Читать книгу Uprowadzony - Lee Child - Страница 9
1
ОглавлениеNathana Rubina zabiła odwaga. Nie długotrwała, stanowcza odwaga, dzięki której zdobywa się medale na wojnie, lecz nagły przebłysk, oślepiający ułamek sekundy, który sprawia, że człowiek ginie na ulicy.
Wyszedł z domu wcześnie, jak to robił przez sześć dni w tygodniu, pięćdziesiąt tygodni w roku. Skromne śniadanie, odpowiednie dla krępego, pulchnego mężczyzny, który mimo przekroczonej czterdziestki stara się utrzymać formę. Długa wędrówka wyłożonymi wykładziną korytarzami domu nad jeziorem, odpowiedniego dla mężczyzny, który w każdy z trzystu dni pracy zarabia tysiąc dolarów. Kciuk dotyka przycisku otwierającego drzwi garażu, przekręcenie kluczyka uruchamia cichy silnik drogiego importowanego samochodu. Płyta ląduje w szczelinie odtwarzacza, wóz skręca tyłem na żwirowy podjazd. Zwolnienie hamulca, cichy szczęk skrzyni biegów, wciśnięcie pedału gazu – tak oto rozpoczęła się ostatnia, krótka jazda jego życia. Szósta dwadzieścia dziewięć rano. Poniedziałek.
Przez całą drogę do pracy miał zielone światła. To właśnie stało się jedną z przyczyn jego zgonu, bo gdy wjechał w osłonięte miejsce za budynkiem, do końca preludium Fugi b-moll Bacha brakowało jeszcze trzydziestu ośmiu sekund. Nathan Rubin wysłuchał jej do ostatniego grzmotu organów. Oznaczało to, że gdy wysiadł z samochodu, trzej mężczyźni znaleźli się dość blisko, by mógł do pewnego stopnia zinterpretować ich działanie. Zerknął na nich, a oni jednocześnie odwrócili wzrok i zmienili kurs, razem, niczym tancerze lub żołnierze. Nathan Rubin ruszył w stronę budynku, potem jednak zatrzymał się i obejrzał przez ramię. Trzej mężczyźni stali przy jego samochodzie. Sprawdzali drzwi.
– Hej! – krzyknął.
Był to krótki uniwersalny okrzyk zdumienia, gniewu i wyzwania, odruchowy dźwięk, jaki wydaje uczciwy naiwny obywatel, gdy dzieje się coś niespodziewanego. Instynktowna reakcja, która staje się przyczyną śmierci uczciwego naiwnego obywatela.
Nathan ruszył do wozu. Tamci mieli przewagę trzy do jednego, ale racja była po jego stronie, co sprawiło, że napiął mięśnie w nagłym przypływie pewności siebie. Szedł w ich stronę, był oburzony, czuł się sprawny i groźny.
Cóż za złudzenie. Miękki mieszkaniec przedmieścia w żadnym razie nie zdołałby sobie poradzić w podobnej sytuacji. Jego sprawność pochodziła wyłącznie z siłowni i nie miała znaczenia. Twarde mięśnie brzucha poddały się po pierwszym brutalnym ciosie. Głowa skoczyła w przód i w dół, twarde kostki zmiażdżyły wargi i strzaskały zęby. Mocne ręce pochwyciły go i przytrzymały w powietrzu, jakby nic nie ważył. Wyrwano mu z ręki kluczyki, poczuł ogłuszające uderzenie w ucho. Do ust napłynęła mu krew. Wylądował na asfalcie, ciężkie buty zaczęły kopać go w plecy, potem w brzuch i w głowę. Jego umysł spowiła czerń, niczym ekran telewizora w samym środku burzy. Świat po prostu zniknął, zwinął się, tworząc cienką, rozżarzoną linię, a potem zgasł.
I tak Nathan umarł z powodu ułamka sekundy szaleńczej odwagi. Ale nie wtedy. Umarł znacznie później, gdy po ułamku sekundy odwagi nastąpiły długie godziny panicznego, dławiącego strachu, a potem ciągnące się w nieskończoność minuty obłąkańczej, rozwrzeszczanej paniki.
* * *
Jacka Reachera ocaliła ostrożność. Ostrożność przywołana przez słabe echo z przeszłości. Miał bogatą przeszłość, a echo pochodziło z jej najgorszej części.
Odsłużył trzynaście lat w wojsku i tylko raz został ranny – nie kulą, lecz odłamkiem kości szczęki sierżanta piechoty morskiej. Stacjonował wówczas w Bejrucie, w bazie amerykańskiej koło lotniska. Na ulicy wybuchła bomba ukryta w ciężarówce. Reacher stał przy bramie, sierżant piechoty morskiej był sto metrów bliżej wybuchu. Nie zostało z niego nic poza tym odłamkiem kości, który uderzył stojącego sto metrów dalej Reachera i niczym pocisk przebił mu brzuch. Wojskowy chirurg, który zszywał ranę, powiedział później, że Reacher miał szczęście, bo prawdziwa kula w jamie brzusznej byłaby jeszcze gorsza. To właśnie echo usłyszał teraz Reacher i bardzo uważał na każde słowo, ponieważ trzynaście lat później stał bez ruchu, a z odległości pięciu centymetrów celowano mu z pistoletu prosto w brzuch.
Pistolet, dziewięciomilimetrowy automat, nowiusieńki, naoliwiony, trzymany nisko, wymierzono wprost w starą bliznę. Facet, który go trzymał, chyba wiedział, co robi. Broń była odbezpieczona, lufa nawet nie drgnęła, zero napięcia, palec na spuście gotowy do wykonania ruchu. Reacher dostrzegł to natychmiast. Skupił uwagę na tym palcu.
Stał obok kobiety, trzymał ją pod rękę. Nigdy wcześniej jej nie widział. Kobieta wpatrywała się w identyczny dziewięciomilimetrowy pistolet, z którego celowano w jej brzuch. Jej napastnik był bardziej spięty niż ten Reachera. Wydawał się niespokojny, zdenerwowany, jego broń drżała. Miał obgryzione paznokcie. Mały nerwus. Cała czwórka stała na ulicy, troje niczym posągi, czwarty lekko przestępował z nogi na nogę.
Znajdowali się w Chicago, w centrum miasta, na ruchliwym chodniku, w poniedziałek, w ostatni dzień czerwca. Jasne słońce, ładny, słoneczny, letni dzień. Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy, w sposób, którego nie dałoby się przygotować nawet przez milion lat. Reacher spacerował ulicą, donikąd się nie wybierał, nie szedł ani szybko, ani wolno. Miał właśnie minąć wyjście z pralni chemicznej, gdy drzwi otworzyły mu się tuż przed nosem i na chodnik pod jego stopy upadła stara metalowa kula. Reacher podniósł wzrok i zobaczył stojącą w drzwiach kobietę. Niewiele brakowało, a upuściłaby dziewięć worków z pralni. Dobiegała trzydziestki – ciemnowłosa, spokojna, ładna, ubrana w dość drogie ciuchy. Coś było nie tak z jej nogą, musiała doznać jakiegoś urazu. Jej dziwna postawa świadczyła o tym, że cierpi. Popatrzyła na niego prosząco. Odpowiedział spojrzeniem mówiącym: nie ma sprawy, i podniósł kulę. Jedną ręką odebrał kobiecie worki, drugą wręczył kulę. Torby zarzucił na ramię, czując, jak dziewięć drucianych wieszaków wrzyna mu się w palec. Kobieta oparła kulę o chodnik i wsunęła przedramię w specjalny wygięty uchwyt. Reacher podał jej rękę, zawahała się, po czym skinęła głową zawstydzona, a on wziął ją pod ramię i odczekał chwilkę. Wiedział, że pomaga, ale czuł się dziwnie. Odwrócili się razem, by odejść. Reacher sądził, że przejdzie z nią kilka kroków, aż kobieta odzyska panowanie nad sobą, potem puści jej rękę i odda ubrania. Jednak kiedy się odwrócił, ujrzał tuż przed sobą dwóch mężczyzn, którzy trzymali w rękach pistolety samopowtarzalne kalibru dziewięć milimetrów.
Cała czwórka zamarła, stojąc twarzą w twarz, parami, niczym cztery osoby jedzące razem kolację w ciasnej loży w restauracji. Dwaj trzymający broń mężczyźni byli biali, dobrze odżywieni, zachowywali się z lekką, wojskową precyzją. Byli też trochę do siebie podobni – średni wzrost, krótkie brązowe włosy, potężne muskularne dłonie. Wielkie bezmyślne twarze, nieciekawe różowe rysy, napięcie w twardych oczach. Nerwowy facecik był niższy, zupełnie jakby większość energii zużywał na martwienie się. Obaj mieli na sobie koszule w kratę i popelinowe kurtki. Stali tuż obok siebie. Reacher, który znacznie przewyższał wszystkich wzrostem, mógł się rozejrzeć, patrząc nad ich głowami. Stał jednak zaskoczony, z ubraniami kobiety zarzuconymi na ramię. Kobieta wspierała się na kuli, milczała. Dwaj mężczyźni celowali do nich z broni. Reacherowi wydawało się, że stoją tak bardzo długo, wiedział jednak, że to mylące uczucie. Prawdopodobnie minęło zaledwie półtorej sekundy.
Mężczyzna stojący naprzeciwko Reachera był chyba przywódcą. Spokojnie wodził wzrokiem od Reachera do kobiety. W końcu machnął bronią, wskazując krawężnik.
– Do wozu, suko – polecił. – I ty, dupku.
Mówił z naciskiem, lecz cicho, władczo, praktycznie bez akcentu, może z odrobiną kalifornijskiego. Przy krawężniku czekał samochód – wielki, czarny, drogi wóz. Kierowca pochylał się nad przednimi siedzeniami, wyciągając rękę, starał się zwolnić zamek w drzwiach. Mężczyzna stojący naprzeciwko Reachera znów machnął bronią. Reacher nawet nie drgnął. Spojrzał w prawo, w lewo i uznał, że ma jeszcze półtorej sekundy, by dokonać wyboru. Dwaj faceci z pistoletami automatycznymi niespecjalnie go martwili. Z powodu prania dysponował wprawdzie tylko jedną wolną ręką, uznał jednak, że bez trudu załatwi ich obu. Problemy kryły się obok i za jego plecami. Zerknął w okno pralni, korzystając z niego niczym z lustra. Dwadzieścia metrów dalej chodnikiem przelewał się gęsty tłum. Kilka zbłąkanych pocisków z łatwością znalazłoby cel. Bez dwóch zdań. Oto problem za jego plecami. Problem obok to nieznana kobieta. Nie miał pojęcia, jak zachowa się w takiej sytuacji. Ma niesprawną nogę, z pewnością zareaguje z opóźnieniem, będzie poruszała się powoli. Nie zamierzał wdawać się w bójkę, nie w tym otoczeniu, nie z kimś takim u boku.
Mężczyzna mówiący z lekkim kalifornijskim akcentem chwycił przegub Reachera, obciążony dziewięcioma workami z praniem. Pociągnął go do samochodu. Palec wskazujący nadal czekał na swoją chwilę, Reacher obserwował go kątem oka. Puścił rękę kobiety, podszedł do wozu, cisnął worki na tylne siedzenie i wsunął się za nimi. Kobieta wylądowała obok niego, potem do środka wgramolił się nerwusek i zatrzasnął drzwi. Przywódca usiadł z przodu, po prawej. Trzasnął drzwiami. Kierowca pchnął dźwignię biegów i samochód potoczył się cicho ulicą.
* * *
Kobieta jęczała z bólu. Reacher domyślił się, że nerwusek wbija jej broń między żebra. Przywódca tkwił odwrócony na przednim siedzeniu. Uzbrojoną w pistolet dłoń opierał na skórzanym zagłówku, celując wprost w pierś Reachera. To był glock 17. Reacher wiedział o nim wszystko. Oceniał prototyp pod kątem przydatności dla swojej jednostki – takie otrzymał zadanie podczas okresu rekonwalescencji w Bejrucie. Glock to niewielka solidna broń, niecałe dziewiętnaście centymetrów długości, od iglicy po koniec lufy, dostatecznie długa, by utrzymać celność. Reacher trafiał z niego w pinezki z odległości dwudziestu pięciu metrów. Pistolet ten strzelał całkiem solidnymi pociskami, ponadsiedmiogramowymi, które wyrzucał z prędkością ponad tysiąca dwustu kilometrów na godzinę. Siedemnaście pocisków w magazynku, stąd nazwa. Był lekki – mimo swej siły rażenia ważył raptem siedemset trzy gramy. Najważniejsze części zrobiono ze stali, resztę z plastiku, czarnego poliwęglanu, jak w drogim aparacie fotograficznym. Doskonała robota.
Jednak Reacher jakoś go nie polubił i uznał, że nie spełnia wyspecjalizowanych wymagań jego jednostki. Zalecił odrzucenie kontraktu i zamiast tego oddał głos na berettę 92F. Beretta, także dziewięciomilimetrowa, była o ćwierć kilo cięższa, trzy centymetry dłuższa, miała o dwa pociski mniej w magazynku, lecz jej siła strzału była o dziesięć procent większa niż w glocku. To się liczyło. A poza tym nie zrobiono jej z plastiku. Reacher wybrał berettę, dowódca jednostki zgodził się z jego opinią i przesłał ocenę Reachera dalej. Cała armia poparła tę rekomendację. W tym samym tygodniu, w którym go awansowano i przypięto mu do piersi Srebrną Gwiazdę i Purpurowe Serce, armia zamówiła beretty, choć były droższe, a NATO miało świra na punkcie glocków, i choć Reacher, który niedawno opuścił West Point, jako jedyny wypowiedział się w tej kwestii. Potem przydzielono go gdzie indziej, służył na całym świecie i nie miał już styczności z glockiem 17 – aż do tej chwili. Dwanaście lat później mógł mu się przyjrzeć dokładnie i z bliska.
Odwrócił wzrok od broni, skupiając się na trzymającym ją napastniku. Tuż przy linii włosów jaśniała całkiem niezła opalenizna. Widać, że niedawno odwiedził fryzjera. Kierowca miał wysokie błyszczące czoło, rzednące włosy zaczesane do tyłu, różową, żywą twarz i uśmieszek typowy dla paskudnych facetów, którzy sądzą, że są przystojni. Taka sama tania koszula z supermarketu, taka sama kurtka, takie samo masywne ciało, pewność siebie zabarwiona lekkim zdenerwowaniem. Trzej faceci, wszyscy mieli na oko około trzydziestu, trzydziestu pięciu lat – jeden przywódca, jeden nerwus, jeden spokojny wykonawca. Wszyscy spięci, lecz sprawni, najwyraźniej wykonujący zadanie. Zagadka. Reacher spojrzał ponad lufą glocka w oczy przywódcy, tamten jednak pokręcił głową.
– Bez gadania, dupku – warknął. – Zacznij gadać, to cię zastrzelę. Masz moje słowo. Siedź cicho, a może przeżyjesz.
Reacher mu uwierzył. Gość miał twarde oczy, mocno zaciskał usta. Jechali w milczeniu. Po chwili samochód zwolnił i skręcił na wyboisty betonowy plac. Skierował się za opuszczony budynek przemysłowy. Według szacunków Reachera oddalili się jakieś siedem kilometrów na południe od centrum. Kierowca zatrzymał samochód tak, by jego drzwi znalazły się dokładnie naprzeciwko tylnego wejścia do niewielkiej ciężarówki. Ciężarówka stała samotnie na pustym parkingu – ford econoline, brudnobiały, nie stary, lecz wyraźnie używany. Napis na boku zamalowano niedawno białą farbą, nie do końca pasującą do reszty karoserii. Reacher się rozejrzał. Cały parking wypełniały śmiecie. Dostrzegł porzuconą nieopodal puszkę po farbie i pędzel. W pobliżu nie było nikogo. Pusto. Jeśli ma coś zrobić, to znalazł się we właściwym miejscu, nadeszła też odpowiednia pora. Lecz facet z przodu uśmiechnął się lekko i sięgnął na tył wozu. Lewą ręką złapał Reachera za kołnierz, prawą wbił mu w ucho koniec lufy glocka.
– Siedź spokojnie, dupku – rzucił.
Kierowca wysiadł z samochodu i okrążył maskę. Wyjął z kieszeni kluczyki i otworzył tylne drzwi ciężarówki. Reacher siedział bez ruchu. Wetknięcie pistoletu w ucho to nie najlepszy pomysł – jeśli ofiara nagle szarpnie głową i ją odwróci, pistolet się wysunie, omijając czoło. Wówczas nawet szybka reakcja niewiele pomoże. Niewykluczone, że strzelec zdoła przedziurawić zewnętrzną część ucha ofiary, z pewnością rozwali jej też bębenek, ale nie są to rany śmiertelne. Reacher przez sekundę rozważał swoje szanse, a potem nerwus wyciągnął kobietę z wozu i pchnął w stronę ciężarówki. Kuśtykając i podskakując, pokonała krótki odcinek dzielący jedne drzwi do drugich. Reacher obserwował ją kątem oka. Napastnik odebrał jej torebkę i cisnął do wozu. Wylądowała u stóp Reachera, uderzając ciężko o grubą wykładzinę. Duża torba z pięknej skóry, w środku coś ciężkiego, metalowego. Tylko jedna metalowa rzecz w torbie kobiety mogłaby wylądować tak ciężko. Z nagłym zainteresowaniem znów zerknął na swoją towarzyszkę.
Leżała bezwładnie w ciężarówce, boląca noga wyraźnie jej przeszkadzała. A potem przywódca z przodu pociągnął Reachera w bok i przekazał go nerwusowi. Glocka w uchu zastąpił drugi, wbity pod żebra. Pociągnięto go naprzód, przez parking, na tył ciężarówki, i wepchnięto do środka, gdzie znajdowała się już kobieta. Nerwus pilnował ich obojga, celując z lekko trzęsącego się glocka. Tymczasem przywódca sięgnął do wozu i wyciągnął metalową kulę kobiety. Podszedł do nich i wrzucił ją do środka. Kula z brzękiem rąbnęła o ściankę. Worki z praniem i torebkę zostawił w samochodzie. Z kieszeni kurtki wyjął kajdanki. Jedną bransoletę zatrzasnął na prawym przegubie kobiety, szarpnął nią w bok, chwycił lewą rękę Reachera i zacisnął kajdanki. Potrząsnął nimi, sprawdzając, czy są wystarczająco ciasne. Z głośnym trzaskiem zamknął drzwi ciężarówki z lewej strony. Reacher dostrzegł jeszcze, jak kierowca wylewa coś do samochodu z plastikowych butelek – jasny płyn, silna woń benzyny, jedna butelka z tyłu, jedna z przodu. A potem przywódca zatrzasnął prawe drzwi. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał Reacher, nim spowiła go ciemność, był kierowca wyciągający z kieszeni pudełko zapałek.