Читать книгу Wiatronogi - Лев Толстой - Страница 4
I
ОглавлениеSklepienie nieba stawało się coraz głębsze, zorza rozlewała się szerzej i szerzej, bielało matowe srebro rosy, sierp księżyca stawał się coraz bledszy, las rozbrzmiewał coraz donośniej. Na wsi wszczynał się hałas i ruch, a w dworskiej zagrodzie dawało się słyszeć parskanie stadniny, szelest słomy, a czasem gniewny, przeraźliwy kwik tłoczących się u wnijścia koni.
— No! zdążysz — przegłodziłyśta się — mruczał stary pastuch Fedź, otwierając szeroko wrota. — A pójdziesz! — krzyknął, zamierzając się na jedną z klaczy, która parła się naprzód.
Fedź miał na sobie wyszarzaną ściągniętą pasem świtę, za pasem węzełek z chlebem, w ręku siodło i uzdeczkę i, oznakę swej władzy — bat, zarzucony przez plecy.
Konie zachowały się dość obojętnie wobec łajań pastucha: nie okazały mu ani śladu obrazy lub obawy, lecz udając, że je to nic nie obchodzi, odeszły powoli od wrót; jedna tylko stara patłata klacz, położywszy uszy po sobie, szybko odwróciła się tyłem, przyczym któraś z młodszych kobyłek, kwiknąwszy, szturchnęła zadem pierwszą lepszą ze swych towarzyszek.
— Ano! — z groźbą w głosie huknął jeszcze donośniej Fedź, poczym skierował się w kąt zagrody, gdzie pod daszkiem stał samotnie stary, srokaty wałach.
Koń ten wbrew reszcie stada nie okazywał najmniejszego zniecierpliwienia, lecz zmrużywszy oczy lizał dębową belkę stodoły. Co za smak znajdował srokacz w tej operacyi — trudno określić, dość, że czynił to z powagą i z namaszczeniem.
— Może i ty jeszcze będziesz brykał — mruknął pastuch, kładąc koło niego na ziemi wyłojoną derkę i siodło.
Srokacz przestał lizać i, jakby w osłupieniu, wpatrywał się w Fedzia. W tym jego spojrzeniu niepodobna było wyczytać — ani radości, ani smutku, ani gniewu; patrzał długo, poczym wciągnąwszy brzuch, westchnął niezwykle ciężko i odwrócił się. Pastuch objął go za szyję i, zakładając tręzlę, rzekł: „Czemu wzdychasz“?
Wałach machnął niedbale ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Ot, nic! tak sobie — Fedziu“!
Fedź tymczasem włożył nań derkę i siodło — przyczym srokacz na znak niezadowolenia skulił uszy, za co otrzymał epitet — psiakrew! i poczuł ściąganie popręgi, wobec czego zaczął się nadymać — ale wsunięty między zęby palec i uderzenie kolana w brzuch, zmusiło go wypuścić powietrze. Pomimo to, gdy pastuch podciągnął zębami popręgi, srokacz raz jeszcze skulił uszy, a nawet się obejrzał, bo, chociaż wiedział, że to wszystko do niczego nie doprowadzi, uważał za stosowne objawić swe niezadowolenie i dać do zrozumienia, że zawsze protestować będzie.
Po osiodłaniu srokacz, odstawiwszy w bok swą prawą spuchniętą nogę, zaczął żuć wędzidło, niewiadomo po co, gdyż miał aż nadto sposobności przekonać się, że żucie wędzidła nie przedstawia dla smaku żadnej przyjemności. Fedź tymczasem wgramolił się po krótkim strzemieniu na siodło, rozplątał bat, wyciągnął z pod kolan fałdy swej świty, poczym usadowiwszy się w specyfistyczny sposób, właściwy pastuchom, zebrał cugle. Wałach podniósł głowę na znak, że gotów do drogi; nie myślał jednak ruszać, wiedząc, że jeszcze nie czas, że jeszcze będzie dużo krzyku, nawoływań i wymyślań pod adresem koni oraz młodszego pastucha Stefana.
Jakoż rzeczywiście — Fedź zaczął wołać: „Stefan, Stefan — puszczaj matki, gdzieżeś się podział u licha — śpisz psiakrew! Otwieraj! naprzód matki“!
Po chwili, prowadząc konia za tręzlę, ukazał się Stefan zły i zaspany i zbliżył się do wrót.
Skrzypnęły wierzeje i wnet cała stadnina: młode klaczki, ogierki, źrebięta i ciężarne matki, stąpając ostrożnie i obwąchując po drodze słomę, zaczęły mijać kolejno wrota. Młodsze konie tłoczyły się u wyjścia i, zakładając jedne drugim na szyję głowy, przebierały kopytami na progu, za co im co chwila wymyślał parobczak.
Źrebięta rzucały się ku własnym, a nieraz i cudzym matkom i odzywały się rżeniem donośnym na wołania swych rodzicielek.
Jedna młoda kobyła, łobuz jakich mało, minąwszy wierzeje, zagięła szyję i kwiknąwszy wierzgnęła raz i drugi, nie ośmieliła się jednak wyprzedzić szpakowatą, popstrzoną hreczką Żułdykę, która powolnym ciężkim krokiem poważnie stąpała, jak zwykle, na czele stada.
W parę minut zagroda, przed chwilą tak pełna życia, opustoszała zupełnie, pozostały jedynie smutnie sterczące słupy i stratowana, powalana gnojem słoma.
Wałacha, chociaż był przyzwyczajony do tego widoku, obraz ten napełnił widocznie smutkiem, gdyż westchnął o ile mu pozwoliły ściągnięte popręgi, machnął parę razy głową i wlokąc swe osłabione i popsute nogi ruszył za stadniną, unosząc na kościstym grzbiecie starego Fedzia.
— Wiem teraz — myślał sobie wałach — jak tylko wyjedziemy na drogę, zacznie się krzesanie ognia i zapalenie drewnianej fajki z miedzianą skówką i łańcuszkiem; no, to jeszcze nieźle — zapach ten przy rannej rosie jest dość przyjemny, a jeszcze przyjemniejsze związane z nim wspomnienia. Zło się kryje w tym, że paląc fajkę stary nabiera animuszu i dla fanfaronady siada bokiem, a nie ulega wątpliwości, że siądzie na prawą stronę, gdzie mam tę nieznośną ranę. Choć — niech go tam! — dla mnie to nie nowina cierpieć dla cudzej przyjemności, zaczynam nawet znajdować w tym jakąś dziwną, końską przyjemność... ergo udawaj sobie zucha, siadaj bokiem — filozofował wałach i stawiając ostrożnie nogi kroczył środkiem gościńca.