Читать книгу Yves Saint Laurent - Laurence Benaim - Страница 8

Słodycz i gorycz Oranu

Оглавление

Uwagę kobiet mieszkających w Oranie zaprzątała jedna myśl – chciały być bardziej zalotne niż kobiety z Algieru. Zarówno nocą w kasynie, jak i w dzień na sąsiedzkich herbatkach i kolacjach wyróżniały się radosnym usposobieniem i zręcznością konwersacji. Oficerowie marynarki woleli Oran od Algieru, ponieważ tu były ładniejsze dziewczyny. W Algierze, siedzibie rządu i administracji, ludzie bawili się w wąskich kręgach, grali w brydża i kładli spać o dziewiątej. Orańczycy żyli na modłę hiszpańską. Uważali, że mieszkańcy Algieru są zimni i niegościnni, trochę jak liończycy. Ci zaś wyśmiewali się z orańczyków i ich wymowy: „Jesteś z Oronu?”, traktując ich jak prostaków.

Miasto rozłożyło się amfiteatralnie u podnóża Murjadjo na bagnistej nizinie, na dwóch zboczach wąwozu Wahran, od którego wzięło nazwę. Rozrastało się chaotycznie, byle tylko szybciej się rozbudować i wzbogacić. W Oranie mężczyźni robili interesy, a kobiety rodziły śliczne dzieci. Mężowie zarabiali dużo pieniędzy, a żony je wydawały. W kosmopolitycznym i słonecznym Oranie ludzie żyli w małych kręgach, kastach. Albo trzeba się było z tym pogodzić, albo stąd uciec. Na szczycie piramidy znajdowali się francuscy osadnicy, tak zwani kolonowie, którzy wzbogacili się na rolnictwie, i notable, dający ogłoszenia typu: „poszukuję francuskiej służącej, zakwaterowanie na miejscu…”. Niżej plasowali się zwykli Francuzi, czyli urzędnicy, wychowawcy i nauczyciele. Europejską mozaikę dopełniali Żydzi i Hiszpanie. Najliczniejsi Arabowie byli prawie niewidoczni, chyba że rano, kiedy po rozładowaniu statków wracali do biednych dzielnic, w grupach pięcio-, sześcioosobowych. Przemierzali miasto na piechotę, kierując się w stronę village-nègre[2]. Ich mocne, muskularne, jakby wygarbowane pracą ciała błyszczały w słońcu. To właśnie tu, na płaskowyżu Saint-Michel, mieszkała rodzina Mathieu-Saint-Laurentów.

Potomkowie Pierre’a Mathieu de Metz (urodzonego w 1640 roku), wywodzący się z alzackiej rodziny urzędniczej, opuścili Colmar w 1870 roku, uciekając przed Niemcami. Pierwotnie ich nazwisko brzmiało „Mathieu de Heidolsheim”. Babcia, przyjaciółka rzeźbiarza Bartholdiego, pozowała mu przed fontanną w Colmarze (jej popiersie znajduje się w zbiorach tamtejszego muzeum miejskiego). Dziadek, Marie-Jules-Henri, osiedlił się w Oranie, gdzie otworzył praktykę adwokacką. Rodzina nie miała ziemi ani folwarków, ale posiadała pałacyk z dwunastoma pokojami, w tym salon urządzony mahoniowymi meblami w stylu Ludwika XVI, w którym królował portret przodka, Josepha Ignace’a Mathieu, barona de Mauvière, tego samego, który sporządził kontrakt ślubny Napoleona Bonapartego i Józefiny de Beauharnais. „Podarunek od cesarza” – mawiano, nazywając zresztą ten obraz Davidem[3].

Yves Henri Donat Mathieu-Saint-Laurent przyszedł na świat 1 sierpnia 1936 roku w klinice Jarsaillon, podczas gdy na zachmurzonym niebie tylko chwilami pobłyskiwało słońce. Tego dwieście czternastego dnia roku, dnia św. Nadziei[4], doszło do prawdziwego zbiegu okoliczności, ponieważ, jak wspominała Lucienne, matka Yves’a, „niedawno w rodzinie męża zmarł od ukąszenia osy chłopiec. Yves był niczym dar od Boga!”. Łóżeczko dla małego kupiono aż w Algierze. Chłopiec został ochrzczony 25 sierpnia. Był najstarszy z trójki rodzeństwa. Po nim urodziły się jeszcze w roku 1942 Michèle, a w 1945 Brigitte.

Lato 1936 roku zapisało się w pamięci mieszkańców Oranu i całej Algierii jako szczęśliwy czas, kiedy czytali gazety na kawiarnianych tarasach. 1 sierpnia „L’Écho d’Oran” donosiło z entuzjazmem, że Führer otworzył igrzyska olimpijskie w Berlinie, a doktor Goebbels powitał olimpijski ogień pokoju. Nikogo nie obchodziło to, że zarekwirowane liniowce przywoziły tu uciekinierów z Alicante i z Walencji. Orańczyków zajmowały inne sprawy…

Na przykład rozrywki. Po kolacji chodzili na występy orkiestry „Concerts Amoureux”, spektakle w wykonaniu „Les Galas Karsenty” i do kasyna „Canastel”. Był też teatr, który nieco zarozumiali orańczycy uważali za „najbardziej renomowaną scenę obok tuluskiego «Capitole’u»”. Na przedstawieniach spotykała się miejscowa elita. Oran był afrykańskim miastem z mnóstwem sal kinowych, takich jak „Plaza”, „Roxy”, „Eden”, „Idéal”, „Régina”, i dużymi kinami z fotelami wyściełanymi czerwonym pluszem, gdzie za kilka centymów można było spojrzeć w oczy gwiazdom ekranu. Krytyk „L’Écho d’Oran” często pisze o „pasjonujących” historiach, „uduchowionych” dialogach i „diabolicznej” akcji, zwłaszcza wtedy, gdy w finale gwiazda i jej partner „dochodzą ze sobą do porozumienia”.

Tamtego roku na afiszach widniały nazwiska Yvonne Printemps i Pierre’a Fresnaya, grających w Damie kameliowej, oraz olśniewającej Marleny Dietrich w etoli z łabędziego puchu, która w Pokusie jako zniewalająca Madeleine de Beaupré piła herbatę z kryształowej filiżanki i przyjmowała bukiety bladożółtych róż… Co skłaniało „L’Écho d’Oran” do zachwalania muślinów i tkanin drukowanych w drobne tyrolskie wzorki, „zabawne i nowoczesne”. Inna gwiazda tamtych czasów, Danielle Darrieux, wirowała w tańcu w ramionach Charles’a Boyera w Mayerlingu. Orańskie kobiety już tańczyły walca jak w Wiedniu, marząc o nierealnej miłości na cesarskim dworze i przystojnym Rudolfie w haftowanym mundurze, do którego szeptałyby: „Zabierz mnie z sobą!”.

Matka Yves’a, Lucienne Mathieu-Saint-Laurent, w odsłaniającej ramiona sukni z czarnej krepy przypominała Danielle Darrieux w filmie Mademoiselle ma mère. Fryzurą i trzepotaniem rzęs naśladowała „rozkoszną trzpiotkę”, wielką gwiazdę, której zazdrościły wszystkie kobiety. Jej szmaragdowe oczy podkreślały cienkie kreski wykonane kredką w miejscu brwi.

Lucienne, z domu Wilbaux, miała romantyczną przeszłość. Była córką Hiszpanki z Sidi-Bel-Abbès (Sidi-Bu-I-Abbas) i belgijskiego inżyniera górnictwa z Ouenzy. Wychowywała ją siostra matki, Renée, bogata wdowa po architekcie melomanie Émile’u Cayli. Ciotka, która urządziła mieszkanie meblami Majorelle’a[5] i Gallégo[6], dość wcześnie wpoiła dziewczynce zamiłowanie do „biżuterii, sukien i tego wszystkiego”. Lucienne dorastała, wiodąc podwójne życie. Smutna pensjonarka w szkole dla dziewcząt imienia Stéphane’a Gsella pierwszy bal przeżyła w roku 1930, spędzała wakacje w światowym stylu w Paryżu, z kuzynami Henrim i Pierre’em, i poznała szumiący jedwabiem świat hotelu „Royal” w Évian. Caylowie zatrzymywali się w „Impérial Palace” w Annecy i w hotelu „Martinez” w Cannes. „Przed zejściem na posiłki należało się stosownie ubrać”. Posępny hiszpański szofer w liberii prowadził bugatti: „Znany był z tego, że flirtuje z klientkami”. Tamta Lucienne z roku 1936 pilnowała, by w porcelanowych bombonierach nie zabrakło czekoladek, jak to robią damy nawykłe do otaczającego je zbytku. Nie należała do kobiet oszczędnych, kierujących się poczuciem obowiązku i przywiązaniem do rodziny, które twierdzą, że czarna bielizna jest wulgarna, i uważają aktorki za osoby pospolite. Płocha i zalotna, miała maniery damy. Jej sympatię dla żon kolonów wyrażał uśmiech, oceniający i jednocześnie poddający się zapachom uwodzicielskich perfum tych kobiet, zbyt bogatych, zbyt pięknych, zbyt śniadych. „Trzeba zobaczyć te kobiety z Rio Salado, które kąpią się w morzu, nie zdejmując swych ogromnych brylantów”. Pierścionek zaręczynowy Lucienne zgubiła, mimo wszystko nie na plaży.

Charles Mathieu-Saint-Laurent dużo pracował i podróżował. Był zamożny, a sąsiedzi uważali go za człowieka dystyngowanego. Stał na czele towarzystwa ubezpieczeniowego i zarządzał siecią kin w Maroku, Tunezji i Algierii, dzięki czemu jego dzieci mogły oglądać filmy za darmo. Wysoki i wysportowany, był przystojnym mężczyzną, kochał życie takie, jakie jest, i z godnością stawiał czoło wszelkim przeciwnościom losu. Podobnie jak jego ojciec, zdał maturę w liceum imienia Lamoricière’a. Mając dziewiętnaście lat, rozpoczął studia prawnicze w Marsylii, tylko latem przyjeżdżał do Oranu na wakacje u wuja, lekarza opery miejskiej. Jak wiele innych par, Charles Mathieu-Saint-Laurent i Lucienne Wilbaux spotykali się na boulevard Seguin. „Był taki przystojny, sześć lat starszy ode mnie. Nosił melonik i nieprzemakalny biały płaszcz. Zaprosił mnie na herbatkę tańcującą. Pobraliśmy się 4 lipca 1935 roku”.

Państwo Mathieu-Saint-Laurent mieli francuską służbę. Angèle gotowała, Marie zajmowała się porządkami. Bieliznę oddawano dozorczyni (pralnia znajdowała się w podwórku). Tylko ogrodnik był Arabem. Dzięki dostawcy Bartolo cała dzielnica wiedziała, że pani regularnie zamawia u Korsii skrzynki szampana. Lubiła wydawać przyjęcia. Zapraszała osoby z towarzystwa: mera, prefekta, podprefekta, hurtowników win i serów, adwokatów, przemysłowców… Mathieu-Saint-Laurentowie uwielbiali bywać, zwłaszcza pani. Opowiadała, że wieczorem chodzili „od jednej wspaniałości do drugiej”. Najwytworniejsze przyjęcia urządzała madame Berthouin-Maraval pochodząca ze starej zamożnej rodziny od lat mieszkającej w Oranie. Była przewodniczącą towarzystwa Czterech A (Association Amicale des Artistes Africains), kierowała działalnością organizacji dobroczynnych Ruche (Rój) i Goutte de lait (Kropla mleka). Przyjmowała w swojej willi „Eugénie”, wśród chińskich bibelotów i złoconych aniołków. Przeleciała samolotem nad Saharą, pisała, wydała między innymi tomiki wierszy Terre de lumière i Les chants du Hoggar. Była ekscentryczna i bardzo bogata. W niedziele widywano ją na place d’Armes, gdzie w czarnej muślinowej sukni i kapeluszu rozdawała znaczki Czerwonego Krzyża, „jakby szła po zakupy”, mawiali orańczycy. „Porządne” kobiety szeptały, że była kiedyś kochanką biskupa. Jednak Lucienne wcale się tym nie przejmowała. Troszczyła się przede wszystkim o swoje toalety i o to, co włoży na bal do Admiralicji, a co do jachtklubu czy klubu tenisowego, kiedy miłosne rumby owionie zapach perfum Vol de Nuit Guerlaina. Z gramofonu płynął głos Tino Rossiego: „Pod srebrnymi gwiazdami ku niebu melodia wzlatuje. Słuchajcie nocą mandolin, słuchajcie boskich głosów”.

Yves wzrastał w środowisku pełnym radości, słońca i tajemnic, które niepokojąco błyszczały w oczach matki. Był jak mały królewicz. Miał wszystko: pluszowe zabawki, samochodziki, trójkołowe rowerki, teatrzyk z Królewną Śnieżką i siedmioma krasnoludkami. W Petit Vichy, ogrodzie skalnym ciągnącym się wzdłuż Promenady nad stawem, starsze dzieci jeździły na osiołkach, a młodsze robiły babki z piasku. Ubierano go w marynarskie ubranka, białe spodenki i sandałki. Bardzo szybko zrozumiał, czego dorośli od niego oczekują. Wspaniale grał rolę kapryśnego dziecka. „Nie, nie podobasz mi się w tej sukni” – mówił do ciotki Renée, a ona trzykrotnie zmieniała strój, aż wreszcie zyskała jego aprobatę.

W domu przy rue Stora 11 rządziły kobiety. Pokoje ukwiecone cyniami tętniły radością. Sąsiedzi wspominają perlisty śmiech madame, który rozbrzmiewał na schodach z różowego marmuru. Rano narzucała na siebie „coś zwykłego” i szła na targ po owoce, a wracała z naręczem kwiatów. Angèle gotowała obiad. Po południu pani wychodziła na zakupy „do miasta”. Jej bratowa, raczej snobka, organizowała czasami herbatki, na których Lucienne bywała bez entuzjazmu. Oto i ona! Idzie boulevard Seguin w pięknej zielonej sukience. Uwielbia bawełniane tkaniny w żywych kolorach, które kupuje w „Michel le Bouchara”, dużym sklepie z materiałami przy rue d’Arzew. „Wspaniała” – mówią z uznaniem sąsiedzi, popijając lemoniadę u Korsii. Yves’a otaczały kokieteryjna matka, trochę nieobliczalna babka, pisująca poetyckie listy, śpiewająca w kościołach i wspominająca, jaka była piękna w młodości. A na podwieczorek chrupał racuszki od Angèle.

Okres od czerwca do września Mathieu-Saint-Laurentowie spędzali w swojej willi w Trouville, jednym z ulubionych letnisk orańskiego mieszczaństwa, obok Bouisseville, Clairefontaine i Saint-Roch. Tam byli wśród swoich. Uboższe rodziny musiały się zadowolić domkiem na ʼAïn Franine lub piknikowały na plażach, narażając się w powrotnej drodze w niedzielny wieczór na stanie w korkach na jedynej szosie biegnącej nad urwiskiem. Arabowie nie chodzili na plażę. W Trouville Mathieu-Saint-Laurentowie spotykali się z przyjaciółmi. Dorośli grali w kanastę, gawędzili, leżąc na słońcu, i biesiadowali na werandzie, jedząc jagnięce żeberka z grillowanymi pomidorami. Dzieciaki kąpały się rano. Kiedy na wodzie pojawiały się delikatne zmarszczki, wszyscy wracali na obiad, boso, z oczami piekącymi od słonej morskiej wody. Nagie podłoże omiecione przez wiejące tu sirocco parzyło ich w stopy. Rodzice zawsze uważali, że wiatr jest męczący. Dobrze wychowane dzieci zjadały solę i odbywały sjestę. W spokojne dni miały prawo do popołudniowej kąpieli. Yves przyjaźnił się z Simone Tronc. Jej rodzice pobrali się tego samego dnia co Mathieu-Saint-Laurentowie i również mieszkali na Saint-Michel. Simone urodziła się 30 czerwca 1936 roku. Ona i Yves byli jak bliźnięta. W Trouville ich domy stały po sąsiedzku. Codziennie o czwartej po południu Simone podbiegała do ogrodzenia, żeby wywołać Yves’a z domu. Kolejne lata mijały jedno po drugim jak historie, które opowiadała w cieniu piękna Irène Ayasse, przyjaciółka rodziny, nazywana Golondriną. „Och, jak mam dość tych wszystkich dzieciaków, które tu tak hałasują, że aż mi huczy w głowie”. Bawili się w różnych miejscach. Simone przypomniała sobie „coś wspaniałego”. Starą amerykańską na wpół rozerwaną tratwę wojskową. „Bardzo często się tam bawiliśmy. Były tam także wielkie porzucone boje. Lubiliśmy duże fale. Chodziło o to, żeby dać się ponieść, udawać topielca. Mówiliśmy, że prowadzimy taksówkę. To wtedy zaczęliśmy się uczyć pływać”.

W Oranie ludzie z różnych światów żyli obok siebie, ale się nie mieszali. Yves Mathieu-Saint-Laurent dorastał w zamkniętym środowisku, równie uprzywilejowanym jak w książkach, obojętnym na lokalne i międzynarodowe wydarzenia. 3 lipca 1940 roku, podczas ataku marynarki brytyjskiej na francuską flotę stacjonującą w Mers el-Kébir (Al-Marsa al-Kabir), Mathieu-Saint-Laurentowie schronili się w piwnicy. Yves miał wówczas cztery lata… Czy obserwując rodzinne szczęście, można sobie wyobrazić, że w tym samym okresie to spokojne i dostatnie miasto stało się kolebką antysemityzmu? 1 maja w „Café Riche” wybuchła bójka między faszystami i Żydami. Rue d’Arzew maszerowali członkowie organizacji Ognisty Krzyż ze znaczkiem płonącego krzyża z trupią czaszką, wznosząc okrzyki: „Precz z Żydami! Powiesimy ich za nosy!”. W roku 1942 został zniesiony dekret Crémieux, który przyznawał Żydom obywatelstwo francuskie. W rzeczywistości do jachtklubu, do którego uczęszczali Mathieu-Saint-Laurentowie, Żydzi nigdy nie mieli wstępu. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Yves Saint-Laurent, który wiele lat później utożsamiał się ze Swannem, nie omieszkał przypomnieć o jego narodowości. Mimo że był przywiązany do rodzinnego miasta, jego szczególna, niemal kobieca wrażliwość, być może w następstwie tych wydarzeń zaszczepiła w nim nienawiść do mieszczan, którzy żyją otoczeni podróbkami w stylu Ludwika XV, kupują ciastka w „l’Épi d’Or” i regularnie jeżdżą leczyć wątrobę do Vichy. Tych, którzy swoją nietolerancję dopełniali niebezpieczną skłonnością do bycia szczęśliwymi.

Upodobanie do ludzi wykluczonych stało się dla niego punktem wyjścia do zaakceptowania własnej odmienności. Jako młodzieniec w Oranie przepisał wiersz Jacques’a Préverta[7] oskarżający „żółtą gwiazdę okrutnej głupoty ludzkiej”, rzucającą cień na „najpiękniejszą różę z ulicy Różanej”: „miała na imię Sara lub Rachela, a jej ojciec był czapnikiem albo kuśnierzem i bardzo lubił solone śledzie…”. Historia, która się wydarzyła w Paryżu, w żydowskiej dzielnicy Le Marais, kończy się tak: „ale już nigdy nie otworzy okna, raz na zawsze zatrzasnęły się za nią drzwi zaplombowanego wagonu…”. Ale słońce „podąża swoją drogą” i usiłuje „zapomnieć o takich rzeczach”.

Odkąd do Oranu przyjechali Amerykanie, w mieście zniknęły komary. Tu wspomnienia o wojnie krążyły wokół kilku nieistotnych szczegółów: kwadratowych bochenków białego chleba, puszek z konserwą wołową, gumy do żucia o długo utrzymującym się smaku. I oczywiście pierwszych butelek coca-coli. „Widzieliśmy czerwono-białe skrzynki! To lodówki, dzięki którym całkowicie zmieniło się plażowanie …”. Gdzie Simone miała wypić swoją pierwszą coca-colę jak nie u Mathieu-Saint-Laurentów? „U Yves’a wszystko było dozwolone…”. Ale dla uboższych Francuzów z Oranu wojna to także cukier gronowy, owsiane ciasteczka, topinambur i bataty oraz przerabiane ubrania. Ich dzieci nosiły buty na podeszwie skórzano-drewnianej. Kiedy myśleli o Francji, marzyli o dobrym maśle i zielonych łąkach. Mathieu-Saint-Laurentowie nie znali takich wyrzeczeń. W ich willi trwało niekończące się przyjęcie. Zapraszano amerykańskich żołnierzy o uśmiechach szerokich jak jeep wypełniony nylonowymi pończochami i jak ramiona obładowane skrzynkami whisky i paczkami papierosów Lucky Strike.

Lucienne jeszcze bardziej wypiękniała. Mocniej malowała usta i nosiła sandały na niewielkim koturnie. Wkładała suknię z czarnej krepy z prostymi rękawami i wyglądała jak „paryżanka z Hollywood”. Któregoś wieczoru przypięła przy dekolcie bukiecik margerytek, bławatków i maków. Na szyję założyła czarną aksamitną wstążkę z plastikowym krzyżykiem. Yves lubił psoty. „Byliśmy wtedy pod Oranem, na wsi. Ojca nie było i mama wymknęła się na bal do bazy amerykańskiej. My, dzieci, skradałyśmy się za nią razem ze służącymi. Chciałyśmy popatrzeć, jak mama tańczy. Okno było umieszczone wysoko, więc jedna ze służących mnie podniosła, dzięki czemu mogłem zobaczyć matkę na sali balowej…”[8]. Lucienne w sukni z czarnej krepy to jego pierwsze wyobrażenie o modzie. Zachował ten obraz w pamięci jak cenny skarb. Trzydzieści lat później odtworzy ten model otoczony wspomnieniem ostatnich szczęśliwych chwil w Oranie.

Beztroskie dzieciństwo skończyło się wraz ze śmiercią dziadka. Yves miał wtedy sześć lat. Lucienne mówiła, że mały był dla niego „promykiem słońca”. Pewnego dnia chłopiec z płaczem uczepił się spódnicy matki. Po raz pierwszy miał się z nią rozstać i rozpocząć pierwszy etap nowego życia w katolickiej szkole. W rzeczywistości ten etap zaczął się dwa lata później w kolegium Sacré-Coeur, gdzie pozostał aż do szesnastego roku życia. Yves Mathieu-Saint-Laurent, jedyny brat obu sióstr, dorastał samotnie w krainie baśni. Później wspomnienia są jedynie punktami orientacyjnymi na osi czasu, której odcinki wydają się wyznaczone niewidzialnym atramentem. Wymykał się w rejony, w których dorośli już nie bywali. Często chodził bawić się do Fernanda Barona, sąsiada z rue de Chanzy, starszego o cztery lata. Jak wspomina tamte czasy Fernand? „Stworzyliśmy sobie nasz własny świat, na którego użytek wymyślaliśmy różne dramatyczne historie. Udawaliśmy, że jesteśmy rodziną arystokratów, która ucieka powozem przed rewolucją, albo… bawiliśmy się w chowanego o północy. Towarzyszką naszych zabaw był jego ciotka, Renée, która lubiła psoty i żyła trochę w świecie fantazji”. Zaciemniali pokój i rozstawiali w nim różne przedmioty. „Przegrywający mógł się tylko gniewać, że przegrał. Świetnie się rozumieliśmy. Yves uczestniczył we wszystkich wymyślonych przez nas zabawach. Ja pisałem, a on rysował na luźnych kartkach”.

Nadmiar marzeń, zjaw, fantazjowania. Był jak te dzieci, których wieku nie sposób określić, a które udają dziecko, by nie martwić dorosłych. Ten mały czort potrafił jednak układać piękne bukiety z kwiatów i spędzał czwartkowe popołudnia, przeglądając „L’Illustration”, pismo regularnie prenumerowane przez rodziców. W samotności rysował królowe i księżniczki. Widziano przed nim świetlaną przyszłość. Albert Mulphin, dyrektor Szkoły Sztuk Pięknych w Oranie, zajmował się w czwartkowe popołudnia grupą pięćdziesięciorga dzieci z dzielnicy Saint-Michel, które rysowały gipsowe odlewy. W roku 1992 ten osiemdziesięciosześcioletni profesor wspominał: „Co roku organizowaliśmy wystawę ich prac we wspólnej auli Pałacu i Szkoły Sztuk Pięknych. Madame Berthouin-Maraval, bywalczyni owych czwartków, powiedziała do mnie: «Zna pan małego Mathieu-Saint-Laurenta? Wymyślił niezwykłą biel». Istotnie, dodał do gwaszu srebrnego proszku, co świadczyło o jego subtelności, wyrafinowaniu i elegancji. Ja jednak odczułem zażenowanie na widok ramki z weneckiego szkła, w którą oprawił swój obrazek, ponieważ rysunki pozostałych dzieci przymocowane były w rogach czterema pinezkami”.

Otaczające go osoby wydawały się przyjazne i zarazem obce. Jakby dotykały cienia, który niekiedy się zjawiał, czuły i życzliwy. Kiedy w Trouville rozpętały się wrześniowe burze, przerzucili się na nowe gry: oszusta, piotrusia, kanastę, a nade wszystko monopol. „Pamiętam wspaniałe niekończące się partie związane z Paryżem – powiedziała Simone. – Graliśmy całe dnie. Niebieskie karty, rue de Vaugirard i rue Lecourbe, wzbudzały naszą pogardę. Wołaliśmy, że są «raï», czyli banalne i słabe. W Oranie mówiło się tak na kobietę pozbawioną elegancji i szyku”. Yves lubił dokazywać. Bywało, że rzucał ziemniakami w okna sąsiadów z naprzeciwka. Potrafił nawet pociąć suknie matki wiszące w garderobie, żeby robić z nich lalki…

Był otoczony nabożnym uwielbieniem. „Zawsze zostawialiśmy go w spokoju. To on do nas dzwonił. I tak już zostało”. Wymyślał zabawne historie. Przebierał młodszą siostrę Michèle, sadzał ją w salonie plecami do drzwi i przekonywał matkę, że odwiedziła ją księżna. Czasem wpadał w złość, ale nikt go za to nie ganił. Kiedy nie chciał się rozstać ze starymi spodniami do golfa, matka po cichu zakradła się do jego sypialni, żeby mu je zabrać. Ale Lucienne i Yves dobrze się ze sobą bawili, jak osoby, które łączy niemożność porozumienia się z innymi. Rozmawiali ze sobą o najmniejszych drobiazgach, niemal nie używając słów, jakby wspólnie odkryli sekret delikatniejszy niż wenecki kryształ, tajemnicę, która wskutek szczerego i spontanicznego ujawnienia w jednej chwili rozprysłaby się na tysiące kawałków. Lucienne zresztą też lubiła wygłupy. Jedna z ich ulubionych zabaw polegała na straszeniu się przed portretem barona de Mauvière’a spoglądającego na nich z malowidła nieruchomym wzrokiem i prześladującego ich w całym domu. Któregoś dnia uciekli przed nim aż do piwnicy! Stało się jednak to, co musiało się stać: Yves rzucił strzałką prosto w oko barona. Niezwłocznie wezwano ramiarza Jacques’a Abécassisa. „Niech pan coś z tym zrobi” – poprosiła Lucienne. „To niemożliwe, musi pani wysłać ten obraz do Luwru!” – odpowiedział rzemieślnik. „Nie ma mowy. Zaraz wróci mój mąż. Pan musi nam pomóc. Proszę zobaczyć, czyja to sprawka”. To mówiąc, wskazała na Yves’a, który po raz pierwszy, czerwony ze wstydu, chował się za drzwiami.

Kiedy Yves miał dwanaście lat, co czwartek przeglądał w księgarni „Manès” prasę w poszukiwaniu doniesień z Paryża. W „Vogue’u” pochłaniał recenzje z premier zamieszczane w cyklu reportaży fotograficznych Paris revit André Ostiera, który uzbrojony w hasselblada biegał po wszystkich balach. „Na piątkowe spektakle do opery schodzili się prawdziwi melomani, słychać było szelest jedwabnych sukni. Panowie w sztywnych kołnierzykach krzątali się wokół nowych tancerek”. Stronice przyciągały go reprodukcjami akwareli, pod którymi widniały czarodziejskie nazwy. Były tam tajemnicze perfumy rosyjskich książąt, bransolety z różowego złota i niemal przezroczyste pończochy, a przede wszystkim suknie wieczorowe haftowane w gwiazdy i sekrety, które przypadkiem ujawniała wizytówka, długa czarna rękawiczka, pocałunek. Paryż odkrywał elegancję czółenek i kwiatów z piór. Fotografie kobiet w gorsetach autorstwa Horsta[9] i kobiet na balkonie, wykonane przez Blumenfelda[10], wyglądały jak obrazy. Moda była sceną, na której ożywały „fałszywe sekrety” muślinu i czarne kostiumy wizytowe.

„W południe był w hotelu «Ritz»”, „Widziano go w teatrze na Polach Elizejskich” – podążając tropem Gruau, można było odtworzyć życia miasta, które o każdej porze kusiło atrakcjami. Kobiety nosiły kilkuczłonowe nazwiska i paliły chesterfieldy. Czuły się w obowiązku zatrudniać dekoratorów i cierpieć na migreny. Przede wszystkim Amerykanki zręcznie podkreślały swoje nieprawdopodobne pochodzenie. Ich mężowie kochali piękne przedmioty i młodych artystów. Przy dźwiękach arii z klejnotami[11] ożywiały swoją młodością i radością salony w stylu Ludwika XV wytapetowane błękitnym jedwabiem. Powietrze, którym oddychało się w ich XVIII-wiecznych rezydencjach, emanowało luksusem. W świetle żyrandoli błyszczały królewskie zastawy ozdobione grawerowanymi herbami.

Paryż był ostoją piękna. Jak złoty obłok unoszący się nad szarą rzeczywistością. Przepych pod niebem rozgwieżdżonym fajerwerkami. Nowy, wysoko upięty kok zaproponowany przez Diora wywołał skandal i falę krytyki. Yves zwrócił na to uwagę i po latach odtworzył obraz zapamiętanej z dzieciństwa wyniosłej gracji, jakby skradzionej królowej z baśni Andersena lub lśniącej złotem wschodniej tancerce. Pod zdjęciem ubranej w czerń piękności Diora, sfotografowanej przez Irvinga Penna, przeczytał ze zdziwieniem ironiczny, entuzjastyczny i surowy komentarz „Vogue’a”, który podziałał na jego wyobraźnię: „Tu spotykają się skrajności. Śmieszność ociera się o wysublimowanie, by w końcu się z nim stopić, kto więc mówi o geniuszu, przesadza. Pozorna przesada później okazuje się często płodnym pomysłem…”. Trzynastoletni Yves oznajmił siostrom: „Pewnego dnia moje nazwisko zostanie zapisane złotymi zgłoskami na Polach Elizejskich”.

Niestety, Oran to nie Paryż. Tam zawsze kwitły kasztany, a ludzie chodzili po ulicach bez celu i się kochali. Tu zaś nie było drzew, tylko ten upał, który nękał mieszkańców w porze sjesty. Oran leżał na ośmiu poziomach. Docierające tu wiatry już wcześniej traciły swój impet. Najwyższy punkt w mieście nie osiągał nawet sześciuset metrów. Łańcuch Murjadjo obejmował zatokę przy Al-Marsa al-Kabir jak lekko rozłożone ramiona. W Oranie nie było kasby[12], tylko village-nègre. Nie było krętych uliczek ani kopuł, ani nawet zaklinaczy węży. Jedynie niskie domki, wśród których przemykały kobiety w białych haikach i sprzedawcy calentica – purée z ciecierzycy, zwanego też mięsem biedaków. W Oranie nie było miejsca na „wyrafinowane gusta”. Nie sposób tu też było się zgubić.

„Oran jest niczym wielki żółty mur, okrągły mur, przykryty nieprzyjaznym niebem. Początkowo przybysz gubi się w labiryncie, szuka morza jak nici Ariadny”[13].

Wszystko było zorganizowane i ustalone w rytmie rubryki „Kuriera morskiego” w „L’Écho d’Oran”. Codziennie podawano do wiadomości nazwy statków, ruchy jednostek w porcie, listę pasażerów płynących do Sidi-Bel-Abbès (Sidi Bu-I-Abbès). Sprzedawcy ryb w porcie owijali papierem gazetowym barweny i kolenie. Dzielni żołnierze-rolnicy z Bugeaud, którzy przybyli tu z Gaskonii i Roussillonu, odbili miasto kaidom z Abd el-Kadery. Ich synowie szczepili drzewka pomarańczowe i sadzili winorośle. A przed szkołą biją się właśnie ich wnukowie… Tarzają się w kurzu, sczepieni jak drzewka oliwne z Tell i Hauts Plateux.

Dziewczęta i chłopcy spacerowali grupkami. Wiek dojrzewania to dla nich okres poprzedzający małżeństwo. Dlatego „chodzili ze sobą” w swoje ulubione miejsca: na rue d’Arzew, na stadion „Gasquet”, do budki z lodami Carmen… Dziewczęta nosiły cienkie sukienki, chłopcy paradowali jak amerykańscy aktorzy. W Oranie zresztą nikt nie spacerował, tu się „chodziło po bulwarze”. Kto nie stosował się do tej reguły, był narażony na wyzwiska. Najgorsze brzmiało mariquita, czyli ciota. Przed wojną tacy ludzie nie kłaniali się przyjaciołom własnej matki, aby ich nie kompromitować. Oran należał do miast, w których samotność była postrzegana jako ciemna plama, ponieważ było jej tu za dużo. Zresztą cisza ciążyła jak kamień. Rue d’Arzew i rue d’Alsace-Lorraine biegły równolegle do siebie, obie długie i tak samo konserwatywne.

A jednak Mathieu-Saint-Laurentowie żyli wesoło. Często urządzali przyjęcia. Yves, kryjąc się w krzakach w ogrodzie w Trouville ze swoją koleżanką Martine Ducrot, obserwował pary tańczące mambo. Matki, które kiedyś marzyły o białych telefonach i flirtowaniu w Macao (Makau), zrezygnowały z woalek i karbownicy do włosów. Zrobiły trwałą ondulację i włożyły gorsety, które przywróciły im młodzieńcze sylwetki. Porzuciły bezkształtne sukienki i podkreśliły talię, a biust wyeksponowały. Czas płynął szybko. Chociaż były mężatkami, nie złożyły swoich wdzięków na ołtarzu małżeńskiej stagnacji. Przekornie schlebiając mężczyznom, umiały sprawić, że czuli się dumni, widząc je za każdym razem w innej sukni… „Miałam wszystko – przyznaje Lucienne – lisy, popielice, skunksy…”, chociaż temperatura nigdy nie spadała poniżej zera. Nie potrafiła oprzeć się namowom sprzedawcy futer. U krawcowej, madame Bonave, zamówiła plisowaną suknię New Look. „Z płótna w kolorze ceglastym…”. Yves zachwycał się urodą matki, widząc, jak tańczy w zwiewnej sukni z tiulu w białe groszki. Pewnego dnia miał ożywić tę poetycką wizję…

Ta sama wizja zaprowadziła go do „Promé Couture” przy rue d’Alsace-Lorraine, gdzie w salonie na piętrze kobiety z Rio Salado wyrywały sobie najnowsze modele. Na fali sukcesu Diora firma kupiła na avenue Montaigne licencje na kilka fasonów, między innymi na suknię „Maxim’s”, podkreślającą kształty tych „Cyganek” udających madame Pompadour w kasynie „Canastel”. Zbyt bogate, za mocno umalowane, przypominały kobiety lekkich obyczajów zaczytane w powieściach, w których zawsze jest mowa o wyzwolonej miłości. Trzeba było je widzieć, jak przechadzały się w butach na wysokich obcasach w czterdziestostopniowym upale. W roku 1950 zorganizowano nawet w kinie „Le Colisée” konkurs na „orańską Carmen”! W tamtym czasie Carmen, kobieta dumna i nieokrzesana, rozsadzała ekran: po filmie Gilda Oran odkrył Ritę Hayworth, której partnerował Glenn Ford, w The Loves of Carmen.

Lucienne powiedziała, że ich mężowie byli o wiele mniej zabawni. „Kiedy jeden kupował pianino, drugi kupował dwa…”. Co z nimi robili? Kolonowie jeździli do Paryża, żeby słuchać szansonistek. W Oranie słowo „kultura” oznaczało uprawę zbóż, winogron i pomarańczy. To miasto nie lubiło intelektualistów. Kochało za to widowiska. A zwłaszcza kochały je kobiety. Jeżeli nawet zapomniały tytuł przedstawienia, to z pewnością pamiętały kreację, jaką miały na sobie tego dnia.

W niedzielne popołudnia Lucienne Mathieu-Saint-Laurent zabierała syna do opery miejskiej. Wystawiano tam cały repertuar XIX wieku (Aidę, Toscę, Carmen, Werthera, Rigoletta…), nie zapominając przy okazji Bożego Narodzenia o walcach wiedeńskich i operetkach (Czar walca, Wesoła wdówka czy Chanson d’amour[14]). Obok Algieru, Bône (Annaby) i Konstantyny miasto stanowiło ważny etap w tournée po Afryce Północnej. W lipcu 1947 roku grał tu Duke Ellington. W grudniu tutejsze dziewczęta drżały, słuchając Yves’a Montanda. W „Colisée” śpiewał: „Lubię cię całować, bo masz delikatną skórę, bo lubię wiosnę. Lubię cię całować, bo lubię pieścić twoje młode ciało…”. Pianiści wirtuozi, hiszpańskie gwiazdy, wykonawcy modnych szlagierów znanych z płyt, pierwszorzędne zespoły (Jean Weber z „Comédie-Française” wystąpił tu w roli Orlątka) – wszyscy zatrzymywali się w „Grand Hôtel”. W „L’Écho d’Oran” jedna strona niedzielnego wydania była poświęcona „Teatralnym plotkom” sygnowanym przez „Suflera”. W tygodniu recenzje pisał krytyk ukrywający się pod pseudonimem „Szczypta Soli”. I tym razem aktorzy byli „nadzwyczajni”, ich gra „olśniewająca”, wciągali publiczność „w wir zabawy” lub „cudowną romantyczną historię, która miała upiększyć wspomnienia”.

Yves, będący jednocześnie reżyserem, aktorem i kostiumografem, miał własną publiczność, którą tworzyła grupka dzieciaków: jego siostry – Brigitte i Michèle, kuzyni – Patrice i Catherine, córka bony – Aline i syn dozorcy – Paulin. Yves otwierał sekretne drzwi i lekko jak cień wślizgiwał się do wyimaginowanego świata Cocteau pełnego bezgłośnych błyskawic, aniołów śmierci i talizmanów… W czasie burz łamały się drzewa, a poruszone i zafascynowane dzieci wykonywały wszystko, co nakazywał im ten, który jak królowa z Dwugłowego orła Cocteau bał się jedynie bezruchu, spokoju.

Sztuka, którą Edwige Feuillère i Jean Marais grali w teatrze „Hébertot”, została zaadaptowana na potrzeby srebrnego ekranu w roku 1947. To właśnie w tym filmie Stanislas, w skórzanych tyrolskich spodenkach, spadł ze schodów. Yves założył nawet album z fotosami z filmu, które przywiózł z Paryża ojciec. „Całymi godzinami odtwarzaliśmy te historie. Leżeliśmy bezwładnie na łóżku, spadaliśmy. Odgrywaliśmy zatonięcie statku. A potem trafialiśmy do zamku, z którego ścian wychodziły ramiona. Byliśmy przerażeni” – opowiadała Michèle.

W sobotę 6 maja 1950 roku doszło do zauroczenia czerwienią i złotem. Tamtego wieczoru Yves Mathieu-Saint-Laurent był na premierze Szkoły żon Moliera z Louisem Jouvetem (który rok później zmarł) w roli Arnolfa i Dominique Blanchard w roli Anusi, „młodziutkiej wychowanicy”, o której „Szczypta Soli” napisał w „L’Écho d’Oran”. Sala była nabita po brzegi. Premiera spektaklu odbyła się w Paryżu w roku 1936, następnie wystawiano go w Szwajcarii i w Ameryce Łacińskiej, gdzie podczas wojny schronił się Jouvet. Kurtyna poszła w górę, odsłaniając dekoracje zaprojektowane przez Christiana Bérarda.

W tle perspektywa miasta… Plac. Ogród. Żyrandole jak pęki gwiazd namalowane na fiołkoworóżowym niebie. Gdzie jesteśmy? Żaden historyczny szczegół nie zdradza konkretnej epoki. Wszystko jest jedynie sugestią. A jednak to XVII wiek. Jesteśmy w ogrodach Palais-Royal w Paryżu. Dla Yves’a Mathieu-Saint-Laurenta to przedstawienie było odkryciem. Prostota użytych środków, umiejętna gra światłami, kostiumy jak plamy kolorów, żółcieni, fioletów, zieleni, odkryły przed nim inny świat, jego świat. „Reżyserem się bywa, tak jak bywa się zakochanym”[15] – mawiał Jouvet. Yves znalazł swoją prawdziwą rodzinę z Christianem Bérardem i Louisem Jouvetem, dwoma niezmordowanymi poszukiwaczami cieni i efektów scenicznych. Nauczył się na pamięć całych scen z tej sztuki. Odkrył urok iluzji.

Niedługo potem zaczął wycinać z kartonu sylwetki i ubierać je w stare prześcieradła i resztki tkanin, których dostarczała mu bieliźniarka. Jego „aktorzy” przemieszczali się nad drewnianą skrzynką zwieńczoną frontonem ozdobionym wykonanym arabeską napisem: „L’Illustre Théâtre”. Magiczne pudełko ze sceną i malowanymi dekoracjami, ze świecznikami i iluzjonistyczną kurtyną. „Stworzyłem – powiedział – całą maszynerię, żeby ustawić dekoracje i oświetlenie”.

Lecz pewnego dnia tkanina zapaliła się od świec. Do wybuchu pożaru doszło podczas wystawiania Świętej Joanny George’a Bernarda Shawa. Do pomieszczenia, w którym odbywały się przedstawienia, wprowadziła się bieliźniarka. Ale spektakle odbywały się nadal, tylko już bez rozgłosu. Brigitte wspomina: „Miałam chyba pięć lat, kiedy pokazał mi świat marzeń. Dostawałam zaproszenia. Byłam za mała, żeby je przeczytać, więc robiła to za mnie siostra. Prosił, żebym nic nikomu nie mówiła: czekał, aż rodzice pójdą spać, żeby wsunąć nam pod drzwiami niewielkie karteczki”. Zapisane niebieskim atramentem na stronach z zeszytu w kratkę, zaadresowane były do wielkich paryskich dam. Oto rachunek wysłany przez „Yves’a Mathieu Saint Laurenta, Haute Couture, Place Vendôme”[16]:

Pierwsze zamówienie od madame de Henlé

1 komplet firmowy poranny, sweterek, spódnica worek 30 000 F

1 model z kolekcji „Stanislas” 70 000 F

1 model z kolekcji „Shogun” 60 000 F

1 kapelusz z kolekcji „Shogun” 10 000 F

1 model z kolekcji „Yolanda” 80 000 F

1 model z kolekcji „Mata Hari” 150 000 F.

Razem (podkreślone) 400 000 F. Oprócz dość dobrej znajomości cen notatka ta pokazuje, że młodziutki projektant miał dobre rozeznanie w modzie. W tamtym czasie Elsa Schiaparelli, ekskrólowa jaskrawego różu, który określiła mianem shocking, i ekscentrycznych modeli z okresu międzywojennego, zaangażowała młodego projektanta. To on dopracowywał bluzki i spódnice – te pierwsze dające się nosić oddzielnie, świeże i miękkie – zrywając z podszywanymi sztywnikiem kostiumami Diora. Nazywał się Hubert de Givenchy. W 1952 roku otworzył własny dom. Dla młodego marzyciela z Oranu Hubert de Givenchy stanowił wzór, podobnie jak Christian Dior i Cristóbal Balenciaga. Kolekcje tych trzech krawców starał się bardzo pilnie śledzić.

Mimo to dla Yves’a Saint Laurenta młodzieńcze lata były trudnym okresem wewnętrznego rozdarcia. „Począwszy od szkoły średniej – opowiadał – zmuszony byłem wieść podwójne życie. Z jednej strony radosna atmosfera rodzinnego domu, świat, który stwarzałem, rysując, moje kostiumy, mój teatr. A z drugiej droga przez mękę w katolickiej szkole, w której uchodziłem za dziwoląga”. Uczeń z tej samej szkoły, François Catroux, pochodzący z Mascary, dobrze pamiętał Yves’a: „Nie mieszkał w internacie. Zauważyłem go na podwórku: uczniowie z internatu nosili czarne fartuchy, on natomiast zawsze miał na sobie marynarkę w kurzą stopkę, bordową kamizelkę i flanelowe spodnie. Wyglądał przez to jak Anglik mieszkający w Oranie. Musiał być trzecioklasistą. Przerwy spędzał samotnie, oparty plecami o okna kaplicy. Z nikim się nie bawił. Nie szukał towarzystwa. Był samotnikiem”.

Oran – gdzie spoiwem wszelkich przyjaźni i nienawiści było powiedzenie „co ludzie powiedzą?” – stanowił źródło cierpień. Cnota kryła się tu podstępnie pod maską zaniedbania. W mieście, w którym ktoś, kto nosił zegarek na łańcuszku, uważany był za snoba, gdzie chłopak wracający z Paryża w różowej koszuli zasługiwał na miano dupka, konformizm miał moc granitu. Na próżno wszystkie wspaniałe widoki, skoro na każdym kroku trzeba było walić głową w mur. Bić się ze słońcem, głupotą, przeszłością, nieufnością, którą żywiły do siebie poszczególne społeczności, i pogardą wpajaną już od wczesnego dzieciństwa. Walczyć o szczęście, kiedy już nie było czym oddychać, i o dobry gust. Musiał stąd zniknąć, by odrodzić się na nowo po drugiej stronie morza. Mając piętnaście lat, Yves Mathieu-Saint-Laurent zaczął lekturę W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta. W Sodomie i Gomorze przeczytał z pewnością zdanie: „Ci, uważając swoją przywarę za bardziej wyjątkową, niż jest, żyli samotnie od dnia, gdy ją odkryli, dźwigając ją wprzódy długo bez świadomości własnej natury, dłużej jedynie niż inni”[17]. Od tej chwili życie osobiste, które Yves łączył z taką czy inną przywarą, staje się tylko jedną z wielu składowych jego osobowości. Nie mógł ich wszystkich pogodzić, jakby rozbijały się samoistnie za sprawą jakiejś niemal diabolicznej siły. Z jednej strony był nerwowy śmiech i sposób, w jaki go ukrywał, gwałtownie zasłaniając twarz dłonią, a z drugiej długie chwile milczenia, jakby wchodził w głąb kogoś innego. Podobnie jak bohaterowie powieści romantycznych, przechodził w jednej chwili od śmiechu do milczenia. Wszystko było „przerażające”, „straszne”. Albo „cudowne”.

To właśnie w tamtym okresie jego sypialnia zaczęła przypominać gabinet snów. „Zawsze w pogoni za pocałunkiem, oto co cię czeka!”, tak podpisał czerwono-czarny rysunek w stylu Cocteau. Dwa stykające się profile, zamknięte oczy i włosy – mężczyzny jak błyskawice, a kobiety jak obłoki. Yves przykrył swoje empirowe łóżko narzutą przypominającą futro pantery, a alkowę osłonił zasłonami. Jego odmienność stała się sprawą oczywistą. Jak miałby się odnaleźć w przyszłości, którą szykowali dla swoich dzieci powojenni mieszczanie? Lub w stwierdzeniach, które w 1948 roku można było przeczytać w czasopiśmie „Elle”: „Kobiety z zadartym nosem lubią flirtować”. „Mężczyźni z krzaczastymi brwiami są męscy”. Albo w takich: „Tędzy panowie są dobrymi mężami. Są bardziej czuli, weselsi, bardziej towarzyscy i zrównoważeni. Mężczyzna wysoki i szczupły, ulubieniec pań i duma Hollywood, jest zazwyczaj nerwowy i nierzadko ma skłonność do melancholii”.

W swoim pokoju spędzał długie godziny na pisaniu, szkicowaniu akwarelą scenek rodzajowych z „Moulin Rouge”. Mężczyzna w smokingu z wypomadowanym wąsem pozuje w otoczeniu narzeczonych: „małej blondyneczki z krągłymi piersiami”, „wysokiej brunetki o księżycowej urodzie”, „szczuplutkiej zmysłowej wiewiórki z pięknymi nogami”. Dostrzegał każdy gest, ledwie cień kokieterii. Kobiety na rysunku są nagie, odziane tylko w biżuterię i czarne pończochy, mają syrenie piersi i nogi w czerwonych sandałkach, jak gwiazdy filmowe. Przytulają się do mężczyzny ubranego jedynie w spodnie. Sobowtór Rhetta Butlera pręży tors, na klatce piersiowej widać kępę czarnych włosów, jego szeroko rozstawione nogi rysują w powietrzu odwróconą literę „Y”: „Będziesz Don Juanem”. Historie Yves’a pełne były niewiernych kobiet, które wychodziły za mąż za „brzydkich, starych, bogatych i ustosunkowanych” mężczyzn i brały sobie kochanków – „przystojnych i młodych, ale biednych robotników”. Kobieta pojawia się w czerwonym kostiumie, rozsuwając fiołkoworóżową kotarę, muska łysą głowę męża, który spogląda na blondwłosego kochanka w koszuli. „Wszystkie kobiety to kanalie z wyjątkiem tej, którą kochasz!”. Jedna z nich odpoczywa naga w krwistoczerwonej alkowie:

Jak dobrze cię znam

Będziesz szukał gładkich, białych ciał twoich kochanek

Ale nie posuwaj się za daleko

I nie stań się sadystą.

Ponieważ wtedy już żadna

Nie zechce, byś był jej kochankiem.

W dużych zeszytach, w których rysował ołówkiem linie, przepisywał czarnym atramentem Kaprysy Marianny Alfreda de Musseta. A zwłaszcza Panią Bovary Gustave’a Flauberta, którą kopiował czerwonym atramentem. Ta cudzołożna kobieta, udręczona nudą panującą w prowincjonalnym miasteczku, chciała „żyć w Paryżu lub umrzeć”. To była jego najważniejsza lektura. Wszystko w którymś momencie się do niej odnosi zarówno w jego życiu osobistym, jak i zawodowym. Pani Bovary jest samotna. Obszerna spódnica jej białej sukni układa się jak spienione fale. Odwraca się plecami od mężczyzny, który pojawił się w jej życiu jak sina zjawa. Jego ubiór rysuje się na metalowej kracie ogrodzenia niczym żagiel. Yves narysował jeszcze scenę miłosną, która się wydarzyła przed sklepem „Monsieur Lleureux, kupca bławatnego”. Podłego handlarza, który szpiegował kochanków przez lunetę. Widzimy go znowu, gdy szarpie suknię pani Bovary, a ona woła: „Korzysta pan nikczemnie z mojej niedoli. Można się nade mną litować, ale nie można mnie kupić”[18]. Pani Bovary, podobnie jak W poszukiwaniu straconego czasu, stała się źródłem inspiracji i identyfikacji. Na razie zwracał uwagę na ubrania, wystrój wnętrz i saboty mademoiselle Emmy, jej „marzenia zbyt górne i domek zbyt ciasny”[19]. I malował je akwarelami. Odtwarzał skrupulatnie detal po detalu i jak prawdziwy marzyciel przymykał oczy, by lepiej widzieć: „Bladoszafirową suknię zdobiły trzy bukieciki drobnych różyczek, otoczonych zielenią”. Szkicował piórkiem sceny, które poruszyły jego wyobraźnię, tam, w pałacu de la Vaubyessard, w wirze sukien, białych rękawiczek i fryzur. Każda stronica stanowiła gotową scenę, obraz kochanków obejmujących się na tle burzliwego pejzażu, mężów grających w karty w salonach, których wystrój, tapety i świeczniki tworzyły skończoną dekorację sceniczną. Znajdziemy tu także lożę, parę rękawiczek złożonych na cylindrze i noc rozjaśnioną cekinami gwiazd. Ożywi każdą scenę w swoich sukniach. „Łucja kroczyła podtrzymywana przez służebne, w wieńcu pomarańczowym na włosach, bledsza od białego atłasu swej sukni”[20].

Kolejna ważna znajoma to Scarlett O’Hara z Przeminęło z wiatrem. Na strony papieru „Canson” złożonego w format programu teatralnego nanosi kolory i wrażenia: czarną sukienkę balową, białą i dziewczęcą, przewiązaną w pasie szarfą w kolorze zielonym, zieleń Scarlett, czerwień i fiolet Belli, prostytutki o wielkim sercu…

Yves układał też wiersze. Zaczął pisać Pourquoi parler d’amour? Na każdej z trzynastu stronic sportretował cudowne pary podmiejskich kochanków. Widać zieloną rękawiczkę na drżącym różowym gorsecie. I rudą dziewczynę rzucającą gorące spojrzenia spod kapelusika z czerwonym piórkiem. I woalki, cieńsze niż skrzydła motyla. Smukłe postaci o drobnych piersiach, zwłaszcza Annie, w długich czarnych rękawiczkach, przypominają modelki Jeana-Gabriela Domergue’a[21].

Yves Mathieu-Saint-Laurent wykonał pastisze dzieł Fujity i Utrilla. Miejska Galeria Sztuki w Oranie pokazała je na osobnej wystawie. Ale wpływ Domergue’a był chyba silniejszy. Ten ilustrator uważał się za twórcę zjawiska pin-up girl. Przybył do Paryża na początku wieku. Malował aktorki, scenki miłosne, postaci z commedia dell’arte i księżniczki w gondolach. Na początku lat 40. tworzył portrety, odkrywając w erotyzmie wstążek i kapeluszy tajemnice idealnej paryżanki: „Nie lubię Kobiety seryjnej, nawet jeśli jest bardzo ładna – mawiał Domergue. – U nas żeniąc się z kobietą, poślubia się cały harem. Mężczyzna opuszcza ją na parę godzin, a po powrocie zastaje kogoś innego, jakąś nieznajomą. Ma wiele twarzy. Jest kapryśna i nieprzewidywalna. Stale odradza się za sprawą zmiennych nastrojów, wyrazu oczu, toalet, śmiesznych kapelusików, które nosi z gracją, makijażu, fryzur i kolorów włosów. Dziś dziewczynka, jutro dama, sentymentalna lub psotna”[22].

Kobieta. Magia tego słowa nie pobudzała Yves’a do uciech cielesnych, walki czy zdobywania, stanowiła raczej zaproszenie do poprzedzającego je rytuału stanowiącego większą przyjemność niż sam podbój. W Pourquoi parler d’amour? napisał:

Będziesz miał wiele kochanek

Będziesz smakował ich pieszczoty

Aż któregoś dnia cię opuszczą

I pokochają cię inne

Nie bądź nigdy kochankiem mężatek

Cudzołóstwo jest zawsze podłością…

Będziesz szukać karminowych ust

Brunetek lub blondynek

Nie brak ich na tym świecie

Jak w powieściach grozy i romansach drukowanych co tydzień na łamach „Elle”, w których kobiety są zachwycające i niedostępne, serce podrostka płonęło. Wiedział, że obiekt jego pożądania nigdy nie będzie miał na imię Caroline czy Antoinette.

Przypominasz sobie na zakręcie ulicy

Piękną, wiotką nieznajomą

Która posłała ci uśmiech pełen pożądania

Piękny uśmiech!

Ta piękna nieznajoma

Poruszyła cię do głębi

„Olśniewająca wizja” i „ukochana” to być może Lucienne, jego matka, która przychodziła wieczorami w długiej sukni pocałować go na dobranoc przed wyjściem. Czy nie była pierwszą kobietą, która mu pozowała? Jej usta, oczy, postawa bardziej niż kiedykolwiek przypominały Danielle Darrieux. Publiczność fetowała nowy film z udziałem aktorki. Tym razem nie była to naiwna Mozartówna czy Maria Vetsera z Mayerling, ale kobieta podobna do madame Bovary, którą zagrała u boku Charles’a Boyera w nakręconym w 1953 roku obrazie Maxa Ophülsa Madame de… Wszystkie kobiety w tej jednej. W jej okrzykach i kłamstewkach Yves słyszał tłumiony szloch burżuazji. W jego szkicach widać zresztą wpływ wielkich uwodzicielek francuskiego kina. Komplety Michèle Morgan z filmu Odrodzeni, kapelusze Micheline Presle z filmu Diabeł wcielony, gagatowa kolia Simone Signoret ze Złotego kasku, te wszystkie wdzięczne drobiazgi składają się na obraz paryżanki, kochanki, która nigdy nie traci z oczu swego interesu. Nie jest szalona, lecz sprytna! A Yves nie był naiwny:

Kobiety kochają mężczyzn

Nie za czułość

Lecz za majątek.

Jego twarz o matowej cerze przecinały okulary w wyszukanych oprawkach. „Był wyższy od innych. Wyróżniał się sposobem, w jaki się przedstawiał. Sprawiał wrażenie, jakby chciał ukryć swój wzrost. Był trochę przygarbiony, a przede wszystkim bardzo nieśmiały. Ale – dodaje świadek – nieśmiałość to oznaka dumy!”. Na plaży często nosił białe ubrania i espadryle z przydeptanymi zapiętkami. Opalał się, pływał, niekiedy grał w tenisa. Był bardzo szczupły. Matki go uwielbiały. Wszystkie chciały, żeby sportretował je w stylu Domergue’a. Przychodziły z jego płótnem, w spódnicy w paski i w bluzce, pytając: „Namalujesz mi taki sam?”. Wykonał dziesiątki portretów, które później zawisły w salonach. „Czułyśmy się wtedy trochę odsunięte” – wspominała Michèle. Tak jakby wszystkie przyjaciółki z dzieciństwa były w nim zakochane. Były już dziewczętami. Simone powiedziała: „Zamieniłyśmy pajacyki na szorty”. Ponieważ w Oranie spotykały się wszystkie mody. Jego mieszkańcy zaadaptowali sznurowane pod kolanem rybaczki sycylijskich rybaków, krótkie kardigany i bawełny, które dobrze się sprawdzały w ostrym śródziemnomorskim słońcu. Pierwsze dekolty wprowadziły Oran w wiek nieskromnych bluzek.

Wtedy zaczął się czas prywatek i flirtów. Yves i Simone uczyli się tańczyć sambę. Podczas obowiązkowej sjesty żuli różową gumę balonową o nazwie „Bazooka” i nie musieli odtąd kłaść się przed północą. Wielką atrakcją pozostawało kino „Le Neptune Ciné” w Bouisseville – plenerowe z kiepskim ekranem i pokazami fontann w przerwach. „Chodziliśmy tam na piechotę, z latarką. Szliśmy jakieś dziesięć minut. Najtrudniejszym zadaniem było zdobycie pozwolenia rodziców. Yves nigdy nie miał z tym problemu. Ja musiałam moich rodziców błagać. Droga wiodła obok kasyna, którego remont przerwano z powodu braku pieniędzy. Wyglądało jak wielka beza porzucona w środku nocy. Wprowadziły się tam arabskie rodziny. Mieszkały w skromnych warunkach, razem z kurami. Nie było nawet drzwi. Widzieliśmy jedynie cienie. Ze strachu czuliśmy dreszcze. Szczekały psy. Tak naprawdę nic nam nie groziło, ale niepokój był pewnym rytuałem, mieliśmy wrażenie, że przeżywamy przygodę”. W „Le Neptune Ciné” doświadczyli pierwszych wzruszeń, oglądając Osławioną w reżyserii Alfreda Hitchcocka, w której Cary Grant i Ingrid Bergman odegrali „najdłuższy pocałunek w historii kina”.

Dla przyjaciółek Yves przeprowadził się na drugi brzeg. Na Saint-Germain-des-Prés wychudzeni młodzi ludzie o wyglądzie filozofów nosili się na czarno i tańczyli bebopa w zadymionych lokalach. Odtworzył ten egzystencjalny Paryż w garażu rodziców, nadając mu nazwę „Licorne” (Jednorożec). Latem 1951 roku na ścianach pobielonych wapnem narysował brodatych muzyków i tancerki, które uciekły z nocnego lokalu „Le Montana”, kryjówki Juliette Gréco i Annabelle. Kreska stawała się coraz pewniejsza, poczucie humoru zdradzało umiejętność trafnej obserwacji szczegółu, od kształtu kostki po dachy Paryża. Na ścianach swobodnie wzlatywały nuty. Widać było połączenie entuzjazmu i kpiny, czułostkowości i cynizmu, marzenia i rzeczywistości ukazanej prawdziwie aż do bólu. „Nad uśpionym miastem unosi się przebiegły i niszczycielski geniusz egzystencjalizmu…”. Pod wściekłą krową, między parą tulących się dzieci i samotną muzą Yves przepisał wiersz z tomiku Słowa Jacques’a Préverta:

Trzy zapałki kolejno zapalone nocą

Pierwsza by zobaczyć twoje oczy

Druga by zobaczyć twoje usta

Trzecia by zobaczyć całą twoją twarz

I całkowity spokój

Aby wszystkiego nauczyć się na pamięć

Gdy obejmę cię swymi ramionami[23]

To tam Yves urządzał prywatki. Przy barze serwował oranżadę w wysokich szklankach. Dziewczyny malowały dla chłopaków usta pomadką Rouge Baiser, nie mając śmiałości ich pocałować. I dla innych, o których istnieniu nawet nie wiedziały, tych, którzy tłoczyli się na plażach Bouisseville i Paradis w nadziei, że będą mogli chodzić do tych katoliczek, które były dla nich ucieleśnieniem Francji. Dziewczęta z Oranu ostrzygły włosy na Dany Robin – zalotną kwiaciareczkę z filmu Deux sous de violettes. Magazyn „Elle” poświęcił stronę na listy od czytelniczek: „Osiemnastolatka pragnie korespondować z paryżanką, także studentką. Nie lubię Delly, Tina Rossiego, dyscypliny, moralizatorów i nudziarzy. Lubię książki, kino, teatr i muzykę nowoczesną…”. Pod ogłoszeniami podpisywały się „Zut”, „Démon Blond”, „Finette” lub „Jasmin Rose”.

Chciały być podobne do swoich gazetowych idolek. Piętnastoletni Yves już znał radość z oglądania własnego nazwiska w prasie. W 1951 roku „L’Écho d’Oran” po raz pierwszy opublikowało je w rubryce „Wieści”. Skończył właśnie realizować kostiumy do Małej księżniczki, dorocznego święta organizowanego przez panie Mailland i Medousa, które prowadziły miejscowy balet. Wśród nich znalazły się: Łyżwiarka, Królewna Śnieżka, Trzy Narciarki… Do zespołu należały także obie siostry Yves’a. Michèle w muślinowej tunice z satynową baskinką tańczyła w scenie Płatki i Domina, a Brigitte w roli Złotego Samorodka wśród Meksykanów wołała głośno: „Złoto! Złoto!”.

Był to skoczny pochód kominiarzy, niewolników z Baśni tysiąca i jednej nocy i żołnierzyków. „Przedstawienie, którego wspaniałości nie potrafiłabym wyrazić” – napisała przygodna dziennikarka, starsza oranka, która wysłała swój artykuł do dziennika. Chwaliła „oryginalne obrazy młodego, piętnastoletniego artysty Yves’a Mathieu-Saint-Laurenta, który bez żadnej pomocy i bez nauczyciela, kierując się jedynie własną wyobraźnią, wykonał liczne szkice kostiumów, ilustracje do «Lekcji rysunków» i dwa duże afisze wystawione w holu teatru”. Lucienne wycięła artykuł i wkleiła go do dużego zeszytu z modą w jasnoniebieskiej okładce. Nazwisko autorki tekstu zostało odcięte. Wielkimi literami wypisała piórem na pierwszej stronie: „Yves”.

Jesienią 1952 roku Yves zaczął naukę w liceum imienia Lamorcière’a, by zdać maturę z filozofii. W odróżnieniu od kolegium Sacré-Coeur była to szkoła publiczna. Chodzili do niej chłopcy z zamożnych rodzin, a w kwestii nauczania przedmiotów klasycznych miała opinię solidnej. Szkolny budynek, położony na końcu boulevard Gallieni, wydawał się wznosić nad samym morzem. Dwa tysiące uczniów podlegało rygorom charakterystycznym dla francuskiego liceum. Rytm wyznaczały apele o godzinie ósmej i o wpół do drugiej dla uczniów niemieszkających w internacie, przerwy i papierosy, tolerowane przez wychowawców. Program filozofii obejmował temat kolonizacji. Klasa liczyła trzydziestu trzech uczniów. Jeden z nich, Étienne Tiffou, wspominał jeszcze czterdzieści lat później: „Do naszej klasy chodzili głównie uczniowie spoza internatu. Ci z internatu wyróżniali się szarymi bluzami i zamierzoną niedbałością. Pozostali nosili marynarki i krawaty. Yves Mathieu-Saint-Laurent nosił się w sposób szczególnie wyszukany. Pamiętam, że miał taką białą koszulę w niebieskie prążki z kołnierzykiem, którego końce mocowały dwie złote kulki otaczające węzeł krawata. Miał starannie zaczesane włosy, które wówczas mogły uchodzić za długie, choć nie zakrywały szyi. Siedział w drugiej ławce w pierwszym rzędzie. Nie sprawiał wrażenia zainteresowanego filozofią, przynajmniej nie tą, której nas uczono”.

Faktycznie Yves Mathieu-Saint-Laurent przechadzał się z teczką, w której miał rysunki, ale inne niż te, które robił dla najbliższych. W „Paris-Match” przeczytał ogłoszenie o pierwszym konkursie na projekty organizowanym przez Międzynarodowy Sekretariat Wełny. Regulamin przewidywał wykonanie czarno-białego rysunku o wymiarach trzydzieści centymetrów na dwadzieścia w trzech kategoriach: suknia, płaszcz i kostium. Uczestnicy mieli także przesłać próbki materiału, tkaniny wełnianej, przewidzianego do każdego modelu. W listopadzie Yves Mathieu-Saint-Laurent dowiedział się, że otrzymał… trzecią nagrodę. W „L’Écho d’Oran” poświęcono mu artykuł ilustrowany jednym z portretów z dowodu osobistego. „Aż do dziś – powiedział dziennikarzowi – podążałem za moją wyobraźnią, niezależnie od rodzaju rysunku. Mam zamiar wykonywać dekoracje, a ściślej mówiąc, malować dekoracje teatralne. Mam nadzieję, że będę kontynuować naukę w Paryżu, chcę doskonalić warsztat…”.

Miał wielką ambicję. Już wyobrażał sobie powrót do Oranu i pochwalenie się wszystkim podbojem stolicy.

Idź odpocząć

Daleko, na wieś!

I wróć do Paryża!

Znów tam jesteś!

Jak cudowne dziecko

Miałeś go dość.

Tam!

Paryż cię adoptował!

Paryż, to wieczne miasto!

Paryż cię przyjmuje

Ten dobry Paryż

Kobiety!

Kabarety!

Wiele kobiet!

Wiele kabaretów

Był zauroczony mistrzami. Wydaje się, że niektórzy zdradzili mu, że jedynie kobiety mogą ucieleśnić obietnicę wiecznego życia. Przeczytajmy raz jeszcze słowa Domergue’a: „To Paryż, jego światła, niebo i bruk dają kobietom ich szczególny urok i inspirują krawców. Paryżanka to istota wyrafinowana i nieznośna, kobieta kameleon, taka, jaką najbardziej lubię”[24]. Kiedy inni myśleli o wyższych uczelniach i Sorbonie, Yves marzył o wielkich intrygach i balach, ze zdolnością właściwą ludziom obdarzonym przyziemnym instynktem ucieczki przed rzeczywistością, którzy wcześniej niż inni dostrzegają jej ograniczenia. Wyzwala ich to od przeciętności i znużenia. „Uprowadź mnie, porwij, uciekajmy! Dla ciebie, dla ciebie tylko żar mojej duszy i wszystkie marzenia!”[25] – błagała Emma Bovary. Zabrał ze sobą nienawiść do spokojnego, cnotliwego życia, nienawiść do mieszczan, którzy zawsze uważali, że skazani są winni.

2 Od 1880 r. ta część Oranu, zamieszkiwana wówczas głównie przez ludność kolorową, nosi nazwę M’dina-Jdida [przyp. tłum.].

3 Od nazwiska nadwornego malarza Napoleona Bonapartego Jacques’a-Louisa Davida [przyp. tłum.].

4 W rzeczywistości św. Zofii Rzymskiej oraz jej córek: Wiary, Nadziei i Miłości [przyp. tłum.].

5 Louis Majorelle (1859–1926) – francuski dekorator wnętrz i ebenista, jeden z głównych przedstawicieli art nouveau, współzałożyciel szkoły z Nancy [przyp. tłum.].

6 Émile Gallé (1846–1904) – francuski projektant i producent szkła artystycznego, ceramiki i mebli, czołowy przedstawiciel art nouveau i jeden z założycieli szkoły z Nancy [przyp. tłum.].

7 Jacques Prévert, Encore une fois sur le fleuve.

8 „Le Monde”, Portret de l’artiste, wywiad z Yvonne Baby, 8 grudnia 1983.

9 Horst P. Horst (1906–1999) – amerykański fotograf mody niemieckiego pochodzenia, pracował dla „Vogue’a” [przyp. tłum.].

10 Erwin Blumenfeld (1897–1969) – amerykański fotograf mody niemieckiego pochodzenia, jeden z najbardziej wpływowych fotografów XX wieku. Sławę przyniosły mu fotografie mody, które wykonywał dla „Vogue’a” i „Harper’s Bazaar” [przyp. tłum.].

11 Aria z III aktu Fausta Charles’a Gounoda.

12 Forteca [przyp. tłum.].

13 Albert Camus, Le Minotaure.

14 Operetka węgierskiego kompozytora Henriego Berté (1858–1924) napisana w 1921 r. na motywach muzycznych Franciszka Schuberta [przyp. tłum.].

15 Zygmunt Hübner, Sztuka reżyserii, Warszawa, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, 1982.

16 Yves pozbył się już wówczas łącznika w nazwisku, co uczynił ostatecznie w roku 1958. Nazywał się odtąd Yves Saint Laurent. Dziennikarze, którzy również go tak określali, uznali „Mathieu” za jego imię.

17 Marcel Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, t. 4, Sodoma i Gomora, przeł. Tadeusz Żeleński (Boy), Warszawa, PIW, 1992, s. 26.

18 Gustaw Flaubert, Pani Bovary, przeł. Aniela Micińska, Warszawa, Hachette Livre Polska, Świat Książki, b.r., s. 257.

19 Tamże, s. 93.

20 Tamże, s. 190.

21 Jean-Gabriel Domergue (1889–1962) – francuski malarz, najchętniej malował scenki rodzajowe oraz kobiety. Jego ulubioną modelką była Nadine Lhopitalier, późniejsza baronowa de Rothschild [przyp. tłum.].

22 Gérard-Louis Soyer, Jean-Gabriel Domergue, L’art et la Mode, Paris, Editions Sous le vent, 1984.

23 Przeł. Konstanty Ildefons Gałczyński, cyt. za: http://www.muza.de/polska/czulosc.txt, dostęp 12.05.2014.

24 G.-L. Soyer, dz. cyt.

25 G. Flaubert, dz. cyt., s. 191.

Yves Saint Laurent

Подняться наверх