Читать книгу Upadli - Lauren Kate - Страница 9
JEDEN
ОглавлениеZUPEŁNIE OBCY
Luce wtarabaniła się do oświetlonego jarzeniówkami przedsionka szkoły Sword & Cross z dziesięciominutowym spóźnieniem. Wielki, czerwony na twarzy strażnik, z podkładką do pisania wciśniętą pod napięty biceps, już wydawał polecenia – to oznaczało, że Luce coś przegapiła.
– Pamiętajcie, prochy, wyra, diody – warknął strażnik do grupki trojga uczniów, którzy stali odwróceni plecami do Luce. – Pamiętajcie o podstawach, a nikomu nie stanie się krzywda.
Luce pospiesznie dołączyła do grupki. Wciąż się zastanawiała, czy poprawnie wypełniła stertę formularzy, czy ich przewodnik o ogolonej głowie jest mężczyzną, czy kobietą, czy ktoś jej pomoże z tą gigantyczną torbą, czy jej rodzice pozbędą się jej ukochanego plymoutha fury, kiedy wrócą do domu. Przez całe lato grozili, że sprzedadzą samochód, a teraz mieli powód, z którym nawet Luce nie mogła się sprzeczać – w jej nowej szkole nikt nie mógł mieć samochodu. A dokładniej mówiąc, w jej poprawczaku.
Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do tej nazwy.
– Czy mogłabym… eee… prosić o powtórzenie? – spytała strażnika. – Jak to brzmiało? Prochy…?
– Popatrzcie no, kogo to wiatr przyniósł – powiedział głośno strażnik, po czym zaczął mówić bardzo powoli. – Prochy. Jeśli należysz do tych uczniów, którzy biorą leki, tam właśnie chodzisz, żeby zachować haj, rozum, oddech, czy co tam jeszcze.
Kobieta, uznała Luce, przyglądając się strażnikowi. Żaden mężczyzna nie byłby na tyle wredny, by powiedzieć to wszystko tak słodkim tonem.
– Rozumiem. – Luce poczuła ucisk w żołądku. – Prochy. Prochów nie brała już od lat. Po wypadku ostatniego lata, doktor Sanford, który zajmował się nią w Hopkington – to on spowodował, że rodzice posłali ją do szkoły z internatem aż w stanie New Hampshire – zaczął się zastanawiać nad ponownym włączeniem leków. Mimo że w końcu przekonała go, że jej stan jest niemal stabilny, musiała przez dodatkowy miesiąc poddawać się psychoanalizie, żeby nie dostać znów tych koszmarnych psychotropów.
I dlatego zaczynała naukę w ostatniej klasie Sword & Cross cały miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego. Bycie nowym uczniem było mało zabawne, a Luce czuła się naprawdę zdenerwowana na myśl o pojawieniu się w klasie, w której wszyscy już się znają. Oceniając jednak po reszcie uczestników wycieczki, nie była jedynym nowym dzieciakiem tego dnia.
Przyjrzała się ukradkiem pozostałej trójce uczniów, którzy ją otaczali. W poprzedniej szkole, Dover Prep, już pierwszego dnia poznała swoją najlepszą przyjaciółkę Callie. W miejscu, w którym większość uczniów znała się niemal od urodzenia, wystarczyło, że Luce i Callie jako jedyne nie chodziły do tamtejszej podstawówki. Wkrótce jednak obie uświadomiły sobie, że mają również obsesję na punkcie tych samych starych filmów – szczególnie z Albertem Finneyem. Kiedy w pierwszej klasie, podczas oglądania „Dwojga na drodze” odkryły, że żadna nie umie zrobić prażonej kukurydzy, nie uruchamiając przy tym alarmu przeciwpożarowego, pozostawały właściwie nierozłączne. Aż… aż musiały się rozstać.
Dziś Luce miała u boku dwóch chłopaków i dziewczynę. Dziewczyna wydawała się łatwa do przejrzenia. Blondynka o urodzie przypominającej reklamę norweskich kremów do rąk, z pomalowanymi jasnoróżowym lakierem paznokciami i pasującym do nich plastikowym segregatorem.
– Gabbe jestem – powiedziała, przeciągając samogłoski.
Uśmiechnęła się szeroko. Niestety, jej uśmiech zniknął równie szybko, jak się pojawił, zanim Luce zdążyła się przedstawić. Przez ten brak zainteresowania ta dziewczyna przypominała Luce raczej południową wersję dziewczyn z Dover niż kogoś, kogo mogła spotkać w Sword & Cross. Nie mogła się zdecydować, czy to pocieszające, czy nie, ani też wyobrazić sobie, co ktoś o takim wyglądzie robi w poprawczaku.
Po prawej ręce Luce stał chłopak z krótko obciętymi kasztanowymi włosami, piwnymi oczami i piegami na nosie. Nie patrzył na nią i przez cały czas tylko skubał skórkę na kciuku, przez co robił wrażenie, jakby był równie jak ona oszołomiony i zawstydzony, że znalazł się w tym miejscu.
Z kolei, chłopak po lewej aż za dobrze pasował do obrazu tego miejsca, jaki Luce sobie wytworzyła. Wysoki i chudy, z torbą DJa przewieszoną przez ramię, miał rozczochrane czarne włosy i wielkie, głęboko osadzone zielone oczy. Jego pełne wargi miały naturalny różowy odcień, za który większość dziewczyn dałaby się pokroić. Wytatuowane na karku czarne stylizowane słońce wyglądało, jakby świeciło na jego bladej skórze, wyłaniając się spod czarnego podkoszulka.
W przeciwieństwie do pozostałej dwójki, ten chłopak, napotykając jej spojrzenie, nie odwrócił wzroku. Nie uśmiechnął się, lecz jego oczy były pełne ciepła. Patrzył na nią, stojąc nieruchomo jak rzeźba, co sprawiło, że Luce również stała jak wmurowana. Sapnęła cicho. Te oczy były głębokie i kuszące, i, no cóż, nieco rozbrajające.
Strażniczka odchrząknęła głośno. Luce się zarumieniła i udawała, że drapie się po głowie.
– Ci, którzy już poznali zasady, mogą sobie pójść, kiedy pozbędą się przedmiotów niebezpiecznych. – Tu wskazała na duże kartonowe pudło i wypisane wielkimi czarnymi literami słowa: przedmioty zakazane. – A kiedy powiedziałam „pójść sobie”, Todd – zacisnęła rękę na ramieniu piegowatego chłopaka tak mocno, że aż podskoczył – miałam na myśli udanie się do szkoły na spotkanie z uczniami, których wyznaczono na waszych przewodników. Ty – wskazała na Luce – pozbądź się przedmiotów niebezpiecznych i zostań ze mną.
Cała czwórka podeszła powoli do pudła. Luce przyglądała się ze zdumieniem, jak pozostali uczniowie zaczynają opróżniać kieszenie. Dziewczyna wyjęła długi na trzy cale różowy scyzoryk. Zielonooki chłopak niechętnie wrzucił puszkę farby w spraju i nóż do tapet.
Nawet nieszczęsny Todd pozbył się kilku pudełek zapałek i pojemnika z gazem do zapalniczek. Luce czuła się niemal głupio, że sama nie ukrywa nic niebezpiecznego, kiedy jednak zobaczyła, jak pozostali sięgają do kieszeni i wrzucają do kartonu komórki, głośno przełknęła ślinę.
Kiedy się pochyliła, żeby uważniej przyjrzeć się liście przedmiotów zakazanych, odkryła, że komórki, pagery i wszelkiego rodzaju krótkofalówki są surowo zakazane. Czy nie wystarczało, że nie może mieć swojego samochodu? Luce zacisnęła spoconą dłoń na komórce w kieszeni, jedynym połączeniu ze światem zewnętrznym. Gdy strażniczka zobaczyła jej minę, szybko klepnęła ją w policzek.
– Nie mdlej mi tu, dziewczyno, nie płacą mi tyle, żebym przeprowadzała sztuczne oddychanie. Poza tym, raz w tygodniu możesz zadzwonić z holu.
Jedna rozmowa telefoniczna… raz w tygodniu. Ale…
Po raz ostatni spojrzała na komórkę i zobaczyła, że dostała dwie nowe wiadomości. Nie wydawało jej się możliwe, że to dwie ostatnie wiadomości. Pierwsza była od Callie.
„Zadzwoń natychmiast! Będę czekać całą noc, więc gadaj. I pamiętaj, jaką ci dałam mantrę. Przeżyjesz! A poza tym myślę, że wszyscy już zapomnieli o…”.
Co typowe dla Callie, jej wiadomość była tak długa, że żałosna komórka Luce wyświetliła tylko pierwsze cztery linijki. W pewnym sensie Luce czuła ulgę. Nie chciała czytać o tym, jak wszyscy w jej starej szkole zdążyli już zapomnieć, co jej się przytrafiło i co takiego zrobiła, że trafiła w to miejsce.
Westchnęła i przeszła do drugiej wiadomości. Ta była od mamy, która dopiero przed paroma tygodniami nauczyła się wysyłać smsy i która z pewnością nie wiedziała o „jednej rozmowie tygodniowo”, bo wtedy na pewno nie zostawiłaby tu swojej córki. Prawda?
„Dzieciaku, ciągle myślimy o tobie. Bądź grzeczna i jedz dużo białka. Pogadamy kiedy będziemy mogli. Buziaki. M&T”.
Luce z westchnieniem uświadomiła sobie, że jej rodzice musieli wiedzieć. Jak inaczej wyjaśnić ich ponure miny, kiedy machała im na pożegnanie przed bramą szkoły, trzymając w ręku torbę? Przy śniadaniu próbowała żartować, że przynajmniej pozbędzie się tego paskudnego akcentu z Nowej Anglii, którego nauczyła się w Dover, ale rodzice nawet się nie uśmiechnęli. Uznała, że wciąż są na nią wściekli. Nigdy nie podnosili na nią głosu, co oznaczało, że kiedy Luce naprawdę narobiła sobie problemów, nie odzywali się do niej. Teraz rozumiała ich dziwne zachowanie tego ranka – rodzice już opłakiwali utratę kontaktu z jedyną córką.
– Wciąż czekamy na jedną osobę – powiedziała strażniczka. – Ciekawe kto to.
Luce znów spojrzała na karton z przedmiotami niebezpiecznymi, wypełniony teraz rzeczami, których nawet nie rozpoznawała. Czuła, jak ciemnowłosy chłopak się w nią wpatruje. Rozejrzała się i zauważyła, że patrzą na nią wszyscy. Jej kolej. Zamknęła oczy i powoli wyprostowała palce, pozwalając, by komórka wysunęła się z jej dłoni i ze smętnym odgłosem wylądowała na szczycie sterty. To był dźwięk samotności.
Todd i androidka Gabbe ruszyli w stronę drzwi, nie poświęcając Luce nawet jednego spojrzenia, lecz trzeci chłopak zwrócił się do strażniczki.
– Mogę jej wszystko pokazać – powiedział, spoglądając na Luce.
– To nie jest część naszej umowy – odparła automatycznie strażniczka, jakby się spodziewała takiej propozycji. – Znów jesteś nowym uczniem, a to oznacza ograniczenia, jak dla nowych uczniów. Wracamy do punktu wyjścia. Jeśli ci się to nie podoba, powinieneś był się zastanowić, zanim złamałeś warunki zwolnienia warunkowego.
Chłopak stał nieruchomo, z twarzą bez wyrazu, gdy kobieta pociągnęła Luce – która zesztywniała, słysząc słowa „zwolnienie warunkowe” – w stronę końca pożółkłego korytarza.
– Dalej – powiedziała, jakby nic się nie stało. – Wyra.
Wskazała na zachodnie okno, za którym widziała w oddali szary budynek. Luce widziała, jak Gabbe i Todd wloką się w ich stronę, a trzeci chłopak idzie powoli, jakby wcale nie miał zamiaru do nich dołączyć.
Internat był surowy i przerażający – masywny szary blok z pustaków, którego podwójne drzwi skutecznie ukrywały wszelkie życie wewnątrz. Pośrodku martwego trawnika znajdowała się spora kamienna tablica i Luce przypomniała sobie, ze strony internetowej, że wyrzeźbiono na niej słowa „Internat pauliński”. W zamglonym blasku porannego słońca wyglądał jeszcze paskudniej niż na czarnobiałym zdjęciu.
Nawet z tej odległości Luce widziała czarną pleśń porastającą ścianę internatu. Wszystkie okna zasłaniały stalowe kraty. Zmrużyła oczy. Czy na szczycie ogrodzenia otaczającego budynek dostrzegła drut kolczasty?
Strażniczka spojrzała na rozpiskę, przeglądając dokumentację Luce.
– Pokój sześćdziesiąt trzy. Zostaw torbę w moim biurze. Rozpakujesz się po południu.
Luce położyła swoją czerwoną torbę podróżną obok trzech czarnych walizek. Odruchowo sięgnęła po komórkę, gdzie zazwyczaj zapisywała sprawy, o których nie chciała zapomnieć. Ale gdy znalazła tylko pustą kieszeń, westchnęła i postanowiła zapamiętać numer.
Wciąż nie rozumiała, dlaczego nie mogła zostać z rodzicami – ich dom w miasteczku Thunderbolt znajdował się mniej niż pół godziny drogi od Sword & Cross. Tak dobrze czuła się z powrotem w Georgii, gdzie, jak zawsze powtarzała jej matka, nawet wiatr wieje leniwie. Spokojniejszy, wolniejszy styl życia Georgii pasował Luce o wiele bardziej niż Nowa Anglia.
Jednakże szkoła Sword & Cross wcale nie wyglądała tak jakby należała do Savannah. To pozbawione życia bezbarwne miejsce, do którego wysłał ją sąd, różniło się od wszystkiego, co znała Luce. Któregoś dnia podsłuchała, jak ojciec rozmawia z dyrektorem szkoły, zgodnie ze swoim nauczycielskim przyzwyczajeniem, kiwając przy tym głową. Powiedział: „Tak, tak, może będzie dla niej lepiej, jeśli pozostanie pod państwa nadzorem. Nie, nie, nie chcemy się wtrącać do waszego systemu”.
Najwyraźniej ojciec nie wiedział, w jakich warunkach będzie nadzorowana jego jedyna córka. To miejsce przypominało więzienie o zaostrzonym rygorze.
– A co z tymi, jak to szło…? Diodami? – spytała Luce, gotowa do zakończenia wycieczki.
– Diody – odpowiedziała strażniczka, wskazując na niewielkie urządzenie wiszące u sufitu, soczewkę z migającą czerwoną diodą.
Luce wcześniej ich nie zauważyła, lecz gdy pokazano jej pierwszą, zorientowała się, że są wszędzie.
– Kamery?
– Bardzo dobrze – stwierdziła strażniczka głosem wprost ociekającym protekcjonalnością. – Są doskonale widoczne, po to, żebyście pamiętali. Przez cały czas, zawsze i wszędzie, obserwujemy was. I lepiej tego nie spieprz… Jeśli uda ci się powstrzymać.
Za każdym razem, kiedy ktoś zwracał się do Luce tak, jakby uważał ją za psychopatkę, coraz bardziej zaczynała w to wierzyć.
Przez całe lato dręczyły ją wspomnienia, w snach i w rzadkich chwilach, gdy rodzice zostawiali ją samą. Coś się wydarzyło w tamtym domku i wszyscy (nie wyłączając Luce) bardzo chcieli się dowiedzieć, do czego właściwie doszło. Policja, sędzia, pracownicy opieki społecznej, wszyscy próbowali wyciągnąć z niej prawdę, lecz ona nie wiedziała wiele więcej od nich. Przez cały wieczór żartowała z Trevorem – urządzili sobie wyścig do domków nad jeziorem, z dala od reszty towarzystwa. Próbowała wyjaśniać, że to był jeden z najpiękniejszych wieczorów jej życia, aż zmienił się w najgorszy.
Tak wiele czasu spędziła, odtwarzając w pamięci wydarzenia tamtej nocy, słyszała śmiech Trevora, czuła, jak obejmuje ją, i próbowała pogodzić to z wewnętrznym instynktem, który mówił jej, że jest niewinna.
Teraz wszystkie zasady i nakazy w Sword & Cross zadawały temu kłam, niemal sugerowały, że rzeczywiście jest niebezpieczna i trzeba ją kontrolować.
Luce poczuła mocny uścisk na ramieniu.
– Posłuchaj – powiedziała strażniczka. – Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej, to naprawdę nie jesteś tu najgorszym przypadkiem.
To był pierwszy ludzki gest strażniczki i Luce czuła, że te słowa rzeczywiście miały na celu poprawienie jej nastroju. A jednak… Została tu, wysłana z powodu podejrzanej śmierci chłopaka, za którym szalała, i wciąż „nie była najgorszym przypadkiem”. Luce zastanawiała się, kim jeszcze zajmowała się szkoła.
– Dobra, wprowadzenie zakończone – stwierdziła strażniczka. – Zostajesz sama. Masz tu mapę, gdybyś musiała znaleźć coś jeszcze. – Podała Luce ksero prostej, narysowanej ręcznie mapki, po czym spojrzała na zegarek. – Masz godzinę do pierwszych zajęć, ale za pięć minut zaczyna się mój serial, więc – machnęła ręką na Luce – zbieraj się. I nie zapominaj – dodała, po raz kolejny wskazując na kamery. – Diody cię obserwują.
Nim Luce zdążyła odpowiedzieć, przed nią pojawiła się chuda, ciemnowłosa dziewczyna. Zamachała długimi palcami przed twarzą Luce.
– Uuu – powiedziała głosem zarezerwowanym dla opowieści o duchach, okrążając przy tym Luce. – Diody cię obserwuuuują.
– Wynoś się stąd, Arriane, zanim poślę cię na lobotomię – warknęła strażniczka, choć jej pierwszy, szczery uśmiech wyraźnie świadczył, że darzy szaloną dziewuchę pewną szorstką sympatią.
Arriane wyraźnie nie podzielała tego uczucia. Zrobiła wulgarny gest w stronę kobiety, po czym spojrzała na Luce, czekając na pierwsze oznaki obrazy.
– A za to właśnie – stwierdziła strażniczka, pisząc coś szybko w swoim notatniku – dostaniesz zadanie oprowadzenia po okolicy Panny Słoneczko.
Wskazała na Luce, która w czarnych dżinsach, czarnych butach i czarnej bluzce wcale nie wyglądała promiennie. W dziale „Ubiór” na stronie internetowej Sword & Cross znajdowała się informacja, że uczniowie, którzy dobrze się sprawują, mogą ubierać się dowolnie, pod dwoma drobnymi warunkami – strój musi być skromny i czarny. Cóż za swoboda wyboru.
Za duży czarny półgolf, który matka wcisnęła Luce tego ranka, doskonale ukrywał jej krągłości, a do tego utraciła swój największy atut – po gęstych czarnych włosach, które do niedawna sięgały jej do pasa, nie zostało ani śladu. Pożar w domku osmalił jej głowę, pozbawiając części włosów, więc po długiej, spędzonej w milczeniu drodze z Dover matka posadziła Luce w wannie, wyjęła elektryczną maszynkę do golenia ojca i bez słowa ogoliła jej głowę. Przez lato włosy trochę odrosły, na tyle, by niegdyś godne pozazdroszczenia loki zwijały się za uszami.
Arriane oceniła ją wzrokiem i dotknęła palcem bladych warg.
– Doskonale – powiedziała. Podeszła i wzięła Luce pod rękę. – Właśnie myślałam o tym, że przyda mi się nowy niewolnik.
Drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł wysoki zielonooki chłopak.
– W tym miejscu możesz się spodziewać nawet rewizji osobistej, więc jeśli chowasz jeszcze jakieś „przedmioty niebezpieczne” – powiedział. Uniósł brew i wrzucił garść bliżej nierozpoznawalnych przedmiotów do kartonu – możesz sobie oszczędzić zachodu.
Stojąca za plecami Arriane zachichotała. Chłopak uniósł głowę, a gdy zauważył dziewczynę, otworzył usta i zaraz je zamknął, jakby nie wiedział co ma zrobić.
– Arriane – powiedział beznamiętnie.
– Cam – odpowiedziała.
– Znasz go? – wyszeptała Luce, zastanawiając się, czy w poprawczakach tworzą się takie same kliki, jak w prywatnych liceach w rodzaju Dover.
– Nie przypominaj mi – odparła Arriane i pociągnęła Luce w szary, wilgotny poranek.
Tył budynku otwierał się na nierówny chodnik graniczący z zarośniętym boiskiem. Trawa wyrosła tak bardzo, że teren przypominał raczej nieużytek niż boisko, ale wyblakła tablica i niewielkie drewniane trybuny świadczyły, że jest inaczej.
Za boiskiem stały cztery ponure budynki – internat z pustaków po lewej, potężny stary kościół po prawej, a między nimi dwie inne masywne budowle, w których musiały się znajdować sale lekcyjne.
I już. Cały jej świat ograniczał się do tego przygnębiającego widoku.
Arriane natychmiast zeszła ze ścieżki i wyprowadziła Luce na boisko, po czym przystanęła obok jednej z przemoczonych drewnianych trybun.
Podobne miejsce w Dover zbyt kojarzyło się Luce z „byczkami” na stypendiach dla sportowców, więc go unikała. Lecz to puste pole, z zardzewiałymi, powykrzywianymi bramkami opowiadało zupełnie inną historię. Taką, którą Luce nie do końca rozumiała. Trzy sępy przeleciały nad jej głową, a ponury wiatr gwizdał wśród nagich gałęzi dębów. Luce ukryła twarz w golfie.
– Czyli – odezwała się Arriane. – Randy z głowy.
– Myślałam, że nazywa się Cam.
– Nie o nim mówię – przerwała jej Arriane. – Chodzi mi o tego kobietona. – Wskazała głową w stronę biura, w którym strażniczka siedziała przed telewizorem. – Jak myślisz, facet czy babka?
– Eee, babka? – odpowiedziała niepewnie Luce. – Czy to próba? Na twarzy Arriane pojawił się uśmiech.
– Pierwsza z wielu. I zdałaś. I myślę, że zdałaś. Płeć większości pracowników jest tu tematem niekończących się dyskusji. Nie martw się, przyzwyczaisz się.
Luce uznała, że Arriane żartuje – i świetnie. Porównując to miejsce z Dover, dostrzegła, jak bardzo są różne. W jej poprzedniej szkole noszący zielone krawaty przyszli senatorowie niemal płynęli przez korytarze, w szlachetnej ciszy, otoczeni aurą wyższości, jaką zapewniały duże pieniądze.
Bardzo często dzieciaki z Dover patrzyły na Luce z miną „tylko nie pobrudź ścian paluchami”. Próbowała sobie wyobrazić Arriane w tamtym miejscu – wylegującą się na trybunach, opowiadającą głośno prymitywne dowcipy swoim ostrym głosem.
– Dobra, przyznaj się – rozkazała Arriane. Opadła na najwyższą trybunę i gestem nakazała Luce dołączyć do siebie. – Co zrobiłaś, że tu jesteś?
Arriane powiedziała to żartobliwym tonem, lecz Luce nagle poczuła, że musi usiąść. To absurdalne, lecz miała nadzieję, że przeżyje pierwszy dzień w szkole, nim przeszłość ją dopadnie i pozbawi pozorów spokoju. Oczywiście, ludzie tutaj chcieli wiedzieć.
Czuła krew pulsującą w skroniach. Tak działo się zawsze, gdy próbowała cofnąć się myślami – naprawdę cofnąć się myślami – do tamtej nocy. Nigdy nie pozbędzie się poczucia winy z powodu tego, co się stało z Trevorem, ale jednocześnie bardzo starała się nie ugrzęznąć w cieniach, które teraz były jedynym, co pamiętała z całego wypadku. Te ciemne, nieopisane rzeczy, o których nie mogła nikomu opowiedzieć.
Nie, zaraz – zaczęła opowiadać Trevorowi o dziwnej obecności, którą wyczuwała tej nocy, o kłębiących się kształtach wiszących nad ich głowami, grożących zniszczeniem ich doskonałego wieczoru. Oczywiście, wtedy było już za późno. Trevor zginął, jego ciało spłonęło, a Luce była… Czy była… winna?
Nikt nie wiedział o mrocznych kształtach, które czasem widywała w ciemnościach. Zawsze do niej przychodziły. Przychodziły i odchodziły od tak dawna, że nie umiała sobie przypomnieć, kiedy zobaczyła je po raz pierwszy. Pamiętała jednak moment, w którym zrozumiała, że cienie nie przychodzą do każdego – a właściwie, że przychodzą tylko do niej.
Kiedy miała siedem lat, pojechali na wakacje do Hilton Head i rodzice zabrali ją na łódkę. Zachodziło słońce, kiedy cienie pojawiły się nad wodą, a ona wtedy odwróciła się do ojca i powiedziała: „Co robisz, kiedy przychodzą, tato? Dlaczego nie boisz się potworów?”.
„Nie ma potworów”, zapewniali ją rodzice, lecz gdy Luce upierała się, że widzi coś trzęsącego się i ciemnego, trafiła z wizytą u okulisty i dostała parę okularów. Następnie wylądowała również u laryngologa, gdyż popełniła ten błąd, że opisała świszczące dźwięki wydawane czasami przez cienie. Później była terapia, po niej kolejna terapia, aż w końcu recepta na leki psychotropowe.
Tyle że one nie zniknęły.
W wieku czternastu lat Luce odmówiła brania leków. Wtedy właśnie rodzice znaleźli doktora Sanforda i pobliską szkołę Dover. Polecieli do New Hampshire i ojciec poprowadził ich wynajęty samochód długą, wijącą się drogą na szczyt wzgórza do posiadłości zwanej Shady Hollows. Posadzili Luce przed mężczyzną w białym fartuchu i spytali ją, czy wciąż ma swoje „wizje”. Rodzicom pociły się dłonie, gdy trzymali ją za ręce, a ich czoła były zmarszczone, w obawie, że coś strasznego dzieje się z ich córką.
Nikt oczywiście nie odważył się poinformować jej, że jeśli nie powie doktorowi Sanfordowi tego, co wszyscy chcieli usłyszeć, spędzi w Shady Hollows zdecydowanie więcej czasu. Kiedy skłamała i udawała normalną, pozwolono jej zapisać się do szkoły Dover, a doktora Sanforda musiała odwiedzać jedynie dwa razy w miesiącu.
Luce pozwolono odstawić prochy w chwili, gdy zaczęła udawać, że już nie widzi cieni. Wciąż jednak nie panowała nad tym, gdzie i kiedy się pojawiały. W głowie miała jedynie katalog miejsc, w których widywała je w przeszłości – gęsty las, mroczny staw – i takich miejsc unikała za wszelką cenę. Wiedziała tylko, że gdy nadchodziły cienie, zazwyczaj towarzyszył im zimny dreszcz pod skórą, mdlące uczucie niepodobne do żadnego innego.
Luce usiadła na trybunie i przycisnęła palce do skroni. Jeśli miała przetrwać ten dzień, musiała zepchnąć przeszłość w głąb umysłu. Sama nie mogła znieść wspomnień tamtej nocy i nie ma mowy, by opowiedziała koszmarne szczegóły dziwnej, zwariowanej nieznajomej.
Nie odpowiedziała Arriane, która leżała na trybunie. Luce popatrzyła na nią. Większą część twarzy dziewczyny zakrywały ogromne ciemne okulary. Trudno to było ocenić, ale chyba też wpatrywała się w Luce, bo po chwili poderwała się z trybuny i wyszczerzyła.
– Zrób mi taką fryzurę, jak ty masz – powiedziała.
– Co? – sapnęła Luce. – Twoje włosy są piękne.
Powiedziała prawdę – Arriane miała długie gęste loki, których Luce tak bardzo brakowało. Swobodne opadające czarne sploty wydawały się w słońcu odrobinę rude. Luce założyła swoje włosy za uszy, chociaż wciąż były tak krótkie, że zaraz opadły z powrotem.
– Piękneśmiękne – odparła Arriane. – Twoja fryzura jest seksowna, niebezpieczna. Chcę taką.
– Jasne – stwierdziła Luce. Czy to był komplement? Nie wiedziała, czy ma jej to pochlebiać, czy powinna się irytować sposobem, w jaki Arriane zakładała, że dostanie co tylko zechce, nawet jeśli to należy do kogoś innego. – Skąd weźmiemy…?
– Tadam! – Arriane sięgnęła do torby i wyjęła różowy scyzoryk, który Gabbe wrzuciła do kartonu. – Co? – spytała, widząc reakcję Luce. – Zawsze, kiedy przychodzą nowi uczniowie, wykorzystuję swoje lepkie ręce. Tylko to pozwala mi przetrwać ponure dni w uwięzieniu… Eee… to znaczy na obozie letnim Sword & Cross.
– Spędziłaś całe lato… tutaj? – Luce się skrzywiła.
– Ha! Od razu widać, że jesteś nowa. Pewnie spodziewasz się ferii wiosennych. – Rzuciła jej scyzoryk. – Nie opuszczamy tej dziury. Nigdy. A teraz tnij.
– A co z diodami? – spytała Luce, rozglądając się z nożem w ręce. Gdzieś tu musiała być kamera. Arriane pokręciła głową.
– Nie przyjaźnię się z tchórzami. Zniesiesz to?
Luce pokiwała głową.
– I nie mów mi, że nigdy wcześniej nie obcinałaś włosów. – Arriane zabrała jej scyzoryk i wyciągnęła nożyczki. – Ani słowa więcej, dopóki nie powiesz mi, jak świetnie wyglądam.
W „salonie”, w wannie rodziców, matka Luce związała resztkę jej włosów w kucyk, po czym obcięła go w całości. Luce była pewna, że istnieje wygodniejsza metoda obcinania włosów, ale ponieważ przez całe życie unikała wizyt u fryzjera, znała tylko taki sposób. Zebrała włosy Arriane w kucyk, związała gumką z jej nadgarstka, mocno chwyciła miniaturowe nożyczki i zaczęła ciąć.
Kucyk spadł na ziemię u jej stóp. Arriane sapnęła i obróciła się gwałtownie. Chwyciła go i uniosła do słońca. Na ten widok Luce ścisnęło się serce. Wciąż bolała ją utrata własnych włosów i inne straty, które symbolizowała. Lecz dziewczyna jedynie się uśmiechnęła. Przeciągnęła palcami po kucyku i wrzuciła go do torby.
– Wspaniale – powiedziała. – Tnij dalej.
– Arriane – szepnęła Luce. – Twoja szyja. Cała jest…
– Pobliźniona? – dokończyła Arriane. – Możesz to powiedzieć na głos.
Skóra na karku dziewczyny, od lewego ucha aż do obojczyka, była poszarpana, zgrubiała i błyszcząca. Luce wróciła myślami do Trevora – do tych okropnych zdjęć. Nawet jej rodzice nie chcieli na nie patrzeć. Teraz ona z trudem patrzyła na Arriane.
Dziewczyna chwyciła dłoń Luce i przycisnęła ją do swojej skóry, która była jednocześnie gorąca i zimna, gładka i szorstka.
– Nie boję się tego – stwierdziła Arriane. – A ty?
– Nie – powiedziała Luce, choć wolałaby, żeby Arriane cofnęła rękę. Wtedy ona mogłaby cofnąć swoją. Czuła ucisk w żołądku, gdy zastanawiała się, czy skóra Trevora była taka w dotyku.
– Boisz się tego, kim naprawdę jesteś, Luce?
– Nie – odpowiedziała szybko Luce.
Musiało być widać, że kłamie. Zamknęła oczy. W Sword & Cross pragnęła jedynie zacząć od początku, szukała miejsca, gdzie ludzie nie będą na nią patrzeć, tak jak Arriane patrzyła na nią teraz. Tego ranka, przed wejściem do szkoły, gdy ojciec wyszeptał jej do ucha dewizę rodziny Price – „Price’owie nigdy się nie załamują” – wydawało jej się to możliwe, lecz w tej chwili czuła się przybita i obnażona. Cofnęła rękę.
– Jak to się stało? – spytała, spuszczając wzrok.
– Pamiętasz, jak cię nie naciskałam, kiedy nie chciałaś mi powiedzieć, czemu tu trafiłaś? – spytała Arriane, unosząc brwi.
Luce pokiwała głową.
Arriane wskazała na nożyczki.
– Wyrównaj z tyłu. Chcę być naprawdę ładna. Chcę wyglądać tak jak ty.
Nawet z identyczną fryzurą, Arriane nadal wyglądałaby jak bardzo niedożywiona wersja Luce. Gdy Luce skupiła się na swym pierwszym w życiu strzyżeniu, Arriane zaczęła się zagłębiać w szczegóły życia w Sword & Cross.
– Tamten blok więzienny nazywa się „augustiański”. Tam odbywają się tak zwane spotkania towarzyskie w środowe wieczory. I tam mamy wszystkie lekcje – dodała, wskazując na budowlę w kolorze pożółkłych zębów, dwa budynki od internatu.
Budynek wyglądał, jakby został zaprojektowan przez tego samego sadystę, który zaprojektował też pauliński – ponury prostokąt, przypominający twierdzę, z drutem kolczastym i zakratowanymi oknami. Nienaturalnie wyglądająca szara mgiełka otaczała mury niczym mech, przez co Luce nie widziała, czy ktoś jest w środku.
– I czuj się ostrzeżona – mówiła dalej Arriane. – Lekcje też znienawidzisz. Nie byłabyś człowiekiem, gdybyś je polubiła.
– Dlaczego? Co jest w nich takiego złego?
Może Arriane po prostu nie lubiła szkoły? Ze swoim czarnym lakierem do paznokci, czarną kreską wokół oczu i czarną torebką, w której mieścił się chyba tylko jej nowy scyzoryk, nie wyglądała na mola książkowego.
– Lekcje tutaj są bezduszne – odpowiedziała Arriane. – Co gorsza, pozbawiają cię duszy. Na osiemdziesięcioro dzieciaków, które tutaj przebywają, mamy chyba tylko trzy dusze. – Uniosła wzrok. – No dobrze, pomijając…
To nie brzmiało obiecująco, lecz Luce podchwyciła inną część wypowiedzi Arriane.
– Zaraz, to w szkole jest tylko osiemdziesięcioro dzieciaków?
W wakacje przed wyjazdem do Dover Luce przeczytała grubą książkę dla „Przyszłych uczniów”, zapamiętując wszystkie statystyki. To, czego się dotychczas dowiedziała o Sword & Cross, zaskoczyło ją i uświadomiła sobie, że przybyła do szkoły w ogóle nieprzygotowana.
Arriane pokiwała głową, przez co Luce przypadkiem obcięła kosmyk włosów, który chciała pozostawić. Ups. Może Arriane nie zauważy – albo uzna, że to wygląda „niebezpiecznie”.
– Osiem klas, po dziesięcioro uczniów. Bardzo szybko wszystkich poznasz. I nawzajem.
– Pewnie tak – zgodziła się Luce, zagryzając wargi.
Arriane żartowała, ale Luce zastanawiała się, czy siedziałaby tutaj z tym uśmieszkiem w niebieskich oczach, gdyby znała prawdziwą historię Luce. Im dłużej uda jej się utrzymać przeszłość w tajemnicy, tym lepiej.
– I powinnaś trzymać się z dala od trudnych przypadków.
– Trudnych przypadków?
– Dzieciaki z bransoletkami śledzącymi – wyjaśniła Arriane. – Około jednej trzeciej uczniów.
– I to ci, którzy…
– Nie chcesz z nimi zadzierać, zaufaj mi.
– A co takiego zrobili? – spytała Luce.
Choć chciała utrzymać własną historię w tajemnicy, nie podobało jej się, że Arriane traktuje ją jak naiwniaczkę. Cokolwiek zrobiły te dzieciaki, nie mogło to być o wiele gorsze od tego, co zdaniem wszystkich zrobiła ona. A może? W końcu prawie nic nie wiedziała o tych ludziach i tym miejscu. Wyobraźnia sprawiła, że jej żołądek wypełniła kula strachu.
– No wiesz – powiedziała Arriane, przeciągając samogłoski. – Uczestniczyli w aktach terroru lub podżegali do nich. Porąbali rodziców i upiekli ich na rożnie.
– Zamknij się.
– Poważnie mówię. Ci psychole mają zdecydowanie większe ograniczenia niż reszta czubków. Nazywamy ich „kajdaniarzami”.
Luce roześmiała się, słysząc dramatyczny ton Arriane.
– Fryzura gotowa – powiedziała, czochrając włosy Arriane. Wyglądały całkiem fajnie.
– Uroczo.
Arriane odwróciła się do Luce. Kiedy przeczesała włosy palcami, rękawy jej czarnego swetra opadły i Luce zobaczyła czarną bransoletę nabijaną srebrnymi ćwiekami, a na drugim nadgarstku inną, która wyglądała bardziej… mechanicznie. Arriane pochwyciła jej spojrzenie i demonicznie uniosła brwi.
– Mówiłam ci – powiedziała. – Przeklęte psychole. – Wyszczerzyła się. – Chodź, dokończymy oprowadzanie.
Luce nie miała wyboru. Zeszła z trybun i ruszyła za Arrine, uchylając się, kiedy jeden z sępów opadł niebezpieczne nisko. Jej towarzyszka, która najwyraźniej tego nie zauważyła, wskazała na porośnięty mchem kościół po prawej.
– Tam znajduje się nasza supernowoczesna sala gimnastyczna – powiedziała charakterystycznym tonem przewodnika turystycznego. – Tak, tak, dla ignorantów budynek wygląda jak kościół. Niegdyś nim był. Tutaj, w Sword & Cross, znajdujemy się w swego rodzaju architektonicznym piekle z drugiej ręki. Parę lat temu jakiś oszalały na punkcie gimnastyki doktor od czubków pokazał się tutaj i zaczął wrzeszczeć, jak to nadmierne stosowanie leków u nastolatków niszczy nasze społeczeństwo. Wyłożył przy tym kupę forsy, by wybudowali tam salę gimnastyczną. Teraz wyższe instancje sądzą, że możemy odreagować nasze „frustracje” w „bardziej naturalny i produktywny sposób”.
Luce jęknęła. Od zawsze nienawidziła wuefu.
– Moja dziewczynka – westchnęła Arriane. – Trener Diante to samo zło.
Gdy Luce przyspieszyła kroku, by dogonić przewodniczkę, objęła wzrokiem resztę terenu. Wewnętrzny dziedziniec Dover był doskonale utrzymany, wypielęgnowany i ozdobiony regularnie rozmieszczonymi, starannie przyciętymi drzewami. Szkoła Sword & Cross wyglądała, jakby została ciśnięta na ziemię i porzucona pośrodku bagna. Gałęzie płaczących wierzb opadały do samej ziemi, ołownik gęsto porastał ściany, a co trzeci krok ziemia uginała się pod stopami.
I nie chodziło tu tylko o wygląd okolicy. Każdy łyk wilgotnego powietrza zalegał w płucach. Samo oddychanie w Sword & Cross sprawiało, że czuła się, jakby tonęła w ruchomych piaskach.
– Najwyraźniej architekci wpadli w niezły impas, kiedy się zastanawiali, jak odnowić dawną akademię wojskową. Efektem jest w połowie więzienie, a w połowie średniowieczna sala tortur. I nie ma ogrodnika – dodała Arriane, strząsając błoto z wojskowych butów. – Obrzydlistwo. Aha, tam jest cmentarz.
Luce podążyła wzrokiem za palcem Arriane, patrząc w lewo, za internat. Nad ogrodzoną częścią terenu unosiła się jeszcze gęstsza mgła. Z trzech stron otaczał go gęsty dębowy las. Nie widziała samego cmentarza, który jakby nikł pod powierzchnią ziemi, ale czuła zgniliznę i słyszała granie cykad wśród drzew. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi cienie. Kiedy zamrugała, zniknęły.
– To jest cmentarz?
– Tak. W czasie wojny secesyjnej była tu akademia wojskowa. I tam właśnie chowali swoich zmarłych. To upiorne miejsce. I, mój Booże – dodała Arriane, udając południowy akcent – śmierdzi pod niebiosa. – Mrugnęła do Luce. – Często tam chodzimy.
Luce spojrzała na Arriane, by się upewnić, że jej towarzyszka nie żartuje. Ona jednak tylko wzruszyła ramionami.
– Dobra, tylko raz. I to po naprawdę niezłym melanżu.
To słowo Luce rozpoznała.
– Aha! – Arriane się rozpromieniła. – Widziałam, jak zapaliło się światełko. Ktoś jednak jest w domu. Cóż, moja droga Luce, może chodziłaś na imprezy w szkole z internatem, ale nigdy nie widziałaś prawdziwej zabawy w wykonaniu dzieciaków z poprawczaka.
– A jaka jest różnica? – spytała Luce, pomijając milczeniem fakt, że nigdy nie była na wielkiej imprezie w Dover.
– Zobaczysz. – Arriane odwróciła się do Luce. – Przyjdziesz dzisiaj wieczorem i powłóczymy się, dobra? – Zaskoczyła Luce, biorąc ją za rękę. – Obiecujesz?
– Ale przecież powiedziałaś mi, że powinnam się trzymać z dala od trudnych przypadków – zażartowała Luce.
– Zasada numer dwa, mnie nie słuchaj! – Arriane potrząsnęła ze śmiechem głową. – Mam wariackie papiery.
Znów ruszyła biegiem, a Luce podążyła za nią.
– Zaraz, jaka była zasada numer jeden?
– Ogarniaj!
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.