Читать книгу Wonder Woman. Zwiastunka wojny - Leigh Bardugo - Страница 7
Rozdział 1
Оглавление„Nie po to startujesz w wyścigu, żeby przegrać”.
Diana podrygiwała lekko na palcach na linii startu. Łydki miała napięte jak cięciwy łuków, słowa matki dźwięczały jej w uszach. Zawody zapaśnicze i konkurs rzutu oszczepem, od których miały się rozpocząć igrzyska nemezyjskie, zgromadziły zgiełkliwy tłum widzów, ale to bieg był wydarzeniem najbardziej przez wszystkich oczekiwanym – zwłaszcza odkąd rozeszła się wieść, że wystartuje w nim córka królowej.
Hippolita nie okazała zdumienia na widok Diany wśród biegaczek stłoczonych na wysypanej piaskiem arenie, gdy nieco wcześniej – zgodnie z tradycją – zeszła z podwyższenia, skąd obserwowała zmagania, by życzyć zawodniczkom powodzenia, rozbawić kogoś rzuconym od niechcenia żartem, komu innemu szepnąć słowo zachęty. Dianie skinęła głową, nie okazując jej żadnych szczególnych względów, ale szepnęła przy tym tak cicho, że tylko córka mogła ją usłyszeć:
– Nie po to startujesz w wyścigu, żeby przegrać.
Amazonki, które utworzyły szpaler wzdłuż wyjścia z areny, przytupywały rytmicznie i gromkim śpiewem domagały się rozpoczęcia igrzysk.
Stojąca na prawo od Diany Rani posłała jej promienny uśmiech.
– Oby szczęście ci dopisało.
Zawsze miła, zawsze pełna wdzięku i – oczywiście – zawsze zwycięska.
Stojąca po lewej Thyra prychnęła tylko i pokręciła głową.
– Będzie jej potrzebne – powiedziała.
Diana udała, że jej nie słyszy. Od tygodni czekała na ten wyścig, bieg przez całą wyspę po jedną z czerwonych flag zawieszonych pod olbrzymią kopułą Bana-Mighdall. Gdyby to był zwyczajny sprint po prostej, nie miałaby szans; nie osiągnęła jeszcze pełni swoich amazońskich sił.
„Nie martw się, z czasem będziesz równie silna jak my wszystkie”, obiecywała jej matka. Ale matka obiecywała jej wiele rzeczy.
Jednakże ten wyścig był inny, wymagał strategii, i Diana była na niego gotowa. Trenowała potajemnie, ćwiczyła sprint z Maeve, wytyczyła własną trasę, która biegła wprawdzie w trudnym terenie, ale z pewnością prowadziła najkrótszą drogą na przeciwległy kraniec wyspy, a nawet... nie, nie posunęła się do szpiegowania swoich konkurentek, ale gromadziła informacje na ich temat. Nadal była z nich wszystkich najniższa i oczywiście najmłodsza, ale przez ostatni rok bardzo wyrosła i teraz prawie dorównywała wzrostem Thyrze.
Nie potrzebuję szczęścia, pomyślała. Mam plan.
Zerknęła na Amazonki stojące w szeregu na linii startu jak żołnierze przed szturmem.
Chociaż odrobina szczęścia by nie zaszkodziła, dodała w duchu.
Bardzo chciała zdobyć ten laurowy wieniec. Był lepszy od wszelkich koron i diademów. Mogła na niego zapracować, zamiast po prostu go dostać.
Wypatrzyła w tłumie rude włosy i piegowatą twarz Maeve i uśmiechnęła się do niej, starając się emanować pewnością siebie. Maeve odpowiedziała uśmiechem i gestem obu rąk, jakby ubijała powietrze.
„Spokojnie do przodu”, odczytała Diana z ruchu jej warg.
Przewróciła oczami, ale skinęła głową i postarała się uspokoić oddech.
A potem oczyściła umysł z wszelkich myśli i skoncentrowana patrzyła, jak Tekmessa przechodzi wzdłuż linii startu, przeprowadzając ostatni przegląd biegaczek. Klejnoty lśniły wśród jej gęstych pukli, na brązowych ramionach połyskiwały srebrne obręcze. Najbliższa doradczyni Hippolity, ustępująca w hierarchii Amazonek tylko królowej, kroczyła z taką dumą, jakby zamiast przewiązanej w pasie indygowej luźnej sukienki włożyła pancerz bojowy.
– Spokojnie, Pyxis – mruknęła, przechodząc obok Diany. – Nie chciałybyśmy, żebyś się potłukła.
Thyra znów prychnęła, ale Diana w żaden sposób nie zareagowała na przezwisko.
Nie będziesz ze mnie drwić, kiedy stanę na podium, pomyślała tylko.
Tek uciszyła tłum gestem uniesionych rąk i skłoniła się przed Hippolitą, zasiadającą pomiędzy dwiema innymi członkiniami Rady Amazonek w loży królewskiej; wysoko wyniesioną platformę ocieniał jedwabny daszek ufarbowany w intensywne odcienie czerwieni i błękitu: barwy królowej. Matka wolałaby, żeby Diana stała w tej chwili tam, w loży, u jej boku, zamiast na linii startu; żeby tylko obserwowała rozpoczęcie igrzysk, zamiast w nich uczestniczyć. Co oczywiście nie będzie miało żadnego znaczenia, gdy Diana zwycięży w biegu.
Hippolita – niezwykle elegancka w białej tunice, spodniach do konnej jazdy i prościutkim diademie okalającym skronie – ledwo dostrzegalnie skinęła głową. Sprawiała wrażenie spokojnej i rozluźnionej, jakby w każdej chwili mogła zeskoczyć z podwyższenia i włączyć się do zawodów, a przy tym ani przez moment nie przestała być królową.
Tek odwróciła się do zgromadzonych na arenie biegaczek.
– Dla czyjej chwały będziecie rywalizować? – spytała.
– Na chwałę Amazonek! – odpowiedziały chórem. – Na chwałę królowej!
Serce Diany zabiło żywiej. Nigdy przedtem nie wypowiadała tych słów, nie jako zawodniczka.
– Komu codziennie oddajemy cześć? – zagrzmiała Tek.
– Herze! – odkrzyknęły. – Atenie. Demeter. Hestii. Afrodycie. Artemidzie.
Te boginie stworzyły Themiskyrę i ofiarowały ją Hippolicie jako bezpieczne schronienie.
Tek zawiesiła głos, a wśród kobiet na starcie dało się słyszeć szeptane kolejne imiona: Oya, Durga, Freja, Maria, Yael. Imiona wykrzykiwane w chwili śmierci, ostatnie modlitwy poległych wojowniczek, słowa, które sprowadziły je na tę wyspę i dały im nowe życie, życie Amazonek. Stojąca obok Diany Rani wypowiedziała szeptem imiona Matri, siedmiu matek – pogromczyń demonów, i przycisnęła do ust prostokątny amulet, z którym nigdy się nie rozstawała.
Tek uniosła czerwoną jak krew flagę, taką samą jak te, które miały czekać na biegaczki w Bana-Mighdall.
– Niechaj ta wyspa poprowadzi was do uczciwego triumfu! – wykrzyknęła.
Machnęła płachtą czerwonego jedwabiu. Tłum ryknął. Biegaczki runęły w stronę wschodniego łuku. Wyścig się rozpoczął.
Diana i Maeve spodziewały się, że w wąskim tunelu przy wyjściu z areny utworzy się zator, lecz Diana i tak poczuła ukłucie frustracji, gdy zawodniczki stłoczyły się w kamiennej gardzieli – białe tuniki i muskularne ciała wymieszały się dokumentnie, a kroki niosły się donośnym echem wśród kamieni, gdy wszystkie biegaczki jednocześnie usiłowały wydostać się z areny.
Nagle znalazły się na drodze i każda pędziła ile sił w nogach obraną wcześniej trasą.
Nie po to startujesz w wyścigu, żeby przegrać.
Te słowa wyznaczały rytm kroków Diany. Bose stopy uderzały głośno o bity trakt, który przez gęstwinę Gaju Kybele miał ją zaprowadzić na północne wybrzeże wyspy.
W innych okolicznościach wędrówka przez ten las trwałaby wieki, trzeba by się bowiem przedzierać przez wiatrołomy i przerąbywać przez gęste, zbite chaszcze, najlepiej nie przejmując się perspektywą stępienia miecza. Ale Diana dobrze zaplanowała trasę i już godzinę po zapuszczeniu się w las wynurzyła się z niego na pustą przybrzeżną drogę. Wiatr rozwiał jej włosy, słona mgiełka bryznęła w twarz. Wciągnęła głęboko powietrze do płuc, sprawdziła położenie słońca na niebie. Wygra. Nie po prostu stanie na podium, tylko zwycięży.
Tydzień wcześniej do spółki z Maeve rozplanowały szczegółowo całą trasę i dwa razy przebiegły ją w tajemnicy przed wszystkimi, w szarym świetle przedświtu, kiedy ich siostry dopiero wstawały z łóżek, w kuchniach rozpalano pierwsze ognie, a jedynymi świadkami ich eskapad mogliby być myśliwi tropiący zwierzynę i rybacy zarzucający sieci – gdyby nie fakt, że myśliwi woleli polować wśród łąk i lasów na południu wyspy, a rybacy nie zapuszczali się na ten odcinek wybrzeża, bo nie mieli gdzie spuścić łodzi na wodę; strome urwiska stalowej barwy opadały wprost do morza, a do jedynej małej i niegościnnej zatoczki prowadziła ścieżka tak wąska, że trzeba było iść nią bokiem, z plecami przyciśniętymi do skały.
Północne wybrzeże było szare, posępne i niegościnne, a Diana znała każdy cal jego tajemnych krajobrazów, wszystkie skalne turnie, groty i sadzawki pozostające po odpływie, w których roiło się od czareczek i anemonów. To było dobre miejsce, jeśli ktoś chciał pobyć sam.
„Wyspa stara się nas zadowolić”, powiedziała jej kiedyś matka. To dlatego w niektórych rejonach Themiskyry rosły sekwoje, a w innych kauczukowce; dlatego można było po południu dosiąść kucyka o łagodnie wygiętej szyi i błądzić po łąkach, a wieczorem tego samego dnia na grzbiecie wielbłąda wspinać się na piaszczyste wydmy. Wszystko to były skrawki żywotów, jakie Amazonki wiodły przed przybyciem na wyspę, małe krajobrazy ich serc.
Diana zastanawiała się czasem, czy Themiskyra nie uformowała północnego wybrzeża specjalnie dla niej, aby mogła mierzyć się z tutejszymi urwiskami, a w chwilach, gdy brzemię bycia królewską córką nadmiernie jej ciążyło, znajdować tu azyl i wytchnienie.
„Nie po to startujesz w wyścigu, żeby przegrać”.
To nie było jakieś tam ogólnikowe ostrzeżenie. Obie wiedziały, że przegrana Diany miałaby bardzo poważne konsekwencje, i to nie tylko dlatego, że była królewną.
Znów poczuła na sobie znaczące spojrzenie Tek, znów usłyszała jej drwiący głos: „Spokojnie, Pyxis”. To ona ją tak przezwała: Pyxis. Gliniany garnuszek służący do przechowywania klejnotów i karminu do barwienia ust. Przezwisko miało być zupełnie nieszkodliwe, żartobliwe, zawsze wypowiadane z czułością – tak przynajmniej twierdziła Tek, ale za każdym razem bolało tak samo i przypominało Dianie, że nie jest taka jak inne Amazonki i nigdy nie będzie. Jej siostry były zaprawionymi w bojach wojowniczkami: twarde jak stal, zahartowane cierpieniem i przeznaczone do rzeczy wielkich zasłużyły na nieśmiertelność i miejsce na Themiskyrze – wszystkie oprócz niej, zrodzonej z ziemi tej wyspy i marzenia Hippolity o posiadaniu córki, które kazało jej uformować Dianę z gliny, pustą w środku i kruchą.
Spokojnie, Pyxis. Nie chciałybyśmy, żebyś się potłukła.
Uspokoiła oddech, wyrównała krok.
Nie dzisiaj, Tek. Dzisiaj wawrzyn jest mój.
Zerknęła w stronę horyzontu, żeby chłodny zefirek osuszył jej pot na czole. We mgle mignęła jej biała sylwetka statku. Na tyle zbliżył się do granicy, że było wyraźnie widać żagle. Nie był duży... Czyżby szkuner? Nie była najlepsza w terminologii marynistycznej: grotmaszt, bezanmaszt, tysiące nazw żagli, do tego takielunek, węzły... Co innego pływać na łodzi i uczyć się żeglarstwa pod okiem Teuty, która pływała z iliryjskimi piratami, a co innego kisnąć w bibliotece w Efezjum i szklistym wzrokiem wodzić po wizerunkach brygantyn i karaweli.
Bawiły się czasem z Maeve w wypatrywanie statków i samolotów, raz udało im się nawet dostrzec na widnokręgu wielgachną plamę statku wycieczkowego, ale większość śmiertelników miała świadomość, że lepiej unikać tego zakątka Morza Egejskiego, gdzie igły kompasów wirują jak szalone, a przyrządy znienacka odmawiają posłuszeństwa.
Dzisiaj wyglądało na to, że tuż za obszarem granicznych mgieł zbiera się na burzę i Diana trochę żałowała, że nie ma czasu, by przystanąć i popatrzeć. Deszcze na Themiskyrze były nużąco łagodne i przewidywalne; nie było co liczyć na budzące zgrozę gromy czy rozbłysk odległego pioruna.
– Brakuje ci czasem burz? – spytała kiedyś Diana, gdy wylegiwały się z Maeve na zalanym słońcem pałacowym tarasie, wsłuchane w ryk i hurgot odległego sztormu.
Maeve zginęła w zasadzce w Crossbarry, z modlitwą do świętej Brygidy z Kildare na ustach. Wedle amazońskich standardów była nowa na wyspie; przybyła z Cork, gdzie burze były na porządku dziennym.
– Nie – odparła Maeve z charakterystycznym dla niej śpiewnym akcentem. – Brakuje mi dobrej herbaty, tańców, chłopców, ale nie deszczu.
– Przecież my też tańczymy – żachnęła się Diana.
Maeve się roześmiała.
– Tańczysz zupełnie inaczej, kiedy wiesz, że nie będziesz żyła wiecznie – odparła i przeciągnęła się. Piegi na jej skórze przypominały gęste obłoki kwiatowego pyłku. – W którymś poprzednim życiu musiałam chyba być kotem, bo najchętniej nie robiłabym nic innego, tylko wylegiwała się i spała w największej plamie słońca na świecie.
Spokojnie do przodu.
Diana powstrzymała impuls, który kazał jej przyśpieszyć. Trudno było pamiętać o zachowaniu rezerwy sił, kiedy promienie porannego słońca kładły jej się na ramionach, a wiatr popychał ją w plecy. Czuła się silna.
Łatwo było czuć się silną, kiedy była sama.
Nad falami poniósł się donośny huk, ostry, metaliczny łoskot, jakby gdzieś zatrzasnęły się ogromne drzwi. Na sinym widnokręgu słup dymu buchnął pod niebo. Płomienie lizały go od spodu. Szkuner stał w ogniu: dziób miał zdruzgotany, jeden z masztów był złamany, żagle walały się rozwleczone po rejach.
Diana odruchowo zwolniła, ale natychmiast zmusiła się do przyśpieszenia kroku. Szkunerowi i tak nie mogła pomóc. Samoloty spadały, statki rozbijały się na skałach – taka już była natura świata śmiertelników. Łatwo tam było o katastrofę, nieszczęścia się zdarzały, a życie ludzkie było falą cierpienia, która nigdy nie docierała do brzegów tej wyspy. Daleko, daleko z przodu wielka kopuła Bana-Mighdall mieniła się złoto w słońcu. Najpierw czerwona flaga, potem laurowy wieniec. Taki był plan.
Nie wiadomo skąd wiatr przyniósł krzyk.
To mewa, pomyślała Diana.
Nie, rozległ się w jej głowie inny głos. To krzyk dziewczyny.
Niemożliwe. Ludzki głos nie mógł się nieść na taką odległość.
Prawda, że nie mógł?
To bez znaczenia. I tak nie mogła nic zrobić.
Mimo to znów spojrzała ku horyzontowi.
Po prostu chcę się lepiej przyjrzeć, tłumaczyła się sama przed sobą. Mam mnóstwo czasu. Prowadzę.
Nie miała powodu, żeby zejść z pożłobionego koleinami starego traktu; nie było sensu wspinać się na skalisty cypel. Mimo to tak właśnie zrobiła.
Spokojna i przejrzysta woda przy brzegu miała intensywnie turkusowy kolor. Morze, które rozpościerało się dalej od wyspy – o, to było zupełnie co innego: dzikie, wzburzone, granatowe, niemal czarne. Wyspa mogła próbować zadowolić Dianę i jej siostry, ale świat poza jej granicą za nic miał szczęśliwość i bezpieczeństwo swoich mieszkańców.
Nawet z tej odległości było oczywiste, że szkuner tonie, nigdzie nie było jednak widać szalup ani sygnałów alarmowych – tylko potrzaskane kawałki statku unoszące się na falach. Zaraz będzie po wszystkim. Diana roztarła zmarznięte ramiona, żeby odpędzić nagły chłód, i zaczęła wracać na trakt. Taki już był ludzki los. Wielokrotnie nurkowały z Maeve w pobliżu granicy, oglądały zatopione wraki samolotów, kliprów i smukłych statków motorowych. Słona woda zmieniała drewno, utrwalała je, chroniła przed próchnieniem. O śmiertelnikach nie dało się tego powiedzieć: padali łupem ryb głębinowych, rekinów oraz czasu, który pożerał ich powoli, lecz nieuchronnie, zarówno w wodzie, jak i na lądzie.
Jeszcze raz zerknęła na słońce. Od Bana-Mighdall dzieliło ją czterdzieści minut biegu, może mniej. Zmusiła nogi do wysiłku. Straciła zaledwie kilka minut, jeszcze zdąży to nadrobić.
Zamiast tego obejrzała się przez ramię.
Wszystkie stare księgi opowiadały historie o kobietach, które, uciekając z płonących miast albo z piekła, niepomne wcześniejszych ostrzeżeń oglądały się za siebie. Mimo to Diana obejrzała się na pochłaniany przez wzburzone morze statek, przekrzywiony jak złamane ptasie skrzydło.
Zmierzyła wzrokiem urwisko najeżone u stóp ostrymi skałami. Jeżeli przed skokiem nie nabierze dostatecznego rozpędu, lądowanie może być przykre. Chociaż oczywiście upadek jej nie zabije.
Nie zabiłby prawdziwej Amazonki, upomniała się w duchu. A ciebie?
No dobrze, w takim razie mogła tylko mieć nadzieję, że upadek jej nie zabije. Co oczywiście nie wykluczało, że później zrobi to jej matka.
Jeszcze raz spojrzała na wrak i puściła się biegiem: pędziła ile sił w nogach, wydłużyła krok, miarowo pracowała rękami, nabierała prędkości i z każdą chwilą przybliżała się do skraju urwiska.
Stój, stój, stój! – wrzeszczał głos w jej głowie. To szaleństwo!
Nawet jeśli jacyś rozbitkowie przeżyli, i tak nie będzie mogła nic zrobić. Próba ich ocalenia pociągnęłaby za sobą groźbę banicji – taka była zasada, od której nie mogło być wyjątków dla nikogo, nawet dla królewny.
Zatrzymaj się!
Nie była pewna, dlaczego nie posłuchała tego głosu. Chciała wierzyć, że zrobiła to, ponieważ bijące w jej piersi serce bohaterki kazało jej odpowiedzieć na tamten przerażony krzyk. Kiedy jednak skoczyła z urwiska wprost w pustkę nieba, wiedziała doskonale, że podjęła wyzwanie tego ogromnego szarego morza, któremu było obojętne, czy je kocha.
Jej ciało zakreśliło idealny łuk w powietrzu, złożone ręce prowadziły ją w locie niczym igła kompasu. Zanurkowała ku powierzchni i perfekcyjnie weszła w wodę. Nagle cisza wypełniła jej uszy, mięśnie napięły się odruchowo w oczekiwaniu brutalnego zderzenia ze skałami, ale nic takiego nie nastąpiło. Wystrzeliła w górę, przebiła powierzchnię wody, nabrała powietrza w płuca... i popłynęła wprost ku granicy, tnąc ciepłą wodę ramionami.
Przy zbliżaniu się do granicy zawsze odczuwała lekki dreszczyk emocji. Temperatura wody zmieniała się, zimno najpierw dotykało czubków palców, potem ogarniało głowę i ramiona. Lubiły z Maeve wypływać z południowych plaż i prowokować się nawzajem, która odważy się dalej zapuścić. Raz mignął im we mgle statek. Zobaczyły stojących na rufie marynarzy: jeden z nich wskazywał wyciągniętą ręką w ich stronę. Zanurkowały w bezpieczne głębiny, gestykulując jak obłąkane i zanosząc się śmiechem, tak że kiedy wróciły na plażę, obie krztusiły się słoną wodą.
– Całkiem jak syreny! – wykrzyknęła Maeve, gdy wyciągnęły się na ciepłym piasku.
Szkoda tylko, że ani jedna, ani druga nie umiała śpiewać. Do wieczora wywrzaskiwały irlandzkie przyśpiewki pijackie, fałszując przy tym okrutnie i śmiejąc się do rozpuku – dopóki Tek ich nie znalazła, bo wtedy natychmiast umilkły. Wypłynięcie poza granicę było drobnym przewinieniem, ale pokazanie się śmiertelnikom w pobliżu wyspy zasługiwało na poważną karę.
A teraz? Co w tej chwili robiła Diana?
Zatrzymaj się.
Nie mogła tego zrobić. Przenikliwy ludzki krzyk cały czas dźwięczał jej w uszach.
Znalazła się poza granicą, zimna woda oblała całe jej ciało. Morze ją zagarnęło – i nie było jej przyjazne. Prąd chwycił ją za nogi i pociągnął w dół: potężna, obalająca wszystko siła. Zaledwie wzruszenie ramion boga.
Walcz! – upomniała się w myślach Diana.
Napięła mięśnie, skorygowała kurs. Nigdy wcześniej nie musiała walczyć z morzem.
Wynurzyła się i spróbowała zorientować w sytuacji. Ze wszystkich stron otaczały ją spienione fale, na wodzie unosiło się mnóstwo śmiecia: papiery, odłamki drewna, kawałki włókna szklanego, pomarańczowe kamizelki ratunkowe, których załoga nie zdążyła włożyć. Padający deszcz i otulająca wyspę mgła ograniczały widoczność niemal do zera.
Co ja tutaj robię? – zastanawiała się Diana. Statki płyną i się rozbijają, tak już jest. Giną przy tym ludzie.
Zanurkowała i wytężyła wzrok, ale wśród napierającej zewsząd szarej wody nikogo nie wypatrzyła. Wypłynęła na powierzchnię. Własna głupota przyprawiała ją o narastający ból w trzewiach. Poświęciła wyścig, a przecież to miała być chwila, w której siostry zobaczą ją taką, jaka jest naprawdę. To miał być moment triumfu dla jej matki. Tymczasem ona z własnej woli wyzbyła się przewagi nad konkurentkami – i to w imię czego? Tutaj nie znajdzie nic poza zniszczeniem.
Kątem oka zobaczyła błysk czegoś białego, jakiś ogromny kształt, może fragment kadłuba. Uniósł się na fali, zniknął, znów się uniósł... Dianie mignęła szczupła brązowa ręka kurczowo wczepiona w burtę – rozcapierzone palce, wyraźnie zarysowane knykcie... Zniknęła.
Przyszła kolejna fala, wielka, szara góra wody. Diana dała w nią nura, machnęła mocno nogami, wypłynęła na powierzchnię i zaczęła się rozglądać – nic, wszędzie tylko kawałki drewna i włókna szklanego, identyczne, nie do odróżnienia.
Ale nie – znowu: dłoń, dwie dłonie, korpus, pochylona głowa, zgarbione ramiona, cytrynowożółta koszula, kłąb ciemnych włosów. Dziewczyna. Zadarła głowę i łapczywie złapała powietrze, tocząc dookoła dzikim, przerażonym spojrzeniem ciemnych oczu. Fala przewaliła się przez nią, pochłonął ją bryzg białej piany. Odłamek kadłuba znowu wypłynął. Dziewczyna zniknęła.
Diana ponownie zanurkowała, kierując się do miejsca, w którym mignęła jej kobieta-rozbitek. Dostrzegła plamę żółci. Rzuciła się w jej stronę, złapała ją i przyciągnęła. Ze wzburzonej wody wyjrzała upiorna twarz: złote włosy i niebieskie oczy, szeroko otwarte, martwe. Nigdy przedtem nie widziała trupa z bliska. Nigdy przedtem nie widziała chłopca z bliska. Cofnęła się odruchowo, puściła jego koszulę i odprowadziła go wzrokiem, notując w myślach różnice: mocny zarys szczęki, szerokie czoło... Jak na rysunkach w książkach.
I znowu dała nura, ale tym razem zupełnie straciła orientację: fale, wrak, ledwie widoczny zarys wyspy we mgle... Jeżeli oddali się jeszcze bardziej, może nigdy nie znaleźć drogi powrotnej.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.