Читать книгу Czasami warto umrzeć - Lee Child - Страница 10

2

Оглавление

Rosły mężczyzna w brązowej kurtce z kapturem nazywał się Jack Reacher i dla niego wszystko zaczęło się wczesnym wieczorem od dzwonka telefonu sześć kilometrów dalej. Telefon zadzwonił w recepcji motelu przy skrzyżowaniu dróg, gdzie wysadził Reachera kierowca, który go podwiózł. Teren wokół był ciemny, martwy i zupełnie płaski i motel stanowił jedyny przejaw życia w zasięgu wzroku. Został zbudowany czterdzieści lub pięćdziesiąt lat wcześniej na fali inwestycyjnego entuzjazmu. Może wówczas istniały plany szybkiego rozwoju regionu, których nigdy nie zrealizowano, a może od początku był to poroniony pomysł. Na drugiej ćwiartce skrzyżowania sterczały resztki niedokończonej i opuszczonej stacji benzynowej, na trzeciej widać było fundamenty pod jakąś rozległą budowlę – duży sklep czy może nawet niewielkie centrum handlowe – która nigdy nie powstała. Czwarta ćwiartka była zupełnie pusta.

Ale motel jakoś przetrwał. Całość miała dość dziwaczny wygląd i kojarzyła się Reacherowi z rysunkami z komiksów dla chłopców o wyprawach na Księżyc lub Marsa i wznoszonych tam koloniach osadników. Główny budynek był rotundą z kopulastym dachem, za nią ciągnął się rząd domków o takim samym kształcie, które zataczały lekki łuk, stopniowo malejąc, co sztucznie podkreślało perspektywę. Większe domki bliżej głównej rotundy były przeznaczone dla rodzin z dziećmi, mniejsze i bardziej oddalone dla par i pojedynczych gości. Ściany wszystkich pomalowano srebrzystą farbą, przy oknach i drzwiach domków sterczały aluminiowe elementy imitujące anteny. Wszystkie tonęły w niesamowitej niebieskawej poświacie, rzucanej przez świetlówki ukryte pod okapami daszków. Ścieżki wysypano szarym żwirem i obramowano drewnianymi listwami także w srebrnym kolorze. Słup z szyldem motelu obudowano sklejką pomalowaną na srebrno i tak ukształtowaną, by imitowała rakietę kosmiczną na trójnogu wąskich skrzydełek. Nazwę „Apollo Inn” namalowano literami przypominającymi liternictwo stosowane na czekach bankowych.

Niemal całe wnętrze głównej rotundy było otwartą przestrzenią i tylko w głębi wydzielono fragment z wejściem do biura motelu i dwojgiem drzwi prowadzących zapewne do toalet. Na prawo od wejścia znajdował się łukowaty kontuar recepcji, po przeciwnej stronie umieszczono identycznie zakrzywiony bar. Całość pomieszczenia o mniej więcej trzydziestometrowej średnicy pełniła funkcję salonu z niedużym parkietem do tańca i kilkunastoma stolikami, każdy z własną lampką z abażurem z frędzlami i krzesełkami wyściełanymi czerwonym pluszem. Wewnętrzną stronę kopulastego dachu stanowiła pusta czasza podświetlona czerwonymi neonówkami. Poza tym w pomieszczeniu było jeszcze mnóstwo ukrytych punktów świetlnych, a wszystkie świeciły na czerwono lub różowo. Z wmontowanych w ściany głośników płynęły ciche dźwięki pianoli. Całość sprawiała dość niesamowite wrażenie i zapewne miała nawiązywać do Las Vegas z lat sześćdziesiątych, które ktoś przeniósł w przestrzeń kosmiczną.

Nie licząc jednego gościa i barmana, w całym pomieszczeniu nie było nikogo. Reacher stanął przy recepcji, barman przeszedł za kontuar recepcyjny i gdy Reacher spytał o nocleg, na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia, jakby nieczęsto słyszał takie pytania. Szybko się jednak opanował i po zainkasowaniu trzydziestu dolarów w gotówce wręczył Reacherowi klucz. Miał pięćdziesiąt pięć, może sześćdziesiąt lat, nie był zbyt wysoki ani zbyt szczupły, jego głowę zdobiła czupryna pofarbowana na rdzawy kolor, który Reacherowi kojarzył się bardziej z Francuzkami w pewnym wieku. Mężczyzna schował trzydzieści dolarów do szuflady i z namaszczeniem odnotował przychód w wielkiej księdze. Zapewne był spadkobiercą pomyleńców, którzy to wszystko zbudowali. Zapewne też przez całe życie nie ruszył się stąd na krok i nie pracował nigdzie indziej, a tu wiązał koniec z końcem, pełniąc pięć funkcji naraz: kierownika, recepcjonisty, barmana, złotej rączki i pokojówki. Zamknął księgę, schował do szuflady i ruszył w stronę baru.

– Macie tu kawę? – spytał Reacher.

Mężczyzna odwrócił się, uśmiechnął i z widoczną satysfakcją rzucił: „Jasne”, jakby podjęta kiedyś decyzja, by co wieczór trzymać w gotowości filtracyjną zaparzarkę do kawy, znalazła wreszcie uzasadnienie. Reacher ruszył za nim przez neonową poświatę i usiadł na stołku trzy miejsca od jedynego klienta. Klient był mężczyzną około czterdziestki i miał na sobie grubą tweedową marynarkę o sportowym kroju, ze skórzanymi łatami na łokciach. Łokcie trzymał oparte o kontuar, dłońmi oplatał szklankę z bursztynowym płynem i kostkami lodu. Siedział z pochyloną głową i tępym wzrokiem wpatrywał się w zawartość szklanki, zapewne nie pierwszej tego wieczoru. Może nawet nie trzeciej i nie czwartej. Twarz miał pokrytą kropelkami potu i wyglądał na nieźle wstawionego.

Barman z rdzawymi włosami nalał kawę do porcelanowego kubka z emblematem NASA i ostrożnie przesunął po blacie. Kubek mógł stanowić dla niego bezcenny antyk.

– Śmietanka? – spytał. – Cukier?

– Nie i nie – odrzekł Reacher.

– Nocleg w drodze?

– Mam zamiar wyruszyć na wschód najwcześniej, jak się da.

– Jak daleko na wschód?

– Do końca. Do Wirginii.

Barman z farbowaną czupryną pokiwał ze zrozumieniem głową.

– A więc musi pan najpierw pojechać na południe. Aż do międzystanowej.

– Taki mam zamiar – potwierdził Reacher.

– Skąd pan jedzie?

– Z północy.

– Samochodem?

– Autostopem.

Facet z kolorowymi włosami zamilkł, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Barmani lubią w swoich barach pogodną atmosferę, a ten temat nie zapowiadał się zbyt pogodnie. Złapanie okazji w środku zimy na bocznej drodze, w stanie zajmującym czterdzieste pierwsze miejsce pod względem gęstości zaludnienia wśród pięćdziesięciu stanów Ameryki, nie mogło być łatwe, uznał więc, że lepiej będzie głośno tego nie mówić. Reacher uniósł kubek, próbując utrzymać go bez ruchu. Taki sobie sprawdzian. Nie wypadł najlepiej. Wszystkie ścięgna, więzadła i każdy mięsień od końców palców po klatkę piersiową piekły i bezustannie drgały, a na powierzchni kawy tworzyły się małe koncentryczne kręgi. Zebrał się w sobie i przytknął kubek do ust, starając się to zrobić spokojnym, płynnym ruchem, ale wyszło mu nerwowe, niezbyt opanowane szarpnięcie. Pijak przy barze przez chwilę mu się przyglądał, po czym bez słowa odwrócił głowę. Kawa była gorąca i za długo stała, ale zawierała kofeinę, a o to Reacherowi głównie chodziło. Pijak upił łyk, odstawił szklankę na tekturową podstawkę i wpatrzył się w nią smętnie. Usta miał lekko rozchylone i w kącikach utworzyły się pęcherzyki śliny. Upił kolejny łyk, Reacher zrobił to samo, tym razem spokojniej. Wszyscy trzej milczeli. Pijak wysączył szklankę do końca i dostał nową porcję. Burbon Jim Beam, co najmniej potrójna miarka. Drżenie ręki Reachera nieco się uspokoiło. Na kawę zawsze mógł liczyć.

I wtedy zadzwonił telefon.

A właściwie dwa równocześnie. Widocznie do jednej linii podłączono dwa aparaty – jeden na ladzie w recepcji, drugi na półce za barem – i zadzwoniły oba. Pracujący na pięć etatów facet z kolorowymi włosami nie mógł być wszędzie. Podniósł słuchawkę i rzucił: „Motel Apollo Inn” z takim entuzjazmem, jakby odbierał pierwszy telefon w dniu uroczystego otwarcia motelu. Przez chwilę słuchał w milczeniu, potem przyłożył słuchawkę do piersi i powiedział:

– To do pana, doktorze.

Reacher odruchowo spojrzał za siebie, ciekawy, do kogo barman mówi, ale nikt za nim nie stał. Za to odezwał się siedzący przy barze pijak:

– Kto?

– Pani Duncan – odrzekł barman.

– Co jej jest?

– Ma krwotok z nosa i nie może go zatamować.

– Powiedz, że mnie tu nie ma.

Barman przekazał kłamstwo i odłożył słuchawkę. Siedzący przy barze zapadł się w sobie i jego twarz niemal zrównała się z krawędzią szklanki.

– Jest pan lekarzem? – zapytał Reacher.

– A panu co do tego?

– Pani Duncan jest pańską pacjentką?

– Formalnie rzecz biorąc.

– I ją pan olewa?

– Coś pan za jeden? Komisja etyczna? Krew jej leci z nosa.

– Której nie może zatamować. To może być coś poważnego.

– Ma trzydzieści trzy lata i jest okazem zdrowia. Ani śladu nadciśnienia czy wad serca. Nie jest narkomanką. Nie ma się czym przejmować. – Pijak podniósł szklankę i siorbnął, przełknął, znów siorbnął i znów przełknął.

– Jest mężatką? – Reacher nie dawał za wygraną.

– A co, od małżeństwa dostaje się krwotoku z nosa?

– Czasami. – Reacher pokiwał głową. – Kiedyś służyłem w żandarmerii. Czasami wyciągali nas z posterunku i wysyłali do kwater małżeńskich. Często bite kobiety łykają dużo aspiryny dla uśmierzenia bólu. Aspiryna rozcieńcza krew, więc przy następnym łomocie nie mogą jej zatamować.

Pijak milczał.

Barman odwrócił twarz.

– A co? Często się to zdarza? – spytał Reacher.

– To tylko krwotok z nosa – mruknął pijak.

– Boi się pan mieszać do domowej awantury, tak?

Cisza.

– Może mieć też inne urazy – ciągnął Reacher. – Mniej widoczne. Jest pańską pacjentką.

Cisza.

– Krwawienie z nosa jest równie niebezpieczne, jak krwawienie z czegokolwiek innego. Jeśli się tego nie zatamuje, kobieta straci przytomność. Jak przy upływie krwi z rany od noża. Gdyby to była rana od noża, toby jej pan tak nie zostawił, prawda?

Cisza.

– Jak pan sobie chce. – Reacher wzruszył ramionami. – Nie moja sprawa. Zresztą i tak nic by pan nie poradził. W tym stanie nie może pan nawet pojechać do niej samochodem, obojętnie jak daleko stąd mieszka. Ale powinien pan do kogoś zadzwonić.

– Nie mam do kogo – mruknął pijak. – Najbliższa stacja pogotowia jest sto kilometrów stąd. Nie wyślą karetki sto kilometrów do krwawiącego nosa.

Reacher upił kolejny łyk kawy. Pijak tym razem nie sięgnął po szklankę.

– Jasne, że miałbym problem z dojechaniem – powiedział w zadumie. – Ale na miejscu bym sobie poradził. Jestem dobrym lekarzem.

– To strzeż mnie, Boże, przed złym.

– Na przykład wiem, co dolega panu. Znaczy, fizycznie. Bo umysłowo się nie wypowiadam.

– Nie przeciągaj struny, kolego.

– Bo co?

Reacher nic nie powiedział.

– To tylko krwotok z nosa – powtórzył lekarz.

– I jak by pan temu zaradził? – spytał Reacher.

– Małe miejscowe znieczulenie. Trzeba zatkać gazą oba otwory nosowe. Ciśnienie powstrzyma krwawienie bez względu na to, czy jest po aspirynie, czy nie.

Reacher skinął głową. Pamiętał te sposoby z czasów służby wojskowej.

– No to jedźmy, doktorku – powiedział. – Ja pana zawiozę.

Czasami warto umrzeć

Подняться наверх