Читать книгу Sto milionów dolarów - Ли Чайлд - Страница 12
4
ОглавлениеSierżant Frances Neagley odłożyła łyżeczkę i podniosła wzrok.
– Jest tyle miast i tyle knajp. Jakie było prawdopodobieństwo, że się tu spotkamy?
– Na pewno dokładnie to przeanalizowałaś – odparł Reacher.
– Założyłam, że pojedziesz na zachód. Podświadomie, byle dalej od Waszyngtonu. Sprawdziłam, gdzie możesz skręcić, i wyszło mi, że to jedyne oczywiste miejsce. I oczywista pora. Dwie godziny na odprawę i przerwa na kolację.
– Jak w szkółce.
– To nie jest szkoła. Nazwa kursu nie ma sensu.
– Znasz jakąś, która ma?
– Ta jest jeszcze bardziej pokręcona – powiedziała.
– To szkoła.
– Nie zrobiliby ci tego. Przynajmniej dopóki Garber żyje.
– Nie mogę o tym rozmawiać. Umarłabyś z nudów.
– Niech zgadnę. To przykrywka. Biorąc pod uwagę twoje ostatnie osiągnięcia, przykrywka czegoś na wysokim szczeblu. Co znaczy, że dadzą ci wszystko, czego zażądasz. Zwłaszcza jeśli chodzi o personel. Więc i tak zadzwoniłbyś do mnie jutro rano. Po co czekać dwanaście godzin? Przekręć już teraz.
Była w zielonej panterce, letnim mundurze kamuflażowym ze starannie podwiniętymi rękawami. Ręce trzymała na stole. Miała ciemne, krótkie włosy, ciemne oczy i była opalona. Jej skóra robiła wrażenie miękkiej, ale dawał głowę, że taka nie jest. Widział Neagley w akcji. Była szybka i wyjątkowo silna. Nie, ciało miała twarde i jędrne. Ale tylko zgadywał. Bo nigdy jej nie dotknął. Nie uścisnął jej nawet ręki.
– Nie wiem, czego będziemy potrzebowali – powiedział. – Jeśli ufać statystyce, zaczniemy chyba od zrobienia list. Bazując na rozkazach wyjazdu dla amerykańskiego personelu wojskowego w Niemczech. I na ruchu cywilnym, na podstawie paszportów.
– Po co?
– Szukamy pewnego Amerykanina, który będąc w Hamburgu, pewnego dnia załapał się na pięćdziesięciominutowe okienko czasowe.
– Szukacie go, bo?
– Facet sprzedaje coś wartego sto milionów dolarów grupie bandziorów w nowym stylu, koleżkom z Jemenu i Afganistanu.
– Wiadomo, co sprzedaje?
– Nie.
– Problemem będą granice, a właściwie ich brak. Można je przekraczać jak u nas stanowe. To Unia Europejska. A rejestry paszportowe mogą być niekompletne.
– Właśnie. To błądzenie w ciemności. Ale można sobie trochę pomóc. Na przykład sprawdzić, kto przyjechał i wyjechał ze Szwajcarii tydzień wcześniej, kiedy ten gość podejmował ostateczną decyzję. Miał coś do opchnięcia. Chciał otworzyć licytację. Wiedział, że nie może targować się w nieskończoność. Więc się przygotował. Otworzył tajne konto w Szwajcarii. Prawdopodobnie w Zurychu. Przez jakiś czas rozglądał się i czekał. Potem wrócił do Hamburga i podał cenę.
– To znowu błądzenie w ciemności. Nie można niczego wykluczyć. Konto mogło być stare, sprzed lat, bo kto powiedział, że facet robi to pierwszy raz? Zresztą mógł je otworzyć gdzie indziej, choćby w Luksemburgu.
– Dlatego mówię, że nie wiem, czego będziemy potrzebowali.
– Myślisz, że to wojskowy?
– Możliwe. To wynika z rachunku prawdopodobieństwa. Jak ci Amerykanie w Korei czy na Okinawie. Musimy zrobić kolejną listę, na wszelki wypadek. Co może sprzedawać wojskowy? Informacje wywiadowcze? Sprzęt? Jeśli sprzęt, załóż, że ma kontener albo dużą ciężarówkę, coś nierzucającego się w oczy, i zrób listę rzeczy wartych sto milionów dolarów, które by się tam zmieściły.
– To musi być coś niezawodnego i prostego w obsłudze. Facet nie będzie miał wsparcia.
– Tak, weź to pod uwagę. Zrób listę list. Na razie możemy tylko tyle. I bądź gotowa do wymarszu o dziewiątej rano. Wcześniej nie dadzą rady. Potem wszystko ma przechodzić przez kogoś z Rady Bezpieczeństwa Narodowego, niejaką Marian Sinclair.
– Coś o niej słyszałam – powiedziała Neagley. – To zastępczyni Ratcliffe’a.
– Przygotuj spis rzeczy, których będziemy od niej potrzebowali. Szkoda czasu.
– To duża sprawa?
– Chyba tak. Tak uważamy. Ale możemy się mylić. Chodzi o jedno zdanie wzięte z sufitu. A jeśli to żart? Albo sarkazm dla wtajemniczonych? „Pięć dolarów” w slangu łażących po linach Jemeńczyków? Ale jeżeli to nie zabawa, wtedy tak, cena niepokoi.
Nadeszła kelnerka i złożyli zamówienie.
– Gratuluję medalu – rzuciła Neagley.
– Dziękuję.
– Wszystko w porządku?
– W najlepszym.
– Na pewno?
– A ty kto, moja mama?
– Co sądzisz o tej Sinclair?
– Podobała mi się – odparł Reacher.
– Kogo tam jeszcze macie?
– Niejakiego Watermana z FBI. Wygląda na myśliwego ze starej szkoły. I White’a z CIA. Ten jest bardzo zestresowany, pewnie nie bez powodu. Na razie robią wrażenie kompetentnych, przynajmniej w kilku kwestiach. Mówili rozsądne rzeczy. Pewnie też ściągną pomagierów. A nad nami wszystkimi czuwać będzie ktoś w rodzaju inspektora z Rady Bezpieczeństwa Narodowego, tak podejrzewam. Będzie nas pilnował i przekazywał wiadomości szefowej, czyli Sinclair.
– Dlaczego ci się podobała?
– Bo jest uczciwa. Ratcliffe też. Biegają w kółko, jakby się paliło i waliło.
– Może zadzwonisz do brata? Pracuje w Ministerstwie Skarbu. Mógłby monitorować przelewy. Z tego poziomu sto milionów dolarów dałoby się namierzyć.
– Musiałbym pogadać z Sinclair.
– Będziesz taki posłuszny?
– Ona uważa, że to może być każdy – powiedział. – Nie chce, żebyśmy chlapnęli coś nie temu co trzeba. Ale nie rozumie istoty rzeczy. Nie chodzi o „każdego”. Chodzi o wszystkich. Mniej więcej. To polowanie z nagonką na dużą skalę. Nasz człowiek okaże się jednym z wielu. Namierzymy mnóstwo różnych typów, ludzi idących i wracających z tajnych spotkań, przyjeżdżających i wyjeżdżających ze Szwajcarii z walizkami pełnymi pieniędzy, knujących, robiących paskudne rzeczy, kupujących, sprzedających i handlujących wszystkimi możliwymi towarami. Narobimy sobie mnóstwo wrogów, wśród cywili i wojskowych. Ale nie możemy pozwolić sobie na zbyt dużo szumu. Przynajmniej na razie. Tajność to opóźni. Dlatego tymczasem powinniśmy trzymać z Sinclair. W razie czego zmienimy taktykę.
– Rozumiem.
Kelnerka przyniosła jedzenie. W McLean w Wirginii była ósma wieczorem.
• • •
O tej porze w Hamburgu była już druga nad ranem następnego dnia. Późno, lecz Amerykanin wciąż nie spał. Leżał na łóżku i gapił się w sufit, który widział pierwszy raz w życiu. Z nagą prostytutką w zgięciu łokcia. W jej mieszkaniu. Schludnym, czystym i pachnącym, z dyskretnymi oznakami tego, że właścicielka jest z niego dumna. Musiało sporo kosztować, ale ona też nie należała do tanich. I dobrze. Już niedługo miał się stać bardzo bogatym człowiekiem. Musiał to jakoś uczcić. Lubił kosztowne kobiety. Im droższa, tym silniejszy dreszczyk emocji. Nie miał wyrafinowanych gustów. Liczył się przede wszystkim poziom entuzjazmu. A jej był bardzo wysoki. A potem rozmawiali. Zwierzali się sobie jak prawdziwi kochankowie. Objęci i przytuleni. Była bardzo zainteresowana. Umiała słuchać.
I powiedział za dużo.
Prostytutki są lepszymi psychologami niż ci zawodowi, dlatego potrafią wychwycić subtelną różnicę między chwaleniem się i przechwalaniem, między kłamstwami i obłąkanymi marzeniami. Umieją dostrzec tę odrobinę najprawdziwszej prawdy. Nie takiej z konfesjonału. Prawdy radosnej. Tej, która aż cię rozsadza, której nie da się powstrzymać. I w podnieceniu po prostu chlapnął, wypaplał. Czuł się wspaniale. Dziewczyna była warta każdych pieniędzy. Nie posiadał się ze szczęścia. I wspomniał, że chce kupić ranczo w Argentynie. Większe niż Rhode Island, tak powiedział.
Drobiazg bez znaczenia, ale zdawał sobie sprawę, że ona to zapamięta. A niemieckie prostytutki nie boją się policji. Niemcy są państwem opiekuńczym. Wszystko jest tolerowane, pod warunkiem że również regulowane. Więc gdyby zaczęli go ścigać, chętnie wpadłaby na posterunek i opowiedziałaby im o Amerykaninie, który chciał kupić ranczo na pampasach, posiadłość większą niż Rhode Island. Chyba próbował coś sobie zrekompensować, tak by zeznała. Jakby chciał powiedzieć: „Bierz mnie na poważnie, kochanie”. Bo nie do końca mu stanął. A Niemcy, jak to Niemcy, wszystko by spisali, zadzwoniliby do kogoś wprowadzonego i po nitce do kłębka odkryliby, że ranczo na pampasach, większe niż Rhode Island, kosztowało fortunę.
Rutynowy przegląd transakcji nieruchomościowych tylko w jednym kraju świata doprowadziłby ich prosto do jego nowiutkich drzwi.
Dureń.
Jego wina.
Chodził w myśli po pokoju, odtwarzając swoje kroki, sporządzając listę rzeczy, których dotykał. Nie było ich wiele, nie licząc dziewczyny. Zostawił odciski palców na jej skórze? Mało prawdopodobne. A nawet gdyby, byłyby zamazane. W żołądku miała jego DNA, lecz atakowały je silne kwasy i enzymy trawienne. Na tym polu nauka była jeszcze w powijakach, dopiero raczkowała. Ci z laboratoriów prędzej by sprawę odrzucili, niż zaryzykowaliby publiczny blamaż.
Czyli bezpiecznie.
Obłęd.
Ale obłęd logiczny. Jeśli powiedziało się A, należy powiedzieć B. Wszystko albo nic. Tkwił w tym po uszy. Zastanawiał się kiedyś, jakie to będzie uczucie. Przypominało spadanie. Skok ze spadochronem. Długie, bardzo długie swobodne opadanie. Ciągle w dół i w dół. Nie umiał tego powstrzymać. Mógł tylko wziąć oddech, odprężyć się i poddać.
Wyszedł z hotelu niezauważenie, przez parking. Zupełnie bez powodu, po prostu był tam skrót do znajomego baru. A ona właśnie przyjechała do pracy. Późny wieczór, goście z górnej półki, balangowicze i hazardziści. Inny świat. Poprawka: już nie. Teraz mógł mieć wszystko, czego tylko zapragnął. Postanowił do niej zagadać, już samo to sprawiło mu frajdę. Tam, na parkingu. A jeśli się pomylił? Ale nie. Widywał ją w hotelu. Uśmiechnęła się i podała bardzo wysoką cenę. Zapłaciłby dziesięć razy więcej tylko dlatego, że podobało mu się to, jak stała. I dlatego, że dopiero co brała prysznic. Uwzględniając jej dzienny przerób, w tym momencie była prawie dziewicą.
Zawiozła go do mieszkania, z którego niedawno wyszła.
Czy na parkingu były kamery?
Chyba nie. Należał do pedantów. Pedantów bardzo spostrzegawczych. Wszystko widział. Musiał. Na tym polegała jego praca. Sufit parkingu był pokryty ognioodporną pianką. Po warstwie pianki biegły przewody elektryczne, pięciocalowe rury odpływowe i rurki systemu spryskiwaczy.
Kamery? Brak.
Czyli bezpiecznie.
Obłęd.
Ale obłęd logiczny.
Przećwiczył wszystko w głowie i zrobił to szybko. Początkowo myślała, że to tylko zabawa. Że odgrywa coś, co widział na kasecie VHS. Rzucił ją twarzą do łóżka, przytrzymał, przygniótł kolanami łokcie i z brzuchem na jej tyłku, dosiadł jej jak dżokej kobyły. Zaczęła jęczeć, jak one wszystkie, a wtedy zacisnął ręce na jej szyi, szybko i mocno. Od razu ucichła. Wygięła grzbiet, chciała zrzucić go z siodła, ale prawie nie mogła się poruszyć. Próbowała go kopnąć, dosięgnąć jego pleców piętami, lecz nie dała rady i tylko rzucała się pod nim w górę i w dół, jakby pływała w basenie. Potem przestała, on jednak nie zwalniał uścisku, dopóki nie nabrał pewności. Na wszelki wypadek trzymał ją tak jeszcze przez chwilę, potem puścił i dał nogę.
Wszystko albo nic.