Читать книгу Upadli - Lauren Kate - Страница 14

PRZYCIĄGANIE CIEMNOŚCI

Оглавление

Luce wlokła się zatęchłym korytarzem internatu, ciągnąc za sobą czerwoną torbę podróżną z pękniętym paskiem. Ściany miały kolor zakurzonej tablicy – a w całym budynku panowała zadziwiająca cisza, przerywana jedynie stłumionym bzyczeniem żółtych jarzeniówek pod brudnym podwieszanym sufitem.

Najbardziej jednak zaskakiwały ją liczne zamknięte drzwi. W Dover niemal bez przerwy odbywały się spotkania na korytarzach. W drodze do swojego pokoju zawsze wpadała na grupkę dziewczyn ubranych w takie same dżinsy, które siedziały ze skrzyżowanymi nogami albo całującą się parkę przyciśniętą do ściany.

A w Sword & Cross... cóż, albo wszyscy już zabrali się za pisanie trzydziestostronicowych rozprawek semestralnych... albo imprezy odbywały się za zamkniętymi drzwiami.

Skoro już o tym mowa, zamknięte drzwi robiły wrażenie. Uczniowie Sword & Cross nie tylko w pomysłowy sposób ozdabiali swoje mundurki, ale też byli mistrzami nadawania osobistego charakteru pokojom. Luce minęła już zasłonę z koralików, jak również wycieraczkę z wykrywaczem ruchu, która kazała jej się „Wynosić do diabła”, kiedy ją mijała.

Zatrzymała się przed jedynymi gładkimi drzwiami w budynku. Pokój 63. Dom, znienawidzony dom. Znalazła klucz w przedniej kieszeni plecaka, wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do swojej celi.

Tyle tylko, że nie była ona wcale straszna. A może nie aż tak straszna, jak Luce się spodziewała. Miała całkiem spore okno, które uchylało się, żeby wpuścić do środka nieco mniej duszne nocne powietrze. Widniejące za stalowymi kratami i oświetlone blaskiem księżyca boisko wyglądało nawet ciekawie, jeśli próbowała nie myśleć o znajdującym się za nim cmentarzu. Miała szafkę i niewielką umywalkę, biurko do pracy – gdyby się nad tym zastanowiła, najsmutniejszą rzeczą w pokoju było jej odbicie w wysokim lustrze za drzwiami.

Szybko odwróciła wzrok, doskonale wiedząc, co zobaczy w lustrze. Jej twarz wydawała się ściągnięta i zmęczona. Orzechowe oczy zdradzały zdenerwowanie. Włosy przypominały futro ich nerwowego pudelka po ulewie. Sweter Penn wisiał na niej jak worek. Popołudniowe lekcje nie były lepsze od porannych, głównie dlatego, że jej największa obawa się spełniła – cała szkoła zaczęła ją już nazywać Klopsem. I niestety, podobnie jak kotlet, przezwisko najwyraźniej się do niej przylepiło.

Chciała się rozpakować, zmienić niczym się niewyróżniający pokój 63 w swoje własne miejsce, do którego mogłaby się udać, gdyby zapragnęła uciec i poczuć się dobrze. Na razie jedynie rozpięła torbę i pokonana padła na łóżko. Czuła się tak bardzo oddalona od domu. Wystarczyłyby dwadzieścia dwie minuty jazdy samochodem, by od rdzewiejących żelaznych bram Sword & Cross dotarła do pobielonej ściany jej domu, lecz jej wydawało się, że to były by dwadzieścia dwa lata.

Tego ranka, podczas jazdy z rodzicami, okolica wyglądała niemal tak samo jak w Dover – senne południowe przedmieścia, zamieszkane przez klasę średnią. Później jednak jechali groblą wzdłuż brzegu i trafili na bagna. Podmokłe tereny porastały namorzyny, ale i one wkrótce zniknęły. Ostatnie dziesięć mil drogi do Sword & Cross robiło posępne wrażenie. Okolica była szarobrązowa, monotonna, opuszczona. W Thunderbolt miejscowi ciągle żartowali na temat charakterystycznego zatęchłego smrodu tych okolic – człowiek wiedział, że był na bagnach, kiedy jego samochód zaczynał śmierdzieć błotem.

Choć Luce dorastała w Thunderbolt, nie znała właściwie wschodniej części hrabstwa. Jako dziecko zawsze zakładała, że po prostu nie było powodu, by tam przyjeżdżać – w zachodniej części były wszystkie sklepy, wszystkie szkoły i wszyscy znajomi rodziny. Wschodnia część była po prostu mniej rozwinięta. I tyle.

Tęskniła za rodzicami, którzy na podkoszulku na wierzchu torby przykleili żółtą karteczkę samoprzylepną: „Kochamy cię. Price’owie nigdy się nie załamują!”. Tęskniła za swoim pokojem, z którego przez okno widziała pomidory taty. Tęskniła za Callie, która z pewnością przysłała jej dziesięć smsów. Tęskniła za Trevorem...

Nie, nie do końca o to chodziło. Tęskniła za tym, jak wyglądało jej życie, kiedy po raz pierwszy zaczęła rozmawiać z Trevorem. Kiedy miała o kim myśleć, gdy nie mogła w nocy spać, mogła wypisywać czyjeś imię w zeszytach. Tak naprawdę Luce i Trevor nie mieli okazji dobrze się poznać. Jedynym wspomnieniem było zdjęcie, które Callie zrobiła z ukrycia, stojąc po drugiej stronie boiska piłkarskiego, między dwiema seriami przysiadów ze sztangą, kiedy przez piętnaście sekund rozmawiał z Luce... o przysiadach ze sztangą. A jedyna randka, na którą z nim poszła, nie była tak naprawdę randką – jedynie ukradzioną godziną, gdy zabrał ją z imprezy. Godziną, której będzie żałować przez resztę życia.

Zaczęło się całkiem niewinnie, dwoje ludzi poszło na spacer nad jeziorem, lecz wkrótce Luce wyczuła cienie kryjące się nad ich głowami. Wtedy wargi Trevora dotknęły jej ust, jej ciało zalała fala gorąca, a jego oczy wypełniło przerażenie... A kilka chwil później życie, które znała, spłonęło.

Luce przetoczyła się na bok i zakryła twarz ręką. Przez wiele miesięcy opłakiwała śmierć Trevora, a teraz, leżąc w tym dziwnym pokoju, z metalową ramą łóżka wbijającą się w jej skórę przez cienki materac, czuła bezsens tego wszystkiego. Nie znała Trevora lepiej niż... na przykład Cama.

Pukanie do drzwi sprawiło, że Luce zerwała się z łóżka. Skąd ktokolwiek mógł wiedzieć, gdzie ją znaleźć? Podeszła na palcach do drzwi i otworzyła je. Wystawiła głowę i rozejrzała się po pustym korytarzu. Nie słyszała kroków i nie widziała nikogo, kto mógłby przed chwilą zapukać.

Zobaczyła natomiast papierowy samolocik przypięty pinezką do korkowej tablicy obok drzwi jej pokoju. Luce uśmiechnęła się na widok swojego imienia wypisanego czarnym flamastrem wzdłuż skrzydła, lecz kiedy rozłożyła karteczkę, zobaczyła tylko czarną strzałkę wskazującą kierunek wzdłuż korytarza.

Arriane rzeczywiście zaprosiła ją do siebie, lecz to było przed incydentem w bufecie. Spoglądając na korytarz, Luce zastanawiała się, czy podążyć za tajemniczą strzałką. Spojrzała na swoją ogromną torbę podróżną czekającą na rozpakowanie. Wzruszyła ramionami, zamknęła drzwi, włożyła klucz do kieszeni i ruszyła przed siebie.

Zatrzymała się przed drzwiami po drugiej stronie korytarza, by przyjrzeć się wielkiemu plakatowi Sonny’ego Terry’ego, niewidomego muzyka, który, co wiedziała dzięki kolekcji winyli ojca, doskonale grał na harmonijce ustnej. Pochyliła się, by przeczytać nazwisko na tablicy korkowej, i uświadomiła sobie, że stoi przed drzwiami pokoju Rolanda Sparksa. Ku irytacji Luce, część jej mózgu natychmiast zaczęła obliczać prawdopodobieństwo, że Roland siedzi z Danielem i tylko cienkie drzwi dzielą ich od Luce.

Mechaniczne brzęczenie sprawiło, że Luce podskoczyła. Spojrzała w kamerę umieszczoną nad drzwiami Rolanda. Diody. Śledzące każdy jej ruch. Cofnęła się, zawstydzona z powodów, jakich żadna kamera by nie rozpoznała. Tak czy inaczej, szła na spotkanie z Arriane – której pokój, jak sobie uświadomiła, znajdował się dokładnie naprzeciwko pokoju Rolanda.

Przed drzwiami Arriane Luce się rozczuliła. Całe wejście przykrywały naklejki na zderzaki – niektóre drukowane, inne wyraźnie domowej roboty. Było ich tak wiele, że slogany, często sprzeczne, nakładały się na siebie. Luce zaśmiała się pod nosem, wyobrażając sobie Arriane zbierającą naklejki (PASKUDNI GOŚCIE GÓRĄ... MOJA CÓRKA MA SAME PAŁY W SWORD & CROSS... GŁOSUJ NA WNIOSEK NUMER 666), a później przyklejającą je w przypadkowych miejscach, acz z pełnym poświęceniem, na swoim terytorium.

Luce miałaby rozrywkę na dobrą godzinę, czytając drzwi koleżanki, lecz wkrótce poczuła się niezręcznie, stojąc przed pokojem w internacie, choć nie miała wcale pewności, czy została do niego zaproszona. Wtedy zobaczyła papierowy samolocik. Zdjęła go z tablicy i odczytała wiadomość.

Moja droga Luce,

Jeśli rzeczywiście się tu dziś wieczorem pokazałaś, plus dla Ciebie! Będziemy się świetnie dogadywać.

Jeśli się na mnie wypięłaś, to... zabieraj łapy z mojego prywatnego listu, rolandzie! Ile razy mam to powtarzać? Jezu.

Tak czy inaczej, wiem, że powiedziałam Ci, żebyś tu dziś wpadła, ale musiałam polecieć prosto z odpoczynku u pielęgniarki (jedyna zaleta dzisiejszego rażenia prądem) na dodatkowe zajęcia z biologii z Albatrossem. Innymi słowy – może kiedy indziej?

Psychotycznie Twoja,

A.

Luce stała z kartką w drzwiach, niepewna, co ma teraz zrobić. Cieszyła się, że ktoś zajął się Arriane, ale wciąż żałowała, że się z nią nie zobaczy. Chciała na własne uszy usłyszeć nonszalancję w głosie Arriane, żeby wiedzieć, co myśleć o sytuacji w bufecie. Stojąc tak w korytarzu, Luce zupełnie nie wiedziała, jak przeżyć wydarzenia tego dnia. Wypełniła ją panika, gdy w końcu uświadomiła sobie, że stoi samotnie, po zmroku, w Sword & Cross.

Za jej plecami otworzyły się drzwi. Smuga białego światła padła na podłogę u jej stóp. Luce słyszała dochodzącą z pokoju muzykę.

– Co robisz?

To był Roland, stał w drzwiach swojego pokoju w poszarpanym białym podkoszulku i dżinsach. Dredy związał żółtą gumką na czubku głowy, a przy wargach trzymał harmonijkę ustną.

– Przyszłam do Arriane – odpowiedziała Luce, próbując powstrzymać się przed sprawdzeniem, czy w jego pokoju jest ktoś jeszcze. – Miałyśmy...

– Nikogo nie ma w domu – odpowiedział tajemniczo.

Luce nie wiedziała, czy ma na myśli Arriane, resztę dzieciaków w internacie, czy jeszcze coś innego. Zagrał kilka nut na harmonijce, cały czas wpatrując się w Luce. Po chwili otworzył szerzej drzwi i uniósł brwi. Nie wiedziała, czy zaprasza ją do środka.

– Cóż, właściwie zajrzałam tu w drodze do biblioteki – skłamała pospiesznie, odwracając się w stronę, z której przyszła. – Muszę wypożyczyć jedną książkę.

– Luce! – zawołał Roland.

Odwróciła się. Nie poznali się jeszcze oficjalnie i nie spodziewała się, że będzie znał jej imię. Uśmiechnął się do niej i harmonijką wskazał w drugą stronę.

– Biblioteka jest tam – powiedział. Zaplótł ręce na piersi. – I sprawdź kolekcję specjalną we wschodnim skrzydle. To naprawdę coś.

– Dzięki – odpowiedziała z wdzięcznością Luce.

Roland wydawał się jej szczery, gdy zamachał do niej na pożegnanie i zagrał kilka nut na harmonijce. Może wcześniej wywoływał w niej nerwowość, ponieważ uważała go za kumpla Daniela? Nie wiedziała. A może Roland był rzeczywiście miłym gościem? Gdy tak szła korytarzem, humor jej się poprawił. Najpierw pełna życia i sarkazmu kartka od Arriane, później wcale nie niezręczne spotkanie z Rolandem Sparksem. A do tego naprawdę chciała zajrzeć do biblioteki. Wszystko wyglądało coraz lepiej.

Blisko końca korytarza, skręcającego ostro w stronę skrzydła bibliotecznego, Luce minęła jedyne częściowo uchylone drzwi na całym piętrze. Te drzwi nie były ozdobione, lecz zostały w całości pomalowane na czarno. Luce podeszła do nich i słyszała rozbrzmiewający w środku puszczony głośno heavy metal. Nie musiała czytać tabliczki, by wiedzieć, że pokój należy do Molly.

Luce przyspieszyła kroku, nagle świadoma stukotu swoich butów do konnej jazdy na linoleum. Nawet sobie nie uświadamiała, że wstrzymuje oddech, aż przekroczyła drewniane drzwi biblioteki i odetchnęła.

Gdy rozejrzała się po jej wnętrzu, zalała ją fala ciepła. Zawsze lubiła tę słodką, lekko zatęchłą woń, jaką wydzielały tylko pomieszczenia pełne książek. Rozlegający się od czasu do czasu cichy szelest przewracanych kartek uspokajał ją. Biblioteka w Dover była miejscem jej ucieczki i Luce niemal przepełniła ulga, gdy uświadomiła sobie, że miejscowa biblioteka również może się okazać takim azylem. Z trudem mogła uwierzyć, że to miejsce należy do Sword & Cross. Było niemal... było zupełnie... zachęcające.

Sala była wysoka, o ścianach w głębokim mahoniowym odcieniu. Przy jednej z nich znajdował się kominek z ceglanym paleniskiem. Długie drewniane stoły oświetlały staromodne zielone lampy, a rzędy książek znikały poza zasięgiem jej wzroku. Gruby perski dywan uciszał odgłos kroków.

Kilka osób się uczyło. Żadna z nich nie znała Luce, ale nawet punki wyglądały mało groźnie z głowami pochylonymi nad lekturą. Zbliżyła się do stanowiska bibliotekarza, dużego biurka pośrodku pomieszczenia. Zapełniały je sterty papierów i książek, znajomy akademicki bałagan, który przypominał Luce dom rodziców. Sterty wznosiły się tak wysoko, że Luce niemal nie widziała siedzącej za nimi bibliotekarki. Kobieta przeglądała jakieś papiery, z energią kogoś, kto szuka złota. Jej głowa uniosła się gwałtownie, gdy Luce się zbliżyła.

– Witam!

Kobieta uśmiechnęła się – naprawdę się uśmiechnęła – do Luce. Jej włosy nie były siwe, lecz srebrzyste, lśniące nawet w słabym świetle biblioteki. Jej twarz wydawała się zarazem stara i młoda. Bibliotekarka miała bladą, niemal świetlistą skórę, błyszczące czarne oczy i malutki, zadarty nos. Kiedy odezwała się do Luce, podciągnęła rękawy białego kaszmirowego swetra, ukazując na nadgarstkach liczne bransoletki z pereł.

– Czy mogę ci w czymś pomóc? – spytała zadowolonym szeptem.

Luce natychmiast się rozluźniła i spojrzała na tabliczkę z nazwiskiem na biurku. Sophia Bliss. Żałowała, że nie ma żadnego zamówienia. Ta kobieta była tego dnia pierwszym przedstawicielem władzy, którego pomocy chciałaby poszukać. Ale na razie tylko zwiedzała... i wtedy przypomniała sobie słowa Rolanda Sparksa.

– Jestem tu nowa – wyjaśniła. – Lucinda Price. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie jest wschodnie skrzydło?

Kobieta popatrzyła na nią z miną „wyglądasz, jakbyś lubiła czytać”, z czym Luce stykała się przez całe życie.

– Tędy. – Wskazała ręką na rząd wysokich okien po drugiej stronie sali. – Mam na imię Sophia, i o ile mój grafik jest poprawny, we wtorki i czwartki chodzisz do mnie na religię. Będziemy się świetnie bawić! – Mrugnęła. – A na razie, gdybyś czegoś potrzebowała, jestem tutaj. Miło mi cię poznać, Luce.

Luce uśmiechnęła się z wdzięcznością, powiedziała pannie Sophii, że jutro zobaczą się w szkole, i ruszyła w stronę okien. Dopiero po chwili zastanowił ją dziwnie serdeczny sposób, w jaki kobieta zwróciła się do niej po imieniu.

Właśnie opuściła główną część przeznaczoną do nauki i mijała wysokie, eleganckie regały, kiedy coś mrocznego i makabrycznego przeleciało jej nad głową. Uniosła wzrok.

Nie. Nie tutaj. Proszę. Zostawcie mi choć to jedno miejsce.

Kiedy cienie pojawiały się i odchodziły, Luce nigdy nie była pewna, dokąd zmierzały – ani jak długo ich nie będzie.

Nie rozumiała, co się teraz dzieje. Coś było inaczej. Czuła przerażenie, to prawda, ale nie zimno. Właściwie robiło jej się gorąco. W bibliotece było ciepło, owszem, ale nie aż tak. I wtedy jej wzrok padł na Daniela.

Siedział odwrócony do niej plecami, pochylony nad postumentem, na którym białymi literami wypisano kolekcja specjalna. Rękawy znoszonej skórzanej kurtki podwinął do łokci, a jego jasne włosy lśniły w świetle lamp. Opuścił ramiona, a Luce znów miała ochotę wpaść. Otrząsnęła się i stanęła na palcach, by lepiej mu się przyjrzeć. Z tego miejsca nie mogła być pewna, ale wyglądało na to, że coś rysuje.

Gdy obserwowała delikatne poruszenia jego ciała, kiedy szkicował, czuła w trzewiach palenie, jakby połknęła coś gorącego. Nie wiedziała, dlaczego wbrew rozsądkowi miała to dziwaczne przeczucie, że Daniel rysuje ją.

Nie powinna do niego podchodzić. W końcu nawet go nie znała, nie rozmawiała z nim. Dotychczas ich kontakty ograniczały się do pokazania środkowego palca i paru paskudnych spojrzeń. Jednakże z jakiegoś powodu wydawało jej się bardzo ważne, by dowiedzieć się, co on takiego rysuje.

Wtedy ją to uderzyło. Sen z poprzedniej nocy. Nagle znów go zobaczyła. W jej śnie było późno w nocy – wilgotno i chłodno, a ona miała na sobie coś długiego i lejącego się. Opierała się o zasłonięte okno w nieznanym pokoju. Poza nią był tam tylko mężczyzna... albo chłopak – nie widziała jego twarzy. Rysował ją w grubym szkicowniku. Jej włosy. Jej szyję. Jej profil. Stała za nim, zbyt przerażona, by dać mu znać, że go obserwuje, zbyt zaintrygowana, by odejść.

Luce szarpnęła się do przodu, gdy poczuła, jak coś szczypie ją w ramię, a później przelatuje nad głową. Cień powrócił. Był czarny i gruby jak zasłona.

Bicie jej serca stało się tak głośne, że wypełniło jej uszy, zagłuszając szelest cienia i odgłos jej kroków. Daniel uniósł wzrok i Luce wydawało się, że spogląda dokładnie w miejsce, w którym unosił się cień, lecz nie podskoczył, tak jak ona.

Oczywiście, on ich nie widział. Spokojnie spojrzał za okno.

Gorąco stawało się coraz silniejsze. Podeszła tak blisko, że spodziewała się, że on je poczuje, emanujące z jej skóry.

Spojrzała na jego szkicownik. Przez chwilę jej umysł widział linię szyi narysowaną ołówkiem na kartce. Zamrugała, a gdy jej wzrok ponownie spoczął na papierze, musiała przełknąć ślinę.

To był krajobraz. Daniel bardzo dokładnie odtworzył widok z okna na cmentarz. Wcześniej Luce nie widziała niczego, co przepełniłoby ją takim smutkiem.

Nie wiedziała dlaczego. To było szaleństwem – nawet dla niej – oczekiwać, że jej dziwaczne przeczucia się spełnią. Nie było powodu, by Daniel ją rysował. Wiedziała to. Tak samo jak wiedziała, że nie miał powodu, by rano pokazać jej wulgarny gest. Ale zrobił to.

– Co tu robisz? – spytał. Zamknął szkicownik i patrzył na nią poważnie. Jego pełne wargi nie uśmiechały się, a szare oczy wydawały się przygaszone. Nie wydawał się zły, jedynie zmęczony.

– Przyszłam wypożyczyć książkę z kolekcji specjalnej – powiedziała drżącym głosem.

Jednakże, gdy się rozejrzała, zrozumiała swój błąd. Kolekcja specjalna nie była działem książek, lecz otwartą przestrzenią w bibliotece, którą wypełniała kolekcja poświęcona wojnie secesyjnej. Stali z Danielem w niewielkiej galerii brązowych popiersi bohaterów wojennych, pośród szklanych gablot wypełnionych starymi obligacjami i konfederackimi mapami. W tym miejscu nie było ani jednej książki do wypożyczenia.

– Życzę powodzenia – powiedział Daniel, znów otwierając szkicownik, jakby chciał z wyprzedzeniem powiedzieć „do widzenia”.

Luce nie wiedziała co ma zrobić, czuła się zażenowana i miała ochotę uciec. Ale w okolicy wciąż kryły się cienie i z jakiegoś powodu Luce czuła się lepiej, gdy znajdowała się obok Daniela. Nie miało to sensu – nie mógł zrobić nic, by ją przed nimi ochronić.

Stała nieruchomo, jak przymurowana. Podniósł na nią wzrok i westchnął.

– Pozwól, że cię o coś zapytam: – lubisz, jak ktoś się do ciebie podkrada?

Luce pomyślała o cieniach i tym, co z nią teraz robiły. Potrząsnęła głową.

– To jest nas dwoje. Odchrząknął i wpatrywał się w nią, dając jej do zrozumienia, że jest intruzem.

Może mogłaby mu wyjaśnić, że ma zawroty głowy i musi na chwilę usiąść.

– Posłuchaj, czy mogę... – zaczęła.

Daniel podniósł szkicownik i wstał.

– Przyszedłem tu, żeby pobyć sam – powiedział, przerywając jej. – Jeśli ty sobie nie pójdziesz, ja to zrobię.

Wepchnął szkicownik do plecaka. Kiedy mijał Luce, otarł się o nią ramieniem. Choć dotknięcie było krótkie, choć dzieliły ich warstwy ubrania, Luce przeszedł dreszcz.

Przez chwilę Daniel również stał bez ruchu. Odwrócili głowy i spojrzeli na siebie. Luce otworzyła usta, ale, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, on obrócił się na pięcie i ruszył szybko w stronę drzwi. Luce patrzyła, jak cienie skradają się nad jego głową, zataczają krąg i wypadają przez okno w mrok.

Zadrżała w chłodzie, który po sobie zostawiły, i przez dłuższą chwilę stała w dziale kolekcji specjalnej, dotykając ramienia w miejscu, gdzie dotknął ją Daniel, i czując, jak ciepło powoli się rozprasza.

Upadli

Подняться наверх