Читать книгу Jednym strzałem - Lee Child - Страница 9
1
ОглавлениеPiątek. Piąta po południu. Chyba najgorsza pora na to, aby nie rzucając się w oczy, przejechać przez miasto. A może najlepsza. Ponieważ o piątej po południu w piątek nikt na nic nie zwraca uwagi. Tylko na drogę przed sobą.
Człowiek z karabinem jechał na północ. Nie za szybko, nie za wolno. Nie zwracając na siebie uwagi. Nie wyróżniając się niczym. Jechał jasnym minivanem, który pamiętał lepsze czasy. Był sam. Nosił jasny prochowiec i jeden z tych bezkształtnych jasnych kapelusików, jakie starsi panowie noszą na polach golfowych, kiedy praży słońce lub pada deszcz. Kapelusik miał dwukolorowy otok. Był nasunięty na oczy. Płaszcz był zapięty pod szyję. Mężczyzna nosił okulary przeciwsłoneczne, chociaż samochód miał przyciemnione szyby, a dzień był pochmurny. I nosił rękawiczki, chociaż zima skończyła się już przed trzema miesiącami, a dzień wcale nie był chłodny.
W miejscu, gdzie First Street zaczynała piąć się na wzgórze, pojazdy poruszały się w ślimaczym tempie. Potem zupełnie się zatrzymały, tam gdzie dwa pasy przechodziły w jeden, ponieważ z drugiego robotnicy zerwali asfalt. Całe miasto było rozkopane. Już od roku jazda przez nie była koszmarem. Dziury w nawierzchni, wywrotki ze żwirem, betoniarki, maszyny do wylewania asfaltu. Człowiek z karabinem zdjął rękę z kierownicy. Podciągnął mankiet. Spojrzał na zegarek.
Jedenaście minut.
Bądź cierpliwy.
Zdjął nogę z hamulca i samochód wolno ruszył naprzód. Potem znów się zatrzymał, tam gdzie zaczynało się śródmiejskie centrum handlowe i ulica stawała się węższa, a chodniki szersze. Z lewej i prawej wznosiły się supermarkety, każdy następny nieco wyżej od poprzedniego z powodu nachylenia stoku. Szerokie chodniki zapewniały dużo miejsca spacerującym klientom. Żeliwne maszty flagowe i żeliwne słupy latarń stały w długim szeregu niczym wartownicy między ludźmi a samochodami. Ludzie mieli tu więcej miejsca niż samochody. Te poruszały się bardzo wolno. Znowu spojrzał na zegarek.
Osiem minut.
Bądź cierpliwy.
Sto metrów dalej było trochę mniej sklepów. Robiło się luźniej. First Street stawała się nieco szersza i znów trochę zaniedbana. Pojawiały się bary i tanie sklepiki. Po lewej znajdował się wielopoziomowy parking. Kolejne roboty drogowe prowadzono w miejscu, gdzie rozbudowywano parking. Jeszcze dalej ulicę zamykał niski mur. Za nim ciągnął się rozległy plac z rzeźbioną fontanną. Po lewej stronie placu stała stara biblioteka miejska, po prawej nowy biurowiec, za nim wieżowiec z czarnego szkła. First Street gwałtownie skręcała w prawo przed murem odgradzającym plac i biegła dalej na zachód, obok zaśmieconych tylnych wejść i wjazdów dostawczych, a potem pod estakadą autostrady stanowej.
Jednak człowiek w minivanie zwolnił, nie dojeżdżając do zakrętu przed placem, a potem skręcił w lewo i zjechał na parking. Pojechał na górę. Przy wjeździe nie było szlabanu, ponieważ każde miejsce miało swój parkometr. Tak więc nie było tu kasjera, żadnego świadka, biletu, papierowego śladu. Mężczyzna w minivanie dobrze o tym wiedział. Wjechał na drugi poziom i skierował wóz na sam koniec hali. Na moment zostawił silnik na jałowym biegu, wysiadł z samochodu i zabrał styropianowy pomarańczowy słupek z miejsca, na którym zamierzał zaparkować. Znajdowało się na samym końcu starego parkingu, tuż przy dobudowywanej części.
Zaparkował samochód i wyłączył silnik. Przez moment siedział nieruchomo. Wokół panowała cisza. Parking był zapchany samochodami. Miejsce, które zabezpieczył styropianowym słupkiem, było ostatnim wolnym stanowiskiem. Ten parking zawsze był zatłoczony. Mężczyzna o tym wiedział. Dlatego rozbudowywali budynek. Podwajali jego pojemność. Korzystali z niego głównie klienci sklepów. Dlatego było tu tak cicho. Nikt zdrowy na umyśle nie próbowałby stąd wyjechać o piątej po południu. Nie w godzinie szczytu. Nie przy tych robotach drogowych. Ludzie albo odjechali przed czwartą, albo czekali do szóstej.
Mężczyzna w minivanie sprawdził czas.
Cztery minuty.
Spokojnie.
Otworzył drzwi po stronie kierowcy i wysiadł. Wyjął z kieszeni ćwierćdolarówkę i włożył do parkometru. Mocno przekręcił rączkę, usłyszał brzęk wpadającej monety i zobaczył, jak zegar dał mu za nią godzinę. Nie słychać było żadnego innego dźwięku. W powietrzu unosił się tylko zapach zaparkowanych pojazdów: benzyny, gumy, spalin.
Stanął nieruchomo obok samochodu. Na nogach miał stare pustynne buty z zamszu koloru khaki, sznurowane, z białymi miękkimi podeszwami – ulubione obuwie żołnierzy sił specjalnych. Standardowy model, niezmieniany chyba od sześćdziesięciu lat.
Obejrzał się na parkometr. Pięćdziesiąt dziewięć minut. Nie będzie potrzebował pięćdziesięciu dziewięciu minut. Otworzył przesuwane tylne drzwi minivana, pochylił się, odwinął koc i wyjął karabin. Był to samopowtarzalny springfield M1A super match z kolbą z amerykańskiego orzecha, długą lufą i magazynkiem na dziesięć pocisków kalibru .308. Cywilny odpowiednik snajperskiego karabinu M14, używanego przez amerykańską armię w tym czasie, kiedy przed laty służył w wojsku. Była to dobra broń. Może niezapewniająca tak dokładnego pierwszego strzału jak najlepsze karabiny z zamkiem ryglowym, ale wystarczająca. Zupełnie wystarczająca. Nie zamierzał strzelać z bardzo dużej odległości. I była załadowana pociskami Lake City M852. Jego ulubionymi, robionymi na zamówienie. Łuski Lake City Match, proch Federal i pociski BT o masie 168 granów, z wklęsłymi czubkami. Pociski były chyba lepsze niż broń. Lekkie przegięcie.
Nasłuchiwał w milczeniu, po czym podniósł karabin z tylnego siedzenia. Zabrał go ze sobą tam, gdzie kończyła się stara i zaczynała nowa część budynku. Między starą a nową betonową płytą biegł półtoracentymetrowy rowek. Jak linia demarkacyjna. Domyślił się, że to szczelina dylatacyjna. Ze względu na letnie upały. Przypuszczalnie wypełnią ją smołą. Nad rowkiem między dwoma filarami rozpięto żółto-czarną taśmę z nadrukiem UWAGA! NIE WCHODZIĆ. Przyklęknął na kolano i prześlizgnął się pod nią. Wyprostował się i wszedł na teren budowy. Część nowej betonowej posadzki była już gładka, a część chropowata – wciąż czekała na ostatnią warstwę. Tu i ówdzie rozłożono pomosty z drewnianych desek. Wszędzie leżały sterty papierowych worków po cemencie, pełnych i pustych. Dostrzegł kolejne szczeliny dylatacyjne. I rzędy wyłączonych żarówek. Puste taczki, pogniecione pojemniki, szpule kabli, walające się drewniane krawędziaki, sterty gruzu, milczące betoniarki. Wszędzie był szary cementowy pył, drobniutki jak talk, oraz zapach wapna.
Mężczyzna z karabinem szedł przez mrok, aż dotarł do nowego północno-wschodniego rogu budynku. Tam przystanął, mocno oparł się plecami o szorstki betonowy filar i znieruchomiał. Z głową obróconą w prawo powoli się przesunął, tak aby dobrze widzieć otoczenie. Znajdował się około trzech metrów od nowej balustrady parkingu. Północna ściana. Sięgająca mu prawie do pasa. Niedokończona. Powstrzeliwano w nią kołki, na których później zostanie zamocowana metalowa bariera, zapobiegająca ocieraniu się samochodów o beton. W posadzce zamontowano uchwyty na nowe parkometry.
Mężczyzna z karabinem powoli przesunął się naprzód i obrócił, aż poczuł między łopatkami twardą krawędź filara. Znów obrócił głowę. Teraz spoglądał na północ i wschód. Prosto na plac. Fontanna była teraz wąskim prostokątem, zwróconym do niego krótszymi bokami. Miała chyba trzydzieści na osiem metrów. Wyglądała jak duży pojemnik na wodę, duży brodzik. Otaczał ją ceglany murek wysokości półtora metra. Woda omywała jego wewnętrzne ściany. Lewy przedni i prawy tylny narożnik murku znajdowały się niemal dokładnie na linii jego widzenia, biegnącej po przekątnej fontanny. Woda miała nieco ponad metr głębokości. Fontanna tryskała na samym środku basenu. Słyszał jej plusk, tak samo jak jadące ulicą pojazdy i stukot kroków na ulicy. Frontowa ściana fontanny znajdowała się jakiś metr za murem odgradzającym plac od First Street. Oba murki biegły blisko siebie, równolegle przez jakieś osiem metrów, ze wschodu na zachód, oddzielone jedynie wąskim chodnikiem.
Mężczyzna znajdował się na pierwszym piętrze parkingu, lecz ponieważ First Street biegła w górę, plac znajdował się znacznie niżej niż jedno piętro pod nim. Wprawdzie patrzył na niego pod kątem, ale niezbyt ostrym. Po prawej stronie placu widział wejście do nowego biurowca. Ten wyglądał tandetnie. Postawiono go i nie znaleziono najemców. Mężczyzna wiedział o tym. Aby nobilitować to nowe centrum, władze stanowe umieściły w biurowcu różne urzędy. Był tutaj wydział komunikacji oraz połączone biuro werbunkowe wojsk lądowych, lotnictwa i marynarki. Może wydział opieki społecznej. Być może i izba skarbowa. Mężczyzna z karabinem nie był tego pewien. I nic go to nie obchodziło.
Uklęknął, a potem położył się na brzuchu. Czołganie to podstawowy sposób poruszania się snajpera. Podczas swojej służby w wojsku pokonał w ten sposób chyba z milion kilometrów. Na kolanach, łokciach i brzuchu. Standardowa metoda działania snajpera i jego pomocnika nakazywała oddalić się tysiąc metrów od oddziału i podczołgać na pozycję. Na ćwiczeniach czasem mijało kilka godzin, zanim zdołał to zrobić, niezauważony przez obserwatora z lornetką. Teraz jednak miał do pokonania zaledwie trzy metry. I z tego, co wiedział, nikt nie obserwował go przez lornetkę.
Dotarł do podnóża murku i wyciągnął się na podłodze, przywierając do szorstkiego betonu. Potem powoli usiadł. Później uklęknął. Podwinął prawą nogę. Lewą stopę postawił zupełnie płasko, lewa łydka tworzyła z nią kąt prosty. Oparł lewy łokieć o kolano lewej nogi. Podniósł karabin. Umieścił koniec łoża na krawędzi betonowego murku. Ostrożnie poruszył bronią tam i z powrotem, aż poczuł, że dobrze i pewnie leży mu w rękach. „Przyklęk z podparciem” – tak nazywała się ta pozycja w podręczniku. Dobra pozycja. Jego zdaniem ustępująca tylko pozycji leżącej z karabinem opartym na dwójnogu. Zrobił kontrolowany wdech i wydech. „Jeden strzał, jeden trup”. Dewiza strzelca wyborowego. Sukces wymaga samokontroli, spokoju i zimnej krwi. Zrobił wdech i wydech. Odprężył się. Poczuł, że zbliża się do celu.
Gotowy.
Infiltracja udana.
Teraz zaczekaj na odpowiedni moment.
Czekał mniej więcej siedem minut, nie poruszając się, oddychając miarowo i koncentrując się. Spojrzał na bibliotekę po lewej. Nad nią i za nią łuk estakady wznosił się na swoich przęsłach, jakby opiekuńczo obejmował ten stary budynek z wapienia. Potem trochę się prostował i przechodził za wieżowcem z czarnego szkła, niemal na wysokości trzeciego piętra. Na postumencie przed głównym wejściem do wieżowca stał paw będący symbolem NBC, ale mężczyzna z karabinem był pewien, że filia tej sieci telewizyjnej nie zajmowała całego budynku. Zapewne nawet nie zajmowała całego piętra. Pozostałe pomieszczenia były wynajmowane przez jednoosobowe firmy prawnicze, dyplomowanych księgowych, przedstawicieli biur obrotu nieruchomościami, agentów ubezpieczeniowych lub doradców inwestycyjnych. Albo stały puste.
Ludzie wychodzili z nowego budynku po prawej. Jedni przyszli tu po nowe tablice rejestracyjne, inni oddać stare lub dołączyć do armii walczących ze stanową biurokracją. Było tam mnóstwo ludzi. Zbliżała się pora zamknięcia urzędów. Piąta godzina, piątkowe popołudnie. Ludzie wychodzili z budynku i skręcali w prawo lub w lewo, przechodząc przed nim gęsiego po wąskim chodniku, mijając krótszy bok fontanny. Jak kaczki na strzelnicy. Jeden po drugim. Wiele dobrych celów. W bliskiej odległości. Z pewnością mniejszej niż trzydzieści pięć metrów. Bardzo bliskiej.
Czekał.
Niektórzy ludzie, przechodząc, zanurzali palce w wodzie. Murek fontanny miał akurat taką wysokość, że mogli to robić. Człowiek z karabinem widział jasne plamki miedziaków na czarnych kafelkach dna. Poruszały się i falowały tam, gdzie woda tryskająca z fontanny marszczyła powierzchnię.
Obserwował. Czekał.
Ludzki potok zmienił się w rzekę. Teraz z budynku wychodziło tylu ludzi naraz, że musieli stać w grupie i cierpliwie czekać na swoją kolej, żeby przejść gęsiego między dwoma murkami. Ruch uliczny na First Street w dole również zamarł. Korek. Pan pierwszy. Nie, to pan pierwszy. To jeszcze bardziej spowalniało tempo. Teraz ludzie rzeczywiście przypominali kaczki na strzelnicy.
Człowiek z karabinem zrobił kontrolowany wdech i wydech, czekając.
Potem przestał czekać.
Nacisnął spust, kilkakrotnie, raz za razem.
Pierwsza kula trafiła w głowę mężczyznę, zabijając go na miejscu. Huknął strzał, któremu towarzyszył trzask powietrza, rozdzieranego przez lecący z naddźwiękową prędkością pocisk, głowę ofiary spowiła różowa mgiełka i facet padł jak marionetka, której przecięto sznurki.
Zabity pierwszym strzałem.
Doskonale.
Strzelał szybko, od lewej do prawej. Drugi pocisk posłał w głowę następnego mężczyzny. Dokładnie z takim samym rezultatem. Trzeci w głowę kobiety. Ten sam rezultat. Trzy strzały zaledwie w dwie sekundy. Trzy trafienia. Całkowite zaskoczenie. Przez ułamek sekundy żadnej reakcji. Potem wybuchło zamieszanie. Istne pandemonium. Panika. W wąskiej przestrzeni między murkiem ogradzającym plac a fontanną znajdowało się dwanaście osób. Trzy już nie żyły. Pozostałe dziewięć rzuciło się do ucieczki. Czworo pobiegło naprzód, a pięcioro odwróciło się plecami do zabitych i zaczęło uciekać z powrotem. Ta piątka wpadła na zbity tłum wciąż idący w ich kierunku. Rozległy się przeraźliwe krzyki. Człowiek z karabinem miał przed sobą skłębioną grupę przerażonych ludzi. W odległości niecałych trzydziestu pięciu metrów. Bardzo blisko.
Czwarty strzał zabił mężczyznę w garniturze. Piąty chybił. Pocisk Sierra Matchking przeszedł tuż nad ramieniem jakiejś kobiety, z sykiem wpadł do fontanny i znikł. Strzelec zignorował to, przesunął odrobinę lufę springfielda i szóstym strzałem trafił jakiegoś mężczyznę w nasadę nosa, roztrzaskując czaszkę.
Człowiek z karabinem przestał strzelać.
Schował się za murek i rakiem odczołgał się jakiś metr w głąb parkingu. Czuł woń spalonego prochu, a przez dzwonienie w uszach słyszał krzyki kobiet, tupot nóg i trzask zderzaków na ulicy poniżej. Bez obawy, ludziki, pomyślał. Już po wszystkim. Już mnie tu nie ma. Wyciągnął się na brzuchu i zgarnął łuski na kupkę. Mosiądz jasno błyszczał tuż przed jego nosem. Zgarnął pięć łusek w okryte rękawicami dłonie, ale szósta potoczyła się i wleciała w szczelinę dylatacyjną. Wpadła do tego płytkiego rowka długości trzydziestu centymetrów i szerokości półtora. Usłyszał cichy brzęk, gdy uderzyła o dno.
Jaka decyzja?
Zostawić ją, oczywiście.
Nie ma czasu.
Wepchnął pięć pozostałych łusek do kieszeni prochowca, po czym odczołgał się na palcach rąk i nóg, i na brzuchu. Przez moment leżał nieruchomo, słuchając wrzasków. Potem podniósł się na klęczki i wstał. Odwrócił się i odszedł tą samą drogą, którą przyszedł, szybko, lecz spokojnie, po szorstkim betonie, po drewnianych pomostach, przez mrok i kurz, pod żółto-czarną taśmą. Z powrotem do swojego minivana.
Tylne drzwi wciąż były otwarte. Znów zawinął karabin w koc, położył go z tyłu i zasunął drzwi. Usiadł za kierownicą i zapuścił silnik. Zerknął przez przednią szybę na parkometr. Zostały mu czterdzieści cztery minuty. Wyjechał tyłem i skierował się do wyjazdu. Zjechał po rampie do niepilnowanej bramy, a potem dwukrotnie skręcił w prawo, w plątaninę uliczek na tyłach supermarketów. Przejechał pod wiaduktem, zanim usłyszał pierwsze syreny. Odetchnął. Radiowozy jechały na wschód, a on na zachód.
Dobra robota, pomyślał. Skuteczna infiltracja, sześć oddanych strzałów, pięć celnych, udany odwrót, gładko jak po maśle.
Nagle uśmiechnął się. Wojskowe statystyki od dawna wykazują, że na polu bitwy jeden zabity nieprzyjaciel przypada na piętnaście tysięcy naboi wystrzelonych przez piechotę. Jednak dobrze wyszkoleni strzelcy wyborowi osiągają lepsze wyniki. O wiele lepsze. Ściśle mówiąc, dwanaście i pół tysiąca razy lepsze. We współczesnej armii jeden zabity wróg przypada na jeden i dwie dziesiąte pocisku wystrzelonego przez snajpera. A jeden przecinek dwa to dokładnie pięć celnych strzałów na sześć. Dokładnie taka sama średnia. Prosta arytmetyka. Tak więc nawet po tylu latach wojskowy strzelec wyborowy uzyskał taki wynik, jakiego oczekiwaliby jego instruktorzy. Byliby bardzo zadowoleni.
• • •
Jednak jego dawni instruktorzy przygotowywali strzelców wyborowych do działań na polu bitwy, a nie do popełniania przestępstw. W przypadku tych ostatnich dochodzą do głosu czynniki nieistniejące na polu bitwy. Te czynniki zmieniają definicję udanego odwrotu. W tym konkretnym wypadku najszybciej zareagowały media. I nic dziwnego, skoro doszło do strzelaniny pod oknem filii NBC. Zanim tuzin przerażonych świadków niemal jednocześnie zadzwonił ze swoich telefonów komórkowych pod 911, wydarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, zaczęły nagrywać wszystkie minikamery w biurze NBC. Personel chwycił je, włączył i wycelował w okna. Po drugie, miejscowa reporterka, niejaka Ann Yanni, zaczęła układać słowa komunikatu, w pełni świadoma tego, że będzie to jej pierwszy naprawdę wystrzałowy reportaż. Była wstrząśnięta i przestraszona, ale potrafiła dostrzec i wykorzystać nadarzającą się okazję. Tak więc zaczęła układać w myślach komunikat. Wiedziała, że najważniejszy jest dobór odpowiednich słów, a do głowy przychodziły jej: „snajper”, „bezsensowny” i „mord”. Aliteracja była czysto instynktowna. Tak jak banalność tych określeń. Jednak „mord” to jedyne słowo, jakie wydawało jej się odpowiednie. Ponadto „mord” było doskonałym słowem. W pełni oddawało przypadkowość, bezmyślność, okropność i dzikość tego czynu. Beznamiętność i bezosobowość. Było idealnym słowem do tego reportażu. Jednocześnie wiedziała, że nie nadaje się na podpis pod zdjęciami. Znacznie lepsze będzie „masakra”. „Masakra w piątkowy wieczór”? „Masakra w godzinie szczytu”? Pobiegła do drzwi, mając nadzieję, że facet od grafiki dobierze materiał pasujący do jednego z tych tytułów.
• • •
Ponadto na polu bitwy nie ma stróżów prawa. Tuzin jednoczesnych telefonów pod numer 911 sprawił, że konsola dyspozytora rozjarzyła się światełkami jak bożonarodzeniowa choinka i po czterdziestu sekundach miejscowa policja oraz straż pożarna już były w drodze. Wysłano wszystkie wozy, z włączonymi migaczami i syrenami. Wszystkie radiowozy, wszystkich będących na służbie detektywów, techników kryminalistyki, ratowników medycznych, każdy wóz straży pożarnej i ambulans. W rezultacie na początku panował kompletny bałagan. Dzwoniący pod 911 byli przestraszeni i roztrzęsieni. Jednak najwyraźniej doszło do poważnego przestępstwa, tak więc tymczasowe dowodzenie objął szef wydziału ciężkich przestępstw. Był nim wysoko wykwalifikowany, doświadczony policjant, który dosłużył się tego stanowiska, przechodząc wszystkie szczeble policyjnej hierarchii, od zwykłego posterunkowego. Nazywał się Emerson. Przedzierał się przez korki, omijając rozkopane ulice, nie mając pojęcia, co naprawdę się stało. Napad na bank, porachunki dealerów, wojna gangów, atak terrorystyczny – nie miał żadnych konkretnych informacji. Żadnych. Mimo to był stosunkowo opanowany. Jego tętno nie przekraczało stu pięćdziesięciu. Jadąc, utrzymywał stałą łączność z dyspozytorem, rozpaczliwie czekając na kolejne informacje.
– Dzwoni następny facet! – krzyknął dyspozytor.
– Kto? – odkrzyknął Emerson.
– Komandos z biura werbunkowego.
– Był świadkiem?
– Nie, znajdował się w środku. Jednak teraz jest na zewnątrz.
Emerson zacisnął zęby. Wiedział, że nie będzie pierwszy na miejscu zbrodni. Nawet nie w pierwszej dziesiątce. Zdawał sobie sprawę z tego, że musi dowodzić z tyłu. Tak więc potrzebował dobrych oczu. Natychmiast. Komandos? Ten się nada.
– W porządku – rzekł. – Połącz mnie z nim.
Usłyszał elektroniczne piski i trzaski, a potem nowe dźwięki. Uliczny hałas, odległe krzyki, plusk wody. Fontanna, pomyślał.
– Kto mówi? – zapytał.
Odpowiedział mu męski głos, opanowany, lecz głośny i zdyszany. Najwyraźniej mówiący trzymał słuchawkę blisko ust.
– Tu Kelly – powiedział mężczyzna. – Sierżant sztabowy piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych. Z kim rozmawiam?
– Emerson, policja. Utknąłem w korku jakieś dziesięć minut od was. Co tam mamy?
– Pięć ofiar – powiedział komandos.
– Pięciu zabitych?
– Zgadza się.
O kurwa.
– Ranni?
– Żadnego nie widzę.
– Pięciu zabitych i żadnego rannego?
– Zgadza się – powtórzył komandos.
Emerson nic nie powiedział. Widywał już strzelaniny w środku miasta. Widywał zabitych. Jednak nigdy nie widział wyłącznie zabitych. Po strzelaninach w mieście zawsze byli zabici i ranni. Zazwyczaj w identycznych proporcjach.
– Jest pan pewien, że nie ma rannych? – zapytał.
– Całkowicie – odparł komandos.
– Kim są ofiary?
– Cywile. Czterech mężczyzn, jedna kobieta.
– Kurwa.
– Potwierdzam – powiedział komandos.
– Gdzie pan był?
– W biurze werbunkowym.
– Co pan widział?
– Nic.
– A co pan słyszał?
– Strzały. Sześć strzałów.
– Z broni ręcznej?
– Raczej długiej. Tak mi się zdaje.
– Z karabinu?
– Chyba samopowtarzalnego. Strzelano szybko, ale nie serią. Wszystkie ofiary zostały trafione w głowę.
Snajper, pomyślał Emerson. Kurwa mać. Szaleniec z bronią szturmową.
– Strzelec uciekł? – zapytał.
– Już nie strzela.
– Może nadal tam być.
– To możliwe. Ludzie się pochowali, większość w bibliotece.
– A pan gdzie jest?
– Za murkiem otaczającym plac. Ze mną jest jeszcze kilka osób.
– Skąd strzelał?
– Nie jestem pewien. Może z piętrowego parkingu. Z jego nowej części. Ludzie wskazywali w tym kierunku. Może dostrzegli błyski strzałów. Ponadto to jedyny duży budynek znajdujący się dokładnie naprzeciw naszego.
Istny labirynt, pomyślał Emerson. Cholerne szczurze gniazdo.
– Jest tu telewizja – powiedział komandos.
O kurwa, pomyślał Emerson.
– Jest pan w mundurze? – spytał.
– Galowym. Jak to w biurze werbunkowym.
– W porządku, niech pan stara się utrzymać porządek, dopóki nie dotrą tam moi chłopcy.
– Przyjąłem.
Rozmówca wyłączył się i Emerson znów usłyszał sapanie dyspozytora. Telewizja i szaleniec z karabinem, pomyślał. A niech to szlag! Presja, patrzenie na ręce i jałowe domysły, jak wszędzie gdzie znajdzie się telewizja i szaleniec z bronią. Wcisnął klawisz i uzyskał połączenie ze wszystkimi policyjnymi wozami.
– Uwaga wszystkie radiowozy – powiedział. – Mamy szaleńca z karabinem. Prawdopodobnie broń półautomatyczna. Oddał kilka strzałów w miejscu publicznym. Zapewne z nowej części piętrowego parkingu. Tak więc albo nadal tam jest, albo zwiał. Jeżeli uciekł, to pieszo lub jakimś pojazdem. Wszystkie radiowozy oddalone o więcej niż dziesięć przecznic od miejsca wydarzeń mają natychmiast stanąć i zablokować ulice. Nikogo nie wpuszczać i nie przepuszczać, jasne? Żadnych pojazdów, przechodniów, absolutnie nikogo. Wszystkie radiowozy w promieniu dziesięciu przecznic jadą na miejsce wydarzeń, zachowując najwyższą ostrożność. Nie pozwólcie mu uciec. Nie przegapcie go. Musimy go dorwać, chłopcy. Musimy złapać go dziś, zanim CNN dobierze nam się do skóry.
• • •
Mężczyzna w minivanie nacisnął kciukiem przycisk pilota na konsoli i drzwi garażu podniosły się z rumorem. Wjechał do środka, ponownie nacisnął przycisk i drzwi się zamknęły. Zgasił silnik i przez chwilę siedział nieruchomo. Potem wysiadł, przeszedł przez sień i do kuchni. Poklepał psa i włączył telewizor.
• • •
Ratownicy w kamizelkach kuloodpornych weszli tylnymi drzwiami do biblioteki. Dwaj zostali w środku, aby sprawdzić, czy nie ma rannych wśród kryjących się tam ludzi. Czterej wypadli przez drzwi frontowe, nisko pochyleni przebiegli przez plac i schowali się za murkiem. Podczołgali się do ofiar i potwierdzili, że wszystkie nie żyją. Potem pozostali przy ciałach. Leżeli w bezruchu. „Nie narażać się niepotrzebnie, dopóki nie przeszukamy parkingu”, powiedział Emerson.
• • •
Emerson zaparkował nieprzepisowo dwie przecznice od placu i kazał umundurowanemu sierżantowi policji pokierować akcją przeszukania parkingu, od góry po sam dół, poczynając od południowo-zachodniego narożnika. Mundurowi sprawdzili najpierw trzecie, później drugie piętro. Potem pierwsze. I parter. Starą część budynku niełatwo było sprawdzić. Była kiepsko oświetlona i pełna zaparkowanych samochodów, a każdy z nich mógł stanowić potencjalną kryjówkę. Facet mógł schować się w jednym z nich, pod nim lub za nim. Jednak nikogo nie znaleźli. Nowa część budynku nie sprawiała takich kłopotów. Nie była oświetlona, ale nie stały w niej żadne samochody. Policjanci po prostu zeszli po schodach, kolejno oświetlając latarkami każde piętro.
Nikogo.
Sierżant odprężył się i złożył meldunek przez radio.
– Dobra robota – powiedział Emerson.
I rzeczywiście tak było. Ponieważ poszukiwania prowadzono od południowo-zachodniego narożnika, północno-wschodni pozostał nietknięty. Niczego tam nie ruszono. Tak więc dzięki szczęściu lub dobrej ocenie sytuacji policja spisała się bez zarzutu w pierwszej fazie tego, co później uznano za dochodzenie poprowadzone nienagannie od początku do końca.
• • •
O siódmej zaczęło już zmierzchać i Ann Yanni jedenaście razy weszła na antenę. Trzy razy dla sieci, osiem razy lokalnie. Osobiście była trochę rozczarowana tym wynikiem. Wyczuwała lekki sceptycyzm naczelnej redakcji sieci. „Krew najlepiej się sprzedaje” – to dewiza wszystkich mediów, lecz krew przelano daleko od Nowego Jorku i Los Angeles. Nie na jakimś wypielęgnowanym przedmieściu czy w Waszyngtonie. Tak więc sprawa miała zbyt prowincjonalny charakter. Mało prawdopodobne, żeby ktoś naprawdę ważny znalazł się na celowniku snajpera. Dlatego nie był to pierwszorzędny materiał. A ponadto tak naprawdę Ann nie miała nic konkretnego. Jeszcze nie zidentyfikowano żadnej z ofiar. Miejscowa policja nie chciała niczego ujawniać do czasu powiadomienia rodzin. Tak więc Ann nie miała żadnych wzruszających opowieści, którymi mogłaby podzielić się z widzami. Nawet nie wiedziała, czy zastrzeleni mężczyźni byli ojcami rodzin. Czy chodzili do kościoła? Czy zastrzelona kobieta była matką i żoną? Ann nie miała też wiele do pokazania. Jedynie tłum powstrzymywany pięć przecznic dalej przez policję, statyczne ujęcie ciemnej First Street oraz sporadyczne zbliżenia piętrowego parkingu, z którego – jak powszechnie uważano – strzelał snajper.
• • •
Do ósmej Emerson poczynił znaczne postępy. Jego ludzie zebrali setki zeznań. Sierżant sztabowy piechoty morskiej, Kelly, był przekonany, że słyszał sześć strzałów. Emerson mu wierzył. W takich sprawach raczej można wierzyć piechocie morskiej. Później jakiś facet wspomniał, że przez cały czas miał włączoną komórkę, ponieważ właśnie był połączony z pocztą głosową. Operator telefonii komórkowej odnalazł nagranie, na którym słychać było sześć cichych, lecz wyraźnych wystrzałów. Tymczasem patolodzy doliczyli się tylko pięciu otworów wlotowych u pięciu ofiar strzelaniny. Tak więc brakowało jednej kuli. Trzej inni świadkowie zeznali, że widzieli rozbryzg wody w fontannie.
Emerson kazał opróżnić basen.
Zajęli się tym strażacy. Rozstawili reflektory, wyłączyli fontannę i zaczęli wypompowywać z niej wodę do studzienek burzowych. Wyliczyli, że trzeba będzie usunąć około osiemdziesięciu tysięcy galonów wody, co potrwa niecałą godzinę.
• • •
Tymczasem technicy kryminalistyki za pomocą słomek do drinków i wskaźników laserowych wytyczyli trajektorię śmiercionośnych pocisków. Uznali, że najbardziej wiarygodnego dowodu dostarczy pierwsza ofiara. Mężczyzna zapewne spokojnie szedł z prawej strony placu na lewą, kiedy padł pierwszy strzał. Później kolejne ofiary mogły obracać się, uskakiwać lub wykonywać różne inne nieprzewidziane ruchy. Technicy swoje wnioski oparli wyłącznie na dowodach dostarczonych przez pierwszego zabitego. Głowę miał roztrzaskaną, ale wydawało się oczywiste, że kula przeszła przez nią z góry do dołu i od lewej do prawej. Jeden technik stanął w miejscu, gdzie leżało ciało, a drugi przyłożył słomkę do jego głowy i przytrzymał ją pod odpowiednim kątem. Wtedy pierwszy odsunął się, a trzeci przepuścił przez słomkę promień wskaźnika laserowego. Maleńki czerwony punkt pojawił się na północno-wschodnim narożniku dobudowanej części parkingu, na pierwszym piętrze. Świadkowie twierdzili, że właśnie tam widzieli błyski wystrzałów. Teraz uzyskano naukowe potwierdzenie ich zeznań.
Emerson posłał na parking swoich ekspertów od kryminalistyki i powiedział im, że mają tyle czasu, ile potrzebują. Powiedział im też, żeby nie wracali z niczym.
• • •
Ann Yanni opuściła wieżowiec z czarnego szkła o ósmej trzydzieści i zabrała ekipę telewizyjną pięć przecznic dalej, gdzie ustawiono blokadę. Liczyła na to, że drogą eliminacji uda jej się zidentyfikować niektóre ofiary. Ludzie, których bliscy nie wrócili do domu na kolację, mogli tam przyjść, rozpaczliwie szukając informacji. Nakręciła dwudziestominutową relację. Nie zdobyła żadnych konkretnych informacji. Tylko dwadzieścia minut płaczu, zawodzeń i oszołomionego niedowierzania. Całe miasto było wstrząśnięte i zaskoczone. Zaczęła czuć dumę z tego, że jest w centrum tych wydarzeń, i w końcu jej także łzy stanęły w oczach.
• • •
Przełomowego odkrycia dokonano w budynku parkingu. To była prawdziwa bonanza. Złota żyła. Pewien posterunkowy trzy przecznice dalej spisał zeznanie stałego użytkownika parkingu, który powiedział, że ostatnie wolne miejsce na pierwszym piętrze było zagrodzone pomarańczowym styropianowym słupkiem. Z tego powodu świadek musiał opuścić parking i zostawić samochód gdzie indziej. Strasznie go to wkurzyło. Facet z ratusza powiedział, że to nie oni ustawili ten słupek. W żadnym razie. Nie ma mowy. Nie mieli żadnego powodu. Słupek włożono więc do plastikowego worka i zabrano jako dowód. Facet z ratusza powiedział, że przy wjeździe i wyjeździe są umieszczone ukryte kamery, podłączone do magnetowidu w stalowej szafie. Taśmę wyjęto i zabrano. Potem poinformował, że zabrakło funduszy na rozbudowę parkingu i przez ostatnie dwa tygodnie nie prowadzono tam robót. Oznaczało to, że wszystko, co pozostawiono tam później, nie należało do jego ludzi.
Technicy kryminalistyki zaczęli od miejsca, gdzie była rozciągnięta żółto-czarna taśma z nadrukiem UWAGA! NIE WCHODZIĆ. Pierwszą rzeczą, którą znaleźli, było kilka niebieskich bawełnianych nitek na szorstkim betonie tuż pod nią. Zaledwie puszek słabo widocznych włókien. Jakby ktoś przyklęknął tu, żeby przejść pod taśmą, i zostawił kawałeczek swoich niebieskich dżinsów. Sfotografowali te nitki, a potem zebrali je na kawałek przezroczystej taśmy klejącej. Później przynieśli lampy łukowe i oświetlili podłogę. Leżał na niej dwutygodniowy cementowy pył. Zobaczyli wyraźne ślady stóp. Naprawdę idealne. Kierownik ekipy wyjął komórkę i zadzwonił do Emersona.
– Facet nosił dziwne buty – powiedział.
– Jakie dziwne buty?
– Słyszał pan o kauczuku? To rodzaj gumy. Prawie surowej. Bardzo przyczepna. Wszystko się do niej lepi. Jeśli złapiemy tego gościa, to znajdziemy cementowy pył na podeszwach jego butów. A w jego domu znajdziemy psa.
– Psa?
– Mamy tu psi włos, który wcześniej przyczepił się do kauczuku. I oderwał się w miejscu, gdzie beton jest bardzo chropowaty. Ponadto włókna z chodników. Zapewne z jego domu i samochodu.
– Szukajcie dalej – polecił Emerson.
• • •
Za dziesięć dziewiąta Emerson przekazał szefowi policji informacje przed konferencją prasową. Niczego nie ukrywał. Szef miał zdecydować, co ujawnić, a co ukryć przed mediami.
– Oddano sześć strzałów i zginęło pięć osób – powiedział Emerson. – Wszystkie trafione w głowę. Stawiam na wyszkolonego snajpera. Prawdopodobnie byłego żołnierza.
– Albo myśliwego? – podsunął szef.
– Między strzelaniem do jeleni a do ludzi jest wielka różnica. Technika może jest ta sama, ale emocje nie.
– Mieliśmy prawo trzymać FBI z dala?
– To nie zamach terrorystyczny, tylko samotny świr. Nieraz mieliśmy z takimi do czynienia.
– Chciałbym z przekonaniem powiedzieć, że go dopadniemy.
– Wiem – rzekł Emerson.
– Jak bardzo mogę być przekonany?
– Dotychczas zebrane dowody są niezłe, ale niedecydujące.
Szef kiwnął głową i nic nie powiedział.
Dokładnie o dziewiątej Emerson odebrał telefon od patologa. Wykonano zdjęcia rentgenowskie wszystkich pięciu czaszek. Rozległe uszkodzenia tkanek, rany wlotowe i wylotowe, żadnych kul.
– Pociski z wklęsłymi czubkami – orzekł patolog. – Wszystkie przeszły na wylot.
Emerson odwrócił się i spojrzał na zbiornik fontanny. Wystrzelił sześć kul, pomyślał. Pięć trafiło w cel, jedna chybiła. O dziewiątej piętnaście fontanna była opróżniona. Węże strażaków zaczęły wsysać powietrze. Na dnie zbiornika pozostała prawie centymetrowa warstwa mułu i mnóstwo śmieci. Emerson kazał przestawić reflektory i posłał dwunastu rekrutów z Akademii Policyjnej, żeby przeszukali fontannę – sześciu z jednej strony i sześciu z drugiej.
• • •
Kryminalistycy znaleźli w budynku czterdzieści osiem śladów stóp wiodących do środka i czterdzieści cztery prowadzące na zewnątrz. Sprawca wchodził pewnie, lecz ostrożnie, natomiast odchodząc, stawiał dłuższe kroki. Spieszył się. Nosił buty numer jedenaście. Na ostatnim filarze przy północno-wschodnim narożniku znów znaleźli włókna. Zapewne impregnowanej bawełny, z jasnego prochowca, na wysokości łopatek, jakby facet przywarł plecami do szorstkiego betonu, a później przesunął się, żeby spojrzeć na plac. Znaleźli zdeptany pył na podłodze między filarem a balustradą. Oraz kolejne niebieskie i impregnowane włókna, a także odrobiny kauczuku, wyblakłego i starego.
– Czołgał się – powiedział kierownik ekipy. – Najpierw na kolanach i łokciach, a potem na kolanach, czubkach nóg i łokciach. Jeśli znajdziemy kiedyś jego buty, będą miały podrapane czubki.
Odkryli miejsce, gdzie mężczyzna usiadł, a potem klęknął. Dokładnie naprzeciw tego miejsca zauważyli podrapaną farbę na krawędzi balustrady.
– Tutaj oparł broń – orzekł szef ekipy. – Poruszył nią tam i z powrotem, szukając oparcia.
Ustawił się i spojrzał nad tymi zarysowaniami, jakby celował z karabinu. Zobaczył Emersona, przechadzającego się przed fontanną, niecałe trzydzieści pięć metrów dalej.
• • •
Rekruci akademii spędzili w pustym zbiorniku pół godziny i znaleźli mnóstwo przeróżnych śmieci, prawie osiem dolarów w drobniakach oraz sześć pocisków. Pięć z nich zmieniło się w zdeformowane bryłki ołowiu, ale jeden wyglądał jak nowy. Typu BT, z wklęsłym czubkiem, pięknie odlany, niemal na pewno kalibru .308. Emerson zadzwonił do szefa kryminalistyków, pracującego na pierwszym piętrze parkingu.
– Potrzebuję pana tu, na dole.
– A ja potrzebuję pana tutaj – odparł technik.
• • •
Emerson wszedł na pierwsze piętro i zastał wszystkich techników pochylonych nad wąską szczeliną w betonie i oświetlających ją latarkami.
– Szczelina dylatacyjna – powiedział szef ekipy. – I niech pan spojrzy, co do niej wpadło.
Emerson przecisnął się bliżej, spojrzał i zobaczył błysk mosiądzu.
– Łuska – powiedział.
– Facet zabrał resztę. Jednak ta mu umknęła.
– Odciski palców? – spytał Emerson.
– Miejmy nadzieję – odparł technik. – Mało kto nosi rękawiczki, kiedy ładuje magazynek.
– Jak ją stamtąd wyjmiemy?
Technik wstał i przyświecając sobie latarką, znalazł najbliższą puszkę instalacji elektrycznej na suficie. Niepodłączone przewody zwisały z niej jak liście paproci. Spojrzał na podłogę pod nimi i znalazł plątaninę porzuconych kabli. Wybrał półmetrowy kawałek trójżyłowego przewodu. Oczyścił go i zagiął koniec pod kątem prostym. Przewód był sztywny i ciężki. Prawdopodobnie za gruby dla lamp fluorescencyjnych, które zapewne zostaną zamontowane w budynku parkingu. Może dlatego mieli kłopoty ze sfinansowaniem budowy. Może miasto marnotrawiło fundusze.
Wepchnął przewód do szczeliny i przesunął go wzdłuż niej, aż koniec drutu gładko wszedł do środka łuski. Wtedy wyjął ją bardzo ostrożnie, żeby nie zarysować. Wrzucił łuskę do plastikowego woreczka na dowody.
– Spotkamy się na posterunku – powiedział Emerson. – Za godzinę. Ściągnę prokuratora.
Zaczął odchodzić, idąc równolegle do śladów pozostawionych przez sprawcę. Nagle przystanął przy pustych miejscach do parkowania.
– Opróżnijcie parkometr! – zawołał. – Zdejmijcie odciski ze wszystkich ćwierćdolarówek.
– Po co? – odkrzyknął technik. – Myśli pan, że facet zapłacił?
– Chcę mieć sprawę dopiętą na ostatni guzik.
– Musiałby być wariatem, żeby płacić na moment przed załatwieniem pięciorga ludzi.
– Nie zabiłby pięciorga ludzi, gdyby nie był wariatem.
Technik wzruszył ramionami. Opróżnić parkometr? Jednak chyba właśnie za takie przeczucia płacą detektywom, wybrał więc numer na swoim telefonie komórkowym i poprosił, żeby łącznik z ratusza przyszedł tu jeszcze raz.
• • •
W tej fazie dochodzenia zawsze włączał się ktoś z biura prokuratora okręgowego, ponieważ odpowiedzialność za przygotowanie aktu oskarżenia spoczywała wyłącznie na prokuraturze. To nie policja przegrywała lub wygrywała w sądzie. Robiła to prokuratura. Dlatego prokuratura chciała sama ocenić wartość dowodów. Nadają się do wytoczenia sprawy czy nie? Są mocne czy słabe? To przypominało audyt firmy. Albo proces przed właściwym procesem. Tym razem ze względu na rangę sprawy Emerson występował przed samym prokuratorem okręgowym. Przed grubą rybą, facetem, który musiał walczyć o to stanowisko. I o powtórną nominację.
Rozpoczęli trzyosobową konferencję w gabinecie Emersona, w której uczestniczyli: Emerson, kierownik zespołu kryminalistyki i prokurator okręgowy. Prokurator nazywał się Rodin, co stanowiło skróconą formę rosyjskiego nazwiska, które było o wiele dłuższe, kiedy jego pradziadkowie przybyli do Ameryki. Był pięćdziesięcioletnim mężczyzną, szczupłym i wysportowanym, a także bardzo ostrożnym. Jego biuro miało niezwykle wysoki procent wygranych spraw głównie dlatego, że wytaczał je, gdy był całkowicie pewien sukcesu. Jeśli nie miał stuprocentowej pewności, szybko rezygnował i obwiniał o to policję. A przynajmniej tak uważał Emerson.
– Potrzebne mi naprawdę dobre wiadomości – odezwał się Rodin. – Całe miasto się trzęsie.
– Dokładnie wiemy, jak to zrobił – powiedział mu Emerson. – Możemy odtworzyć każdy jego krok.
– Czy wiecie, kim on jest? – zapytał Rodin.
– Jeszcze nie. Na razie pozostaje anonimowy.
– Proszę streścić mi wyniki.
– Mamy czarno-biały film, na którym widać jasnego minivana, wjeżdżającego na parking jedenaście minut przed strzelaniną. Spod kurzu i brudu nie widać numerów rejestracyjnych, a kamera filmowała pod ostrym kątem. Jednak prawdopodobnie był to dodge caravan, nienowy, z dodatkowo przyciemnionymi szybami. Obecnie przeglądamy starsze kasety, ponieważ jest oczywiste, że już wcześniej wjechał na ten parking i nielegalnie zablokował jedno z miejsc styropianowym słupkiem nadzoru ruchu, skradzionym z jakiejś budowy.
– Możemy dowieść, że go ukradł?
– W porządku, zabrał.
– Może pracuje w zarządzie dróg i komunikacji.
– Może.
– Sądzi pan, że ten słupek pochodzi z przebudowywanej First Street?
– Prace są prowadzone w całym mieście.
– First Street jest najbliżej.
– Nie interesuje mnie, skąd wziął się ten słupek.
Rodin kiwnął głową.
– Zatem zarezerwował sobie miejsce do parkowania?
Teraz Emerson kiwnął głową.
– Tuż obok nowej części parkingu. Dlatego słupek nie budził niczyich podejrzeń. Mamy świadka, który widział go tam co najmniej godzinę wcześniej. Na słupku są odciski palców. Całe mnóstwo. Ślady prawego kciuka i palca wskazującego są identyczne z tymi, które znaleźliśmy na ćwierćdolarówce wyjętej z parkometru.
– Zapłacił za parkowanie?
– Najwidoczniej.
Rodin zastanowił się.
– To na nic – rzekł. – Obrona będzie twierdzić, że mógł ustawić ten słupek bez złych zamiarów. No wie pan, po prostu z egoizmu. A ta moneta mogła tam tkwić od wielu dni.
Emerson uśmiechnął się. Policjanci swoje, a prawnicy swoje.
– To nie wszystko – powiedział. – Zaparkował, a potem przeszedł przez plac budowy. W kilku miejscach pozostawił ślady, włókna z ubrania i butów. Ponadto będzie miał na sobie mikrocząsteczki z miejsca zbrodni, głównie pył cementowy. Zapewne sporo.
Rodin pokręcił głową.
– To jedynie dowodzi, że był na miejscu zbrodni w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Nic poza tym. To za mało.
– Mamy trzy dowody pozwalające zidentyfikować jego broń – rzekł Emerson.
Rodin nadstawił ucha.
– Jeden strzał chybił – powiedział Emerson. – Kula wpadła do fontanny. I wie pan co? Właśnie tak nasi eksperci od balistyki sprawdzają broń. Oddają strzał do długiego zbiornika z wodą. Woda spowalnia i zatrzymuje pocisk, nie uszkadzając go. Tak więc mamy dziewiczo nową kulę ze wszystkimi otarciami i rysami potrzebnymi do powiązania go z bronią sprawcy.
– Możecie ją znaleźć?
– Mamy również drobiny lakieru z miejsca, gdzie opierał broń o mur.
– To dobrze.
– Pewnie. Znajdziemy karabin i dopasujemy drobiny lakieru do rys. To równie dobre jak DNA.
– A znajdziecie ten karabin?
– Znaleźliśmy jedną łuskę. Ma na sobie ślady pozostawione przez mechanizm wyrzutnika. Tak więc mamy kulę oraz łuskę. One pozwalają powiązać broń ze zbrodnią. Zarysowania lakieru dowodzą, że z broni celowano w kierunku placu. A to z kolei dowodzi, że sprawcą jest człowiek, który pozostawił te wszystkie ślady na parkingu.
Rodin milczał. Emerson wiedział, że prokurator myśli o procesie. Dowody rzeczowe czasem trudno sprzedać sądowi. Brak im ludzkiego wymiaru.
– Na łusce są odciski palców – powiedział Emerson. – Pozostawił je, kiedy ładował magazynek. Taki sam odcisk kciuka i wskazującego palca jak na ćwierćdolarówce z parkometru i na styropianowym słupku. Tym samym możemy powiązać zbrodnię z bronią, broń z amunicją, a amunicję z facetem, który jej użył. Rozumie pan? Wszystko się zgadza. Facet, broń, zbrodnia. Wszystko idealnie pasuje.
– Na filmie widać odjeżdżający samochód?
– Dziewięćdziesiąt sekund po tym, jak dyspozytor odebrał pierwszy telefon.
– Kim jest sprawca?
– Dowiemy się, gdy tylko otrzymamy odpowiedź z bazy danych.
– Jeśli on jest w bazie danych.
– Myślę, że to wojskowy strzelec wyborowy – rzekł Emerson. – Wszyscy wojskowi figurują w bazie danych. Zatem to tylko kwestia czasu.
• • •
Okazało się, że była to kwestia zaledwie czterdziestu dziewięciu minut. Dyżurny zapukał i wszedł. Niósł kartkę papieru. Na kartce zapisano nazwisko, adres i życiorys. Oraz dodatkowe informacje, zebrane, gdzie się da. Włącznie z fotokopią prawa jazdy. Emerson wziął kartkę i przeczytał jej treść. Potem jeszcze raz. Później uśmiechnął się. Dokładnie sześć godzin od chwili, gdy padł pierwszy strzał, sprawa była rozwiązana. Pewna jak w banku.
– Nazywa się James Barr – powiedział Emerson.
W gabinecie zapadła cisza.
– Ma czterdzieści jeden lat. Mieszka w odległości dwudziestu minut jazdy stąd. Były wojskowy. Zwolniono go z honorami czternaście lat temu. Służył w piechocie jako specjalista, co zapewne oznacza strzelca wyborowego. Wydział komunikacji twierdzi, że facet jeździ sześcioletnim beżowym dodge’em caravanem.
Podsunął papiery Rodinowi. Ten podniósł je i przejrzał, raz i drugi, dokładnie. Emerson obserwował go. Prokurator zapewne myśli: To ten facet, ta broń, ta zbrodnia. Jakby patrzył na automat do gry, na którym pojawiają się trzy wisienki w jednym rzędzie. Raz, dwa, trzy! Całkowita pewność.
– James Barr – powiedział Rodin, jakby rozkoszując się dźwiękiem tych słów. Oddzielił od dokumentów fotokopię prawa jazdy i spojrzał na zdjęcie. – Jamesie Barr, wpadłeś po uszy w gówno.
– Amen – powiedział Emerson, czekając na komplement.
– Ja zdobędę nakazy – rzekł Rodin. – Aresztowania oraz przeszukania domu i samochodu. Sędziowie ustawią się w kolejce, żeby je podpisać.
Wyszedł, a Emerson zadzwonił do szefa policji, żeby przekazać mu dobrą wiadomość. Szef powiedział, że zwoła konferencję prasową na ósmą rano następnego dnia. Powiedział, że chce tam mieć Emersona, na scenie i w centrum uwagi. Emerson uznał, że to jedyny komplement, jakiego może oczekiwać, chociaż niezbyt lubił dziennikarzy.
• • •
Nakazy były gotowe w ciągu godziny, ale przygotowania do aresztowania zajęły kolejne trzy. Najpierw detektywi w cywilnych ubraniach potwierdzili, że Barr jest w domu. Mieszkał w niczym niewyróżniającym się, wolno stojącym domku. Ani odpicowanym, ani zaniedbanym. Stara farba na sidingu, nowy asfalt na podjeździe. W domu paliły się światła i grał telewizor, zapewne w salonie. Przez moment w jednym z okien widziano Barra. Wyglądało na to, że jest sam. Potem chyba poszedł spać. Zgasły światła i w domu zrobiło się cicho. Jeszcze przez chwilę trwały przygotowania. Do akcji weszli policyjni antyterroryści. Obejrzeli mapy terenu i zaplanowali akcję. Otoczyć po cichu, główne siły rozmieścić przy frontowych i tylnych drzwiach, a potem przypuścić jednoczesny atak od frontu i od tyłu. Emerson, w kuloodpornej kamizelce i pożyczonym hełmie, miał dokonać formalnego aresztowania. Towarzyszył mu zastępca prokuratora okręgowego, pilnujący przestrzegania przepisów. Nikt nie chciał dostarczyć obronie czegoś, czego mogłaby się później czepiać. Ambulans czekał w pogotowiu. Antyterrorystom towarzyszyli dwaj policjanci z sekcji K9, ze względu na sugerowaną przez kryminalistyków obecność psa w domu podejrzanego. Łącznie w akcji brało udział trzydzieści osiem osób i wszyscy byli zmęczeni. Większość miała służbę już od dziewiętnastu godzin. Całą zmianę i nadgodziny. Dawało się więc wyczuć nerwowe napięcie. Wszyscy wiedzieli, że przestępca rzadko dysponuje tylko jedną sztuką broni. Jeśli ma jedną, zwykle znajduje się więcej. Może mieć broń automatyczną albo granaty lub bomby.
• • •
Jednak aresztowanie okazało się łatwizną. James Barr nawet się nie obudził. O trzeciej rano wyłamali drzwi jego domu i znaleźli go śpiącego w łóżku, samego. Nadal spał, gdy piętnastu uzbrojonych mężczyzn wpadło do jego sypialni, oświetlając go latarkami i mierząc do niego z pistoletów maszynowych. Poruszył się, kiedy dowódca oddziału antyterrorystycznego ściągnął na podłogę kołdrę i poduszkę, szukając ukrytej broni. Nie znalazł. Barr otworzył oczy. Wymamrotał coś, co zabrzmiało jak „co?”, a potem znowu zasnął, kuląc się na materacu. Był mocno zbudowany, o jasnej karnacji i czarnych włosach, mocno siwiejących na całym ciele. Piżama była na niego odrobinę za ciasna. Wyglądał na sflaczałego i trochę starszego, niż był w rzeczywistości.
Jego pies był starym kundlem, który niechętnie się zbudził i przyczłapał z kuchni. Policjanci z sekcji K9 natychmiast złapali go i zabrali do swojej furgonetki. Emerson zdjął hełm i przecisnął się przez zgromadzony w maleńkiej sypialni tłum. Zobaczył opróżnioną w jednej czwartej butelkę jacka danielsa na nocnym stoliku, obok pomarańczowego słoiczka, również prawie pełnego. Pochylił się i spojrzał. Tabletki nasenne. Przepisane na receptę. Niedawno, niejakiej Rosemary Barr. Napis na etykiecie głosił: Rosemary Barr. Brać jedną w razie bezsenności.
– Kim jest Rosemary Barr? – zapytał wiceprokurator. – Czy on jest żonaty?
Emerson rozejrzał się po pokoju.
– Nie wygląda na to.
– Próba samobójstwa? – spytał dowódca oddziału antyterrorystycznego.
Emerson pokręcił głową.
– W takim wypadku połknąłby wszystkie. I wypił całą butelkę jacka danielsa. Domyślam się, że pan Barr po prostu miał dziś problemy z zaśnięciem. Po bardzo pracowitym i owocnym dniu.
Powietrze w sypialni było nieświeże. Czuć w nim było odór brudnej pościeli i niemytego ciała.
– Musimy uważać – powiedział wiceprokurator. – Facet jest półprzytomny. Jego adwokat będzie twierdził, że nie był w stanie zrozumieć odczytywanych mu praw. Dlatego nie możemy pozwolić mu gadać. A jeśli coś powie, nie możemy słuchać.
Emerson wezwał sanitariuszy. Kazał im sprawdzić, czy Barr naprawdę jest nieprzytomny, czy nie udaje, a także czy im tu nie umrze. Krzątali się przy nim przez kilka minut, słuchając bicia serca, sprawdzając puls, czytając napis na opakowaniu z tabletkami. Potem oznajmili, że jest cały i zdrowy, tylko mocno śpi.
– Psychopata – orzekł dowódca oddziału antyterrorystycznego. – Żadnych wyrzutów sumienia.
– Czy mamy pewność, że to właściwy facet? – zapytał wiceprokurator.
Emerson znalazł wiszące na poręczy krzesła spodnie i sprawdził kieszenie. Znalazł niewielki portfel. W nim prawo jazdy. Nazwisko się zgadzało, adres również. I fotografia.
– To nasz człowiek – powiedział.
– Nie możemy pozwolić mu mówić – powtórzył wiceprokurator. – Musimy rozgrywać to ostrożnie.
– Mimo wszystko odczytam mu jego prawa – rzekł Emerson. – Zapamiętajcie to, ludzie.
Chwycił Barra za ramię i potrząsnął nim. Śpiący spojrzał na niego półotwartymi oczami. Emerson wyrecytował mu formułkę Mirandy. Prawo do zachowania milczenia, prawo do adwokata. Barr próbował się skupić, ale nie zdołał. Znów zasnął.
– W porządku, zabierzcie go – polecił Emerson.
Dwaj policjanci owinęli go kocem i wynieśli z domu do radiowozu. Jeden sanitariusz i wiceprokurator pojechali razem z nim. Emerson został w domu i zaczął poszukiwania. W szafie w sypialni znalazł parę niebieskich dżinsów z otarciami na kolanach. Buty z kauczukowymi podeszwami były równo ustawione na podłodze pod spodniami. Były zakurzone. Prochowiec wisiał w szafie w przedpokoju. Beżowy dodge caravan stał w garażu. Karabin z podrapanym łożem był w piwnicy – jeden z kilku umieszczonych w stojaku przyśrubowanym do ściany. Na półce pod nim było pięć pistoletów kalibru dziewięć milimetrów. Oraz pudełka z amunicją, w tym w połowie puste opakowanie lake city M852 – 168-gramowych pocisków typu BT z wklęsłymi czubkami kalibru .308. Obok pudełek stały szklane słoiki z łuskami. Gotowe do recyklingu, pomyślał Emerson. Przygotowane do ręcznego napełniania. Słoik stojący najbliżej przedniej krawędzi półki zawierał tylko pięć łusek. Mosiądz lake city. Pokrywka była zdjęta, jakby te pięć ostatnich łusek wrzucono do niego niedawno i w pośpiechu. Emerson pochylił się i powąchał. Powietrze w słoiku miało zapach prochu. Zimny i stary, ale nie bardzo.
• • •
Emerson opuścił dom Jamesa Barra o czwartej rano. Zastąpili go kryminalistycy, którzy mieli dokładnie przeszukać cały dom. Zadzwonił do dyżurnego sierżanta i upewnił się, że Barr śpi spokojnie w celi, a stan jego zdrowia jest regularnie sprawdzany. Potem pojechał do domu i zdrzemnął się dwie godziny, po czym wziął prysznic i ubrał się na konferencję prasową.
• • •
Konferencja prasowa uśmierciła sensację w zarodku. Sensacyjna wiadomość wymaga, aby sprawca pozostawał na wolności. Powinien być zuchwały, posępny, skryty, tajemniczy, niebezpieczny. Ma budzić strach. Powinien sprawiać, że codzienne czynności, takie jak tankowanie benzyny, zakupy w centrum handlowym czy wyjście do kościoła staną się aktami odwagi. Dlatego komunikat o wykryciu i aresztowaniu sprawcy przed następnym cyklem wiadomości był dla Ann Yanni katastrofą. Natychmiast pojęła, co pomyślą w redakcji naczelnej. Po zawodach, koniec bajki, prehistoria. Wczorajsza nowość – dosłownie. Zapewne i tak żadna sensacja. Po prostu jakiś prowincjonalny świr, za głupi nawet, by choć przez jedną noc wymykać się stróżom prawa. Pewnie sypia z kuzynką i pija tanią whisky. Nic ciekawego. Jeszcze raz wejdzie na antenę podczas ogólnokrajowych wiadomości, żeby przypomnieć o zbrodni i zawiadomić o aresztowaniu sprawcy, a potem koniec. Z powrotem w niebyt.
Tak więc Yanni była rozczarowana, ale dobrze to ukrywała. Pełnym podziwu tonem zadała kilka pytań. Mniej więcej w połowie konferencji wpadła na nowy temat. Inne jego ujęcie. Trzeba przyznać, że praca policji robiła wrażenie. A sprawca nie był świrem. Wcale nie. Zatem bardzo zły facet został schwytany przez naprawdę bardzo dobrych policjantów. I to tutaj, na prowincji. Podczas gdy na wybrzeżu w poprzednich takich słynnych sprawach zajęło to sporo czasu. Czy to da się sprzedać? W myślach zaczęła układać nagłówki. Najszybsi w Ameryce? A może Najlepsi?
Po blisko dziesięciu minutach szef policji oddał pole Emersonowi. Ten wyjawił tożsamość sprawcy i szczegóły zbrodni. Nie rozwodził się. Same fakty, proszę pani. Zarysował przebieg dochodzenia. Odpowiedział na pytania. Nie chełpił się. Ann Yanni pomyślała, iż Emerson najwyraźniej uważa, że policji dopisało szczęście. Tym razem mieli znacznie więcej śladów niż zwykle.
Potem na scenę wszedł Rodin. Ten przedstawił sprawę w taki sposób, jakby policja uporała się zaledwie ze wstępnymi problemami, a prawdziwa praca dopiero miała się zacząć. Jego biuro zbada wszystkie dowody i wyciągnie właściwe wnioski. I owszem, pani Yanni, ponieważ jego zdaniem okoliczności tego wymagają, będzie domagał się kary śmierci dla Jamesa Barra.
• • •
James Barr ocknął się w swojej celi o dziewiątej w sobotę rano, z kacem po tabletkach nasennych i wódzie. Natychmiast zdjęto mu odciski palców i ponownie odczytano prawa, nawet dwukrotnie. Miał prawo zachować milczenie i wezwać adwokata. Wybrał milczenie. Niewielu ludzi to robi. Niewielu potrafi. Zazwyczaj odczuwają nieprzezwyciężoną potrzebę mówienia. Jednak James Barr ją przezwyciężył. Zamknął usta i milczał. Wiele osób próbowało z nim pomówić, lecz on nie odpowiadał. Ani razu. Ani słowa. Emersonowi to pasowało. Prawdę mówiąc, Emerson nie chciał, żeby Barr coś powiedział. Wolał pozbierać dowody, zbadać je, sprawdzić, wypolerować i doprowadzić do tego, żeby mieć pewność uzyskania wyroku skazującego bez zeznań podejrzanego. Zeznania są zbyt narażone na zarzuty obrońców, dowodzących, że zostały wymuszone lub złożone w chwili ograniczonej poczytalności, więc Emerson nauczył się tego unikać. Zeznania to lukier na torcie. I dokładnie ostatnia rzecz, jaką chciał usłyszeć, nie pierwsza. Nie tak jak w telewizyjnych serialach kryminalnych, gdzie bezlitosne przesłuchanie jest sztuką samą w sobie. Dlatego trzymał się z daleka i czekał, aż jego technicy zakończą swoją powolną, żmudną pracę.
• • •
Siostra Jamesa Barra była młodsza od niego, niezamężna i mieszkała w czynszowym mieszkaniu. Miała na imię Rosemary. Jak wszyscy mieszkańcy miasta była wstrząśnięta, zaszokowana i oszołomiona. Widziała wiadomości w piątek wieczorem. I ponownie w sobotę rano. Usłyszała, jak policyjny detektyw wymienił nazwisko jej brata. Z początku myślała, że to pomyłka. Pewnie się przesłyszała. Jednak policjant wciąż je powtarzał. James Barr, James Barr, James Barr. Wybuchła płaczem. Najpierw były to łzy zaskoczenia, potem przerażenia, wreszcie gniewu.
Później z trudem się opanowała i zaczęła działać.
Pracowała jako sekretarka w ośmioosobowej kancelarii prawniczej, która – jak większość firm w prowincjonalnych miasteczkach – zajmowała się wszystkim po trochu. I dość dobrze traktowała swoich pracowników. Pensja nie była nadzwyczajna, ale rekompensowały to pewne korzyści. Jedną z nich było pełne ubezpieczenie. Innym to, że tytułowano ją radczynią, a nie sekretarką. Jeszcze inną obietnica, że firma zapewni opiekę prawną swoim pracownikom i ich rodzinom za darmo. Zwykle były to testamenty, sprawy spadkowe i rozwodowe oraz niewielkie roszczenia powypadkowe wobec firm ubezpieczeniowych. Na pewno nie obrona dorosłego rodzeństwa, omyłkowo oskarżonego o zastrzelenie kilku osób w biały dzień i w środku miasta. Rosemary zdawała sobie z tego sprawę. Jednak uważała, że musi spróbować. Ponieważ znała swojego brata i wiedziała, że nie mógł tego zrobić.
Zadzwoniła do domu jednego z właścicieli firmy. Zajmował się głównie podatkami, więc zadzwonił do konsultanta do spraw kryminalnych. Ten zadzwonił do prezesa firmy, który zwołał naradę wszystkich wspólników. Spotkali się przy lunchu w wiejskim klubie. Początkowo zastanawiano się, jak odmówić Rosemary w możliwie najtaktowniejszy sposób. Nie mieli doświadczenia w sprawach kryminalnych tego rodzaju. Ani ochoty, aby je zdobywać. Musieli dbać o publiczny wizerunek firmy. Wszyscy natychmiast zgodzili się z tym twierdzeniem. Jednak Rosemary Barr była dobrą sekretarką i przepracowała dla nich wiele lat, chcieli zachować się wobec niej lojalnie. Wiedzieli, że nie ma pieniędzy, ponieważ prowadzili jej sprawy podatkowe. Zakładali, że jej brat również nie ma pieniędzy. Ale konstytucja gwarantuje każdemu prawo do kompetentnego adwokata, a nie mieli najlepszego zdania o obrońcach z urzędu. Tak więc stanęli przed prawdziwym dylematem etycznym.
Rozwiązał go ich konsultant do spraw kryminalnych. Nazywał się David Chapman. Był zaprawionym w sądowych bojach weteranem i znał prokuratora okręgowego, Rodina. Znał go bardzo dobrze. Po prostu nie mógł go nie znać. Byli do siebie podobni, wychowali się w tej samej dzielnicy i siedzieli w tym samym interesie, chociaż po przeciwnych stronach. Chapman poszedł więc do palarni i zadzwonił z komórki do prokuratora. Przeprowadzili długą i szczerą rozmowę. Potem Chapman powrócił do zebranych.
– Wynik jest przesądzony – powiedział. – Brat panny Barr jest winny jak wszyscy diabli. Rodin ma sprawę jak wziętą z podręcznika. Do licha, ona pewnego dnia z pewnością znajdzie się w podręczniku. Zebrał wszystkie możliwe dowody. Nigdzie nie ma nawet najmniejszej szczeliny.
– Był z tobą szczery? – zapytał prezes firmy.
– Starzy kumple nie wciskają sobie kitu – odparł Chapman.
– A więc?
– Moglibyśmy jedynie wnosić o złagodzenie wyroku. Gdyby udało nam się zamienić karę śmierci na dożywocie, byłoby to wielkie zwycięstwo. Panna Barr niczego więcej nie może oczekiwać. Jej brat również, z całym szacunkiem.
– Nasze zaangażowanie? – spytał prezes.
– Jedynie w fazie formułowania wyroku. Ponieważ on będzie musiał przyznać się do winy.
– Chcesz się tym zająć?
– W tych okolicznościach…
– Ile roboczogodzin będzie to nas kosztowało?
– Niewiele. Praktycznie nic nie możemy zrobić.
– Złagodzenie wyroku na jakiej podstawie?
– Zdaje się, że on jest weteranem wojny w Zatoce. Możemy więc mówić o działaniu toksycznych substancji chemicznych. Albo o zmianach psychicznych wywołanych traumatycznymi przeżyciami wojennymi. Może uda nam się zawrzeć ugodę z Rodinem. Moglibyśmy omówić to przy lunchu.
Prezes kancelarii kiwnął głową. Zwrócił się do specjalisty od spraw podatkowych.
– Powiedz swojej sekretarce, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby pomóc jej w potrzebie.
• • •
Barr został przeniesiony z komisariatu do aresztu śledczego, zanim jego siostra i Chapman zdołali się z nim zobaczyć. Zabrano mu koc i piżamę, a wydano papierową bieliznę, pomarańczowy kombinezon oraz parę gumowych klapek. Areszt nie był przyjemnym miejscem – panował w nim hałas i smród. Był też potwornie zatłoczony, więc wciąż wybuchały awantury z powodu społecznych lub etnicznych napięć, z którymi policja radziła sobie na ulicy. Więźniów lokowano po trzech w jednej celi, a strażników było za mało. Nowych nazywano rybkami i musieli sami troszczyć się o siebie.
Jednak Barr służył w wojsku, toteż nie przeżył wielkiego szoku kulturowego. Przeżył jako „rybka” dwie godziny, po czym odeskortowano go do pokoju przesłuchań. Powiedziano mu, że tam czeka jego adwokat. Wprowadzono go do pokoiku bez okien, w którym jedynym umeblowaniem był przyśrubowany do podłogi stolik i dwa krzesła. Na jednym z nich siedział facet, który wydał się Barrowi znajomy. Na stoliku stał magnetofon. Chyba walkman.
– Nazywam się David Chapman – powiedział facet siedzący na krześle. – Jestem obrońcą specjalizującym się w sprawach kryminalnych. Adwokatem. Pańska siostra pracuje w mojej firmie. Poprosiła, żebyśmy panu pomogli.
Barr wciąż milczał.
– A więc jestem – rzekł Chapman.
Barr nic nie powiedział.
– Nagrywam tę rozmowę – poinformował go Chapman. – Wszystko będzie na taśmie. Rozumiem, że nie ma pan nic przeciwko temu?
Barr się nie odezwał.
Chapman czekał.
– Czy przedstawiono panu zarzuty? – spytał.
Barr nie odpowiedział.
– Te zarzuty są bardzo poważne – kontynuował Chapman.
Barr nadal milczał.
– Nie pomogę panu, jeśli pan sam nie chce sobie pomóc – powiedział Chapman.
Barr tylko na niego patrzył. Siedział tak cicho i spokojnie jeszcze przez kilka długich minut. Potem nachylił się do magnetofonu i odezwał po raz pierwszy od chwili aresztowania.
– Mają niewłaściwego faceta – powiedział.
• • •
– Mają niewłaściwego faceta – powtórzył Barr.
– Niech więc mi pan powie, kto jest tym właściwym – natychmiast zapytał Chapman. Był dobrym sądowym taktykiem. Wiedział, że trzeba złapać odpowiedni rytm. Pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź. Wtedy gość się otwiera. Wpada w ten rytm i wszystko wychodzi na jaw.
Jednak Barr znowu zamilkł.
– Wyjaśnijmy to sobie – zachęcił Chapman.
Barr nie zareagował.
– Twierdzi pan, że tego nie zrobił? – zapytał go Chapman.
Barr nie odpowiedział.
– Tak pan twierdzi?
Brak odpowiedzi.
– Mają wszystkie dowody – rzekł Chapman. – Obawiam się, że są praktycznie niepodważalne. Nie może pan udawać niemego. Musimy porozmawiać o tym, dlaczego pan to zrobił. Tylko to może nam pomóc.
Barr milczał.
– Chce pan, żebym panu pomógł? – zapytał Chapman. – Czy nie?
Barr nie odpowiedział.
– Może powodem były doświadczenia wojenne – rzekł Chapman. – Albo szok pourazowy. Albo jakiś rodzaj zaburzeń umysłowych. Musimy skupić się na pobudkach.
Barr wciąż milczał.
– Nie ma sensu zaprzeczać – powiedział Chapman. – Mają niezbite dowody.
– Sprowadźcie mi Jacka Reachera – rzekł Barr.
– Kogo?
– Jacka Reachera – powtórzył Barr.
– Kto to? Pański przyjaciel?
Brak reakcji.
– Jakiś znajomy? – naciskał Chapman.
Barr milczał.
– Ktoś, kogo kiedyś pan znał?
– Po prostu sprowadźcie mi go.
– Gdzie on jest? I kim jest?
Barr nie odpowiedział.
– Czy Jack Reacher jest lekarzem? – spytał Chapman.
– Lekarzem? – powtórzył Barr.
– Czy to lekarz? – pytał Chapman.
Jednak Barr już się nie odezwał. Wstał od stołu, podszedł do drzwi i zaczął w nie łomotać, aż strażnik otworzył je i zaprowadził go z powrotem do zatłoczonej celi.
• • •
Chapman spotkał się w swoim biurze z Rosemary Barr i detektywem firmy. Detektyw był emerytowanym policjantem, z którego usług korzystała większość kancelarii prawniczych. Wszystkie miały go na swoich listach płac. Był licencjonowanym prywatnym detektywem. Nazywał się Franklin. Zupełnie nie przypominał prywatnego detektywa z telewizji. Całą swoją robotę wykonywał za biurkiem, korzystając z książek telefonicznych i komputerowych baz danych. Nie chodził po mieście, nie nosił broni, nie miał kapelusza. Jednak nikt mu nie dorównywał w sprawdzaniu faktów oraz tropieniu podejrzanych, i wciąż miał wielu przyjaciół w policji.
– Dowody są solidne jak skała – oznajmił. – Tak mi mówiono. Emerson kierował śledztwem, a jemu można wierzyć. Rodinowi również, chociaż z innego powodu. Emerson to sztywniak, a Rodin to tchórz. Żaden z nich nie powiedziałby tego, gdyby nie mieli niepodważalnych dowodów.
– Po prostu nie mogę uwierzyć, że on to zrobił – powiedziała Rosemary Barr.
– No cóż, wydaje się, że pani brat zaprzecza – rzekł Chapman. – Przynajmniej tak to zrozumiałem. Prosił, żeby przysłać mu niejakiego Jacka Reachera. To ktoś, kogo zna albo znał. Czy słyszała pani kiedyś to nazwisko? Czy wie pani, kim on jest?
Rosemary Barr tylko pokręciła głową. Chapman napisał na kartce papieru Jack Reacher, po czym podsunął ją Franklinowi.
– Podejrzewam, że to psychiatra. Pan Barr wymienił jego nazwisko zaraz po tym, jak wyjaśniłem mu, jak solidne są dowody. Może więc ten Reacher przyczyni się do uzyskania złagodzenia wyroku. Może kiedyś leczył pana Barra.
– Mój brat nigdy nie był u psychiatry – oświadczyła Rosemary Barr.
– Jest pani pewna?
– Oczywiście.
– Jak długo mieszka w tym mieście?
– Czternaście lat. Od kiedy wyszedł z wojska.
– Byliście zżyci?
– Mieszkaliśmy w tym samym domu.
– Jego domu?
Rosemary Barr kiwnęła głową.
– Ale już tam pani nie mieszka.
Rosemary Barr odwróciła głowę.
– Nie – przyznała. – Wyprowadziłam się.
– Czy pani brat mógł być u psychiatry po tym, jak się pani wyprowadziła?
– Powiedziałby mi o tym.
– W porządku, a wcześniej? W wojsku?
Rosemary Barr nie odpowiedziała. Chapman znów zwrócił się do Franklina.
– Może więc ten Reacher to jego lekarz wojskowy – rzekł. – Może ma jakieś informacje o jego urazach psychicznych. Mógłby nam bardzo pomóc.
Franklin podniósł kartkę z nazwiskiem.
– Jeśli tak było, to go znajdę – obiecał.
– Nie powinniśmy mówić o złagodzeniu wyroku – powiedziała Rosemary Barr. – Powinniśmy mówić o wątpliwościach. O jego niewinności.
– Dowody są bardzo mocne – odparł Chapman. – Posłużył się swoją własną bronią.
• • •
Franklin przez trzy godziny bezskutecznie próbował znaleźć Jacka Reachera. Najpierw sprawdził stowarzyszenia psychiatrów. Bezskutecznie. Potem przejrzał internetowe fora wspierające weteranów wojny w Zatoce. Ani śladu. Sprawdził Lexis-Nexis oraz inne witryny informacyjne. Nic. Potem zaczął od nowa i wszedł do bazy danych personelu wojskowego. Ta zawierała nazwiska wszystkich obecnych i byłych żołnierzy. Bez trudu znalazł w niej Jacka Reachera. Ten rozpoczął służbę w 1984 roku i odszedł z wszelkimi honorami w 1997. Natomiast James Barr wstąpił do wojska w 1985, a został zwolniony w 1991. Ten sześcioletni okres pokrywał się z czasem służby Reachera, który jednak wcale nie był lekarzem, tylko żandarmem. Oficerem. Majorem. Być może na wysokim stanowisku. Barr zakończył służbę jako specjalista E-4, niskiego stopnia. Piechoty, nie żandarmerii. Jaki więc sens miało spotkanie oficera żandarmerii i żołnierza piechoty? Najwidoczniej miało, inaczej Barr nie wymieniłby tego nazwiska. Tylko jaki?
Po trzech godzinach Franklin doszedł do wniosku, że nigdy się tego nie dowie, ponieważ Reacher znikł z horyzontu po 1997 roku. Nigdzie nie było po nim śladu. Wciąż żył według danych opieki społecznej. Nie siedział w więzieniu według centralnej kartoteki skazanych. Mimo to znikł. Nie brał żadnych kredytów. Nie był właścicielem żadnej nieruchomości, samochodu czy łodzi. Nie miał długów. Nie miał krewnych. Nie miał adresu. Ani numeru telefonu. Nie ścigano go listem gończym ani nie miał na koncie wyroków. Nie był mężem ani ojcem. Był duchem.
• • •
Tymczasem w ciągu tych trzech godzin James Barr wpadł w poważne kłopoty. Zaczęły się, kiedy wyszedł z celi. Skręcił w prawo, żeby dojść do stanowisk z aparatami telefonicznymi. Korytarz był wąski. Wpadł na innego więźnia, zderzając się z nim ramieniem. I wtedy popełnił fatalny błąd. Oderwał wzrok od podłogi, spojrzał na tamtego i przeprosił.
Fatalny błąd, ponieważ „rybka” nie powinna nawiązywać kontaktu wzrokowego z innym więźniem. To świadczyło o braku szacunku. Tak nakazywał więzienny kodeks. James Barr tego nie wiedział.
Facet, z którym nawiązał kontakt wzrokowy, był Meksykaninem. Miał tatuaże jakiegoś gangu, ale Barr tego nie zauważył. Kolejny fatalny błąd. Powinien znów wbić wzrok w podłogę, pójść dalej i mieć nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Nie zrobił tego.
Zamiast tego powiedział:
– Przepraszam.
Potem uniósł brwi i uśmiechnął się krzywo, ale do siebie, jakby chciał powiedzieć: „Okropna nora, no nie?”.
Poważny błąd. Spoufalanie się, sugerujące zażyłość.
– Na co się gapisz? – warknął Meksykanin.
W tym momencie James Barr zrozumiał. Na co się gapisz? – to typowa zaczepka. Nie była to odzywka, którą chciałoby się usłyszeć w koszarach, barze czy w ciemnej uliczce.
– Na nic – powiedział i natychmiast zrozumiał, że jeszcze pogorszył sytuację.
– Mówisz, że jestem niczym?
Barr znów wbił wzrok w podłogę i ruszył dalej, ale było już za późno. Czuł na plecach spojrzenie Meksykanina i zrezygnował z zamiaru telefonowania. Aparaty telefoniczne były na końcu holu, a on nie chciał znaleźć się w ślepym zaułku. Toteż okrężną drogą wrócił do swojej celi. Dotarł tam bez przeszkód. Na nikogo nie patrzył, z nikim nie rozmawiał. Położył się na swojej pryczy. Jakieś dwie godziny później doszedł do wniosku, że wszystko będzie dobrze. Chyba poradzi sobie z tym macho. Był większy od tego Meksykanina. Był większy od dwóch Meksykanów.
Chciał zadzwonić do swojej siostry i upewnić się, że nic jej nie jest.
Znów ruszył w kierunku automatów telefonicznych.
Dotarł tam niezaczepiany przez nikogo. Znalazł się w niewielkiej przestrzeni. Do ściany były przymocowane cztery aparaty, z których korzystali czterej aresztowani, a następni stali nieopodal w czterech kolejkach. Gwar, szuranie nóg, histeryczne śmiechy, zniecierpliwienie, frustracja, stęchłe powietrze, smród potu, brudnych włosów i uryny. W przekonaniu Jamesa Barra, typowa więzienna scenka.
Nagle jednak stała się zupełnie nietypowa.
Stojący przed nim mężczyźni zniknęli. Tak po prostu. Zwyczajnie się rozpłynęli. Korzystający z telefonów przerwali rozmowy w pół słowa i odeszli. Czekający w pozostałych kolejkach też sobie poszli. W mgnieniu oka hol z zatłoczonego i gwarnego stał się pusty i cichy.
James Barr się odwrócił.
Zobaczył Meksykanina z tatuażami. Ten miał w ręku nóż, a za plecami dwunastu przyjaciół. Nożem była rączka szczoteczki do zębów owinięta taśmą izolacyjną i opiłowana na sztylet z końcem ostrym jak igła. Przyjaciele byli niskimi i przysadzistymi facetami, wszyscy z takimi samymi tatuażami i krótko ostrzyżonymi włosami, wygolonymi w skomplikowane wzory.
– Czekajcie – powiedział Barr.
Jednak Meksykanie nie czekali i osiem minut później Barr był w śpiączce. Znaleziono go wkrótce potem na podłodze. Ciężko pobitego, z licznymi ranami kłutymi, pęknięciem czaszki i licznymi krwiakami podtwardówkowymi. Później mówiono w więzieniu, że sam się o to prosił. Nie szanował Latynosów. Jednak mówiono też, że nie poddał się bez walki. Mówiono to z odcieniem podziwu. Meksykanie też trochę ucierpieli. Jednak nie tak bardzo jak James Barr. Przewieziono go karetką do miejskiego szpitala, pozszywano i zoperowano, aby obniżyć ciśnienie śródczaszkowe wywołane obrzękiem mózgu. Potem położono go na zamkniętym oddziale intensywnej opieki. Zapadł w śpiączkę. Lekarze nie byli pewni, czy odzyska przytomność. Może jutro. Może za miesiąc. Może nigdy. Lekarze nie wiedzieli i nic ich to nie obchodziło. Wszyscy byli rezydentami i mieszkali w tym mieście.
• • •
Dyrektor aresztu zadzwonił późno w nocy i powiedział o tym Emersonowi. Ten zadzwonił do Rodina. Potem Rodin zadzwonił z tą wieścią do Chapmana. A Chapman zadzwonił i powiedział o tym Franklinowi.
– No i co teraz? – zapytał go Franklin.
– Nic – odparł Chapman. – Sprawa zostaje zawieszona. Nie można sądzić faceta w śpiączce.
– A jeśli się obudzi?
– Jeżeli wyzdrowieje, to pewnie ją wznowią.
– A jeśli nie?
– To nie. Nie można skazać warzywa.
– No i co teraz robimy?
– Nic – odparł Chapman. – I tak nie traktowaliśmy tego zbyt poważnie. Barr jest winny jak wszyscy diabli i niewiele można dla niego zrobić.
• • •
Franklin zadzwonił i zawiadomił Rosemary Barr, ponieważ nie był pewien, czy ktokolwiek zada sobie ten trud. Przekonał się, że miał rację. Osobiście przekazał jej tę wiadomość. Rosemary Barr nie okazała żadnych uczuć. Przyjęła to bardzo spokojnie. Jakby tego wszystkiego było już dla niej zbyt wiele.
– Chyba powinnam pojechać do szpitala – powiedziała.
– Jeśli pani chce – rzekł Franklin.
– On jest niewinny, wie pan. To nie w porządku.
– Widziała go pani wczoraj?
– Pyta pan, czy mogę zapewnić mu alibi?
– Może pani?
– Nie – odparła Rosemary Barr. – Nie mogę. Nie wiem, gdzie był wczoraj. Ani co robił.
– Czy bywał gdzieś regularnie? W kinie, barze, tym podobnych miejscach?
– Raczej nie.
– Miał jakichś przyjaciół?
– Nie jestem pewna.
– Przyjaciółki?
– Żadnej od długiego czasu.
– Odwiedzał innych krewnych?
– Jesteśmy tylko my dwoje. On i ja.
Franklin nic nie powiedział. Zapadła długa, niezręczna cisza.
– I co teraz będzie? – spytała Rosemary Barr.
– Sam nie wiem.
– Czy znalazł pan tę osobę, o której wspomniał mój brat?
– Jacka Reachera? Nie, obawiam się, że nie. Ani śladu.
– Będzie pan dalej szukał?
– Już nic nie mogę zrobić.
– W porządku – powiedziała Rosemary Barr. – Zatem będziemy musieli obejść się bez niego.
• • •
Jednak gdy tak rozmawiali przez telefon w sobotnią noc, Jack Reacher już do nich jechał.