiła. Może to i lepiej? Może źle ją odbiera – powinna stwierdzić, że teściowa twardo obstawała przy swoich przekonaniach. Wyciąga papierosa, wtyka go w stulone usta i zapala.

Ze zdziwieniem odkrywa, że boi się opuścić kuchnię. Z radia dociera niewyraźny głos spikera, trzeszczy, ucina się, by następnie wybuchnąć niespodziewaną głośnością i na powrót ucichnąć. Wszystko to wydaje się Renacie surrealistyczne, aż w głowie ma porządny mętlik. Obserwuje pokłosie świniobicia i wpada w popłoch. Przecież milicja gotowa ich uznać za spekulantów albo, co gorsza, zabrać wszystko, by mieć z żonkami wyżerę! Słyszy swój zniesmaczony głos. Ponownie chwyta pierwszy lepszy numer gazety, wyrywa z niej kartki, a następnie układa na wyroby mięsne. W dłoni zostaje jej tylko okładka „Przyjaciółki” z pięćdziesiątego siódmego; dwie kobiety wrzucają głosy do urny, u góry informacja o wyborach do Sejmu. Renata tylko kręci głową, nie ma przecież czasu. Zaraz tu może być gorąco – przebiega jej przez myśl, gdy biegnie z misą do szafy. Z papierosa w jej ustach co chwila odpadają kawałeczki spalonej bibuły i tytoniu, a następnie sfruwają na podłogę, znacząc ją zupełnie nowym bytowaniem, na które w rozumieniu Rozalii nie mogło być w tym mieszkaniu miejsca.

Upchnąwszy pakunek pod swetrami i spódnicami, rumiana Renata stoi pośrodku izby i łapie się pod boki jak po świetnie wykonanej robocie. Nawet pozwala sobie na szeroki uśmiech. W końcu gasi peta w talerzu po ostatnim posiłku wisielca.

– Dlaczego nie zjadłaś kiełbasy albo chociaż kaszanki? Przepraszam. Po prostu nie rozumiem, dlaczego to zrobiłaś.

Ze spóźnioną śmiałością spogląda na trupa. Sine usta, wyłupiaste, lekko zezowate oczy, niemal wystrzelone z czaszki, okutanej, jakby warstwowo na siebie nachodzącymi, bladymi zmarszczkami, zdobionymi resztką czerwonobrązowawych otarć; całość otulona siwymi, krótkimi włosami, ulizanymi na bok, i podkreślona ledwie widocznymi, złączonymi brwiami. Paweł zawsze truchlał na jej widok – wspomina. To był nie tylko jej wygląd, ale i coś wewnątrz. Jakiś cień, jakaś traumowata zadra po wojnie, którą każdy z nas, Polaków, nosi, ale nie u każdego jest widoczna. Ważna jest nie tyle zajmowana pozycja, ile dostosowanie do narzuconej sytuacji – mawiała Rozalia, pomimo że w jej życiu powiedzenie to zupełnie się nie sprawdziło.

– Kłamczuszka – syczy Renata i kilkakrotnie popycha ciało.

Przygląda się zarysowi jej bielizny pod suknią. Sznur wrzyna się głębiej w szyję kobiety i trze o belki stropowe, przez które jest zarzucony. Wszystko to do słów: Myśliwecku, kochanecku/ Bardzom ci rada – ha, ha, ha/ Bardzom ci rada – ha, ha, ha w wykonaniu Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze” lub „Śląsk”, nie zrozumiała zapowiedzi. Rozalia porusza się jak wahadło w zegarze, to w lewo, to w prawo, a Renata popycha ją mocniej i mocniej, niczym w transie. Dynamika truchła jest coraz bardziej nieskoordynowana i gwałtowna, więc w chwili, gdy Renata chce wyłączyć piosenkę, sznur się zrywa, a Rozalia z łomotem ląduje na podłodze.

Robi znak krzyża. Szepcze przeprosiny na zmianę z Wiecznym odpoczynkiem, a trup leży z rozrzuconymi rękami i złożonymi nogami niczym baletnica. Czyżby to również cecha prototypów? – przebiega kobiecie przez głowę. Lecz myśl ta zagnieżdża się w niej tylko na kilka sekund, Renata biegnie już bowiem do łóżka, chwyta koc, po czym nachyla się przy nieboszczce, zamyka jej oczy i okrywa ciało.

– Tylko na rauszu uda mi się to wszystko wytrzymać – celowo stwierdza głośno.

Z komódki wyciąga flaszkę i podnosi ją pod światło. W mętnej, ciemnobordowej cieczy pływają paprochy, kawałki winogron, na dnie kłębi się gęsty osad. Potrząsa butelką, a wtedy z dna wzbija się w górę jakby jaśniejsza strużka pyłu. Z kuchni przynosi kieliszek i nóż. Kroi ciasto drożdżowe i z grymasem obrzydzenia nalewa bimbru.

Je i pije z ukrywanym uczuciem słodyczy życia.

* * *

Gdy Gustaw wychodzi z budynku, wymiotuje przy samochodzie trupem matki i klopsem z obiadu. Kawałki na wpół strawionego mięsa i widok zastygłej z koszmarnym wyrazem twarzy kobiety brudzą jego buty, a w ustach pozostaje kwaśny posmak urwanej historii. Z kieszeni rozkloszowanych spodni wyciąga chustkę z wyszytymi swoimi inicjałami. Ciągle wykrzywiony, wyciera usta, następnie buty, po czym ładuje się do fiata; torbę z zawiniątkami rzuca na siedzenie pasażera, a chustkę upycha do schowka w desce rozdzielczej.

W głowie czuje ukłucia, tak odległe, że gdyby nie znał swojego ciała, pewnie uznałby je za skok ciśnienia spowodowany tragedią. Może im się poddać, w końcu został sam. Nie! Musi wziąć się w garść! – rozkazuje sobie. Jednak pomimo tego pozostaje gdzieś pomiędzy: pomiędzy dzieciństwem a dorosłością, przeszłością a teraźniejszością.

– Najważniejsza jest przyszłość – mówi, przekręcając lusterko wsteczne w swoją stronę.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Słońce narodu

Подняться наверх