Читать книгу Ci, o których pamiętamy - Lidia Jorge - Страница 7
Opowieść
ОглавлениеByły ambasador, ubrany w jedwab, trzymał w dłoni szklaneczkę szkockiej, i mimo iż mogłoby się to wydawać dość dziwne, droga prowadząca do niezapomnianych właśnie w niej miała swój początek. Ten sam płyn wypełniał szklanki towarzyszących mu osób i być może właśnie dlatego gardłowe śmiechy wypełniające obszerny salon były tak swobodne, kiedy gospodarz odezwał się do stojącego najbliżej:
– Teraz, gdy kilku handlowców zaangażowało się w udowodnienie, że Ziemia jest płaska, nie zabraknie i takich, którzy zaczną twierdzić, że historia jest okrągła. Widzicie? Tak powstaje dobry koncept. Ziemia płaska jak serwetka, historia bez punktu początkowego, jak kula. A ty, Bob? Jak zdemaskujesz tak świetnie skonstruowaną mistyfikację?
Mężczyźni stojący obok rozpłynęli się w śmiechu. A potem zawołali Portugalkę, żeby pośmiała się z nimi. Opuściła kąt, w którym stała, i dołączyła do grupy świetnie bawiącej się w obecności gospodarza, choć po chwili w pomieszczeniu zostali jedynie mężczyzna ubrany w jedwab, jego chrześniak Robert Peterson i ona czy raczej, lepiej rzecz ujmując, ja. Zapadła cisza kontrastująca z odgłosami radości dobiegającymi z innych części domu, tworząc zbyt długą pauzę aż do chwili, kiedy ojciec chrzestny przyjaznym kiwnięciem głowy przywołał mnie do dużego okna. Na zewnątrz, spóźnione o kilka godzin w stosunku do prognozy pogody, białe drobinki zaczynały unosić się w powietrzu, a były ambasador uznał za interesujące, że byłam obecna przy ich pojawieniu się.
– Proszę tu podejść, miss Machado – powiedział – i zobaczyć, co pada z nieba na nasz ogród.
Podeszłam i we troje patrzyliśmy przez okno, owładnięci czarem i melancholią.
Lecz subtelna kontemplacja zwiastuna śniegu nie trwała dłużej niż parę sekund. Po chwili ojciec chrzestny ocknął się z zapatrzenia i zapytał Boba, jakby śnieg nie istniał, a jej nie było obok:
– À propos, chrześniaku, jaką podjęła decyzję w związku z tym, co zaproponowałem?
I obaj zaczęli wymieniać uwagi dotyczące kalendarza przyszłych podróży do pustynnych krajów, gdzie po upływie sześciu miesięcy wojna trwała bez przerwy i bez szansy na zakończenie. Data wyjazdu została wyznaczona, lot z przesiadką zarezerwowany. Niechętny takim planom, ojciec chrzestny nalegał:
– Pamiętaj, że w tej misji może zastąpić ją ktoś inny. Tysiące młodych reporterów w jej wieku jest w tej chwili w drodze na pustynię, by rozmawiać z wdowami męczenników. Cóż ona tam znajdzie, czego nie mogliby znaleźć inni?
Ojciec chrzestny i chrześniak rozmawiali po angielsku i znowu she to byłam ja, dopóki mężczyzna w jedwabiach nie rozpoczął długiego wywodu na temat nałogu pisania reportaży z pól bitew.
Usiedliśmy.
Gospodarz mówił, trzymając w dłoni szklaneczkę, obracając ją, jakby była klejnotem, a ja pomyślałam, że znajdujący się w niej płyn równie dobrze mógłby być zabarwioną wodą, a nie whisky. Powoli, zwracając się do Boba Petersona, rozwodził się nad nałogiem relacjonowania konfliktów zbrojnych, nałogiem, który dosięgnął jego chrześniaka Boba i prawdopodobnie wszystkich, którzy przechodzili przez jego ręce, nie wyłączając jej, dziewczyny, która tam była. Mocno zdegustowany tym faktem, ojciec chrzestny zaczął przedstawiać swoją teorię dotyczącą owego smutnego uzależnienia, na które zawsze składały się nieoczekiwane zmiany w kalendarzu, nagłe nieodwracalne zdarzenia i niezastąpieni reporterzy. Mogliśmy więc być spokojni, że nigdy, do końca życia, nie zabraknie nam tematów, a jeśli chodzi o rzezie i wdowy, to gdziekolwiek i kiedykolwiek, na nieszczęście wszystkich, zawsze znajdziemy temat. Wszystko jedynie po to, by zrównoważyć nieustające prawo powtarzalności, z którego spirali warto by wybrać pojawiające się od czasu do czasu momenty wytchnienia. Dyplomata mówił i w trakcie swej przemowy, metodycznie monotonnej, jakby samo jej słuchanie miało być pewnego rodzaju próbą, zwrócił się do mnie po portugalsku:
– Miss Machado, wspomniałem już mojemu chrześniakowi, że nie zawsze historia jest koszmarem, z którego bezskutecznie staramy się obudzić, by wrócić do punktu wyjścia. Proszę zauważyć, że czasem, rzadko, lecz jednak, historia jest przyjemnym snem, tak spokojnym, iż warto, by śniący po przebudzeniu, za wszelką cenę, starał się go zachować, nie pozwolił mu na rozpłynięcie się. Bądźmy realistami, kiedy nam się to przytrafia, budzimy się ze snu, a powinniśmy czuwać, zachowując wyjątkowość chwili, wydłużając ją w pamięci w równie wyjątkowy sposób. Mam rację czy nie? – I odwracając się do Boba, kontynuował po angielsku: – Już ci mówiłem, nie wolno rezygnować. Na początek sugeruję pięć do sześciu odcinków, jak w tych seriach z dawnych dobrych czasów, kiedy byłeś genialnym chłopcem i twoje produkcje były znacznie lepsze od tego, co planowałeś. Tytuł mógłby brzmieć Oczekiwanie na Historię albo jakoś podobnie. Znakomita pierwsza część, na początek proponuję miss Machado. Dziewczyna mogłaby otworzyć serię przypadkiem swojego kraju, tym nadzwyczajnym przypadkiem, który miał miejsce w pani ojczyźnie jakieś dwadzieścia pięć czy nawet więcej lat temu. Czas płynie, coraz szybciej, coraz szybciej, czas zawsze się otwiera, czyż nie tak, Bob? Przyjmij moją radę. Powinna pojechać tam jak najszybciej i zebrać resztę zwiędłych kwiatów, które nadal tkwią wciśnięte w kostki brukowe Lizbony. Wyślij ją tam, chrześniaku, wyślij ją, zanim będzie za późno. Proponuję, żeby seria nosiła tytuł Historia przebudzona.
Były ambasador podniósł szklankę na wysokość oczu i wzniósł długi toast, jakby ktoś w głębi salonu oczekiwał przyjścia na świat syna.
Nie powiedziałam jeszcze, że dom ambasadora zbudowany był z drewna i szkła ani że wznosił się nad brzegiem Potomacu, znad którego od czasu do czasu dobiegał szum wody. Nie zaznaczyłam również, że domostwo było otoczone czerwonymi dębami i że pierwsze płatki śniegu, zamiast je przykrywać, eksponowały ich ognisty blask kontrastujący z wilgotną zielenią. Nie miałoby to większego znaczenia, gdyby nie fakt, że ci dwaj Amerykanie prowadzili mnie nieoczekiwanie do miejsc, których nie chciałam ponownie odwiedzać, a śnieg padający na ogród z coraz większą intensywnością paraliżował mnie, podczas gdy inne kolory płonęły. Zostałam uwięziona przez kolory. Nie minęło wiele czasu, kiedy były ambasador powiedział po portugalsku z silnym akcentem:
– Miss Machado, porozmawiajmy. Kiedy wydarzył się portugalski cud, nie było mnie jeszcze w pani kraju. Przyjechałem dopiero dziewięć miesięcy później. Lizbońskie ulice znajdowały się w kulminacyjnym momencie rewolucyjnej zawieruchy, co przysporzyło mi sporo pracy. – Mówiąc to, ambasador znowu zaczął się śmiać, oceniając ilość whisky i obracając szklaneczkę. Dodał jeszcze: – Oj, przysporzyło mi pracy, przysporzyło. Dało też jedną z największych satysfakcji w życiu. Teraz mogę powiedzieć, że odniosłem zwycięstwo nad sekretarzem stanu w naszym sporze, który był wówczas znany pod dość dziwną nazwą. Chce pani wiedzieć, jak nazwano nasz spór? W kuluarach Departamentu Stanu nazywano go „wojną portugalskich pazurów” między Henrym a Frankiem, co w jego przypadku było dość oczywiste, bo nosił przydomek „Lwia Grzywa”, straszliwy. Tak mówiono tutaj, w Waszyngtonie, chociaż do niczego takiego w pani kraju nie doszło. W Lizbonie pisano go home soon pod moim nazwiskiem, jakbym był przeszkodą, a na ścianach obok malowano kwiaty. To właśnie wtedy, miss Machado, w środku owej zawieruchy poznałem pani ojca.
Czułam dochodzący z zewnątrz zapach śniegu i zapach strachu rodzący się wewnątrz, w wielkim salonie. Tamtego dnia Bob Peterson przyprowadził mnie ze sobą tylko po to, żebym mogła trochę porozmawiać w swoim języku, wyrazić po portugalsku tragedię, której byłam świadkiem na drodze wiodącej na cmentarz w Wadi al-Salam, lecz nieoczekiwanie rozmawialiśmy nie tylko o moim kraju, wyszliśmy również na spotkanie odległej postaci mojego ojca i miałam wrażenie, że oba tematy zlały się w jedno. Wydawało mi się to nieprawdopodobne. Były ambasador odezwał się po angielsku:
– O tak! Bob wie, co mam na myśli.
Chrześniak nie odzywał się, słuchał. Ostrzegał mnie, kiedy byliśmy w drodze, żebym miała się na baczności, bo każdy szanujący się mężczyzna w pewnym wieku ma do opowiedzenia całą swoją iliadę, a jego wuj miał ich nawet kilka. Przekonywałam się o tym. Ojciec chrzestny kontynuował:
– Bob dobrze wie, jak w tamtych czasach, o ósmej rano, tuż po rozłożeniu mapy świata na stole konferencyjnym, każdego dnia pojawiały się na niej, wszędzie po trochu, krwistoczerwone chorągiewki. Noc naszego wypoczynku była dniem ich gorączkowych zmagań. Tak układają się strefy czasowe, tak układają się południki. Tak układały się krwistoczerwone chorągiewki. Zimna wojna w niektórych regionach świata była dość gorąca. Nauczyliśmy się dzielenia i odejmowania nad mapą świata. Dzielenie świata na dwa wiele upraszczało. Przynajmniej tego się nauczyliśmy. A jeśli chodzi o odejmowanie, nauczyliśmy się ogromnie dużo. Patrzyliśmy na rozłożoną mapę i wykonywaliśmy nasze obliczenia. By rozsądnie zmniejszyć liczbę strat tu, trzeba było poświęcić dwie czy trzy głowy tam. Dzielenie. Poświęcaliśmy trzydzieści żyć, by uniknąć marnotrawstwa utraty trzech tysięcy, setkę, by oszczędzić milion. Na tym polegała zimna wojna, na liczeniu oszczędności. Prawo nieustającej chłosty zminimalizowane w najwyższym stopniu. I tak każdego dnia. Nagle, kiedy najmniej się tego spodziewaliśmy, na zachodnim krańcu Europy pojawiło się to. Punktualnie o ósmej. Dziwne poruszenie w pani kraju. Pokojowe odsunięcie od władzy. Nikt nie wierzył w ruch, który nazywał siebie „pokojowym”. Czekaliśmy spokojnie, chcieliśmy w odpowiednim momencie umieścić na mapie czerwoną chorągiewkę. Wydawało się naturalne, że tak właśnie się stanie. Minęły jednak dwa dni i nie wydarzyło się nic poważnego. Rzeczywiście, doszło do odsunięcia od władzy bez rozlewu krwi. Cały świat, w oczekiwaniu, spoglądał na pani kraj. Jak to możliwe? Przypadek bez precedensu. Skrawek ziemi, wielkości chustki do nosa, bez najmniejszego znaczenia nagle zmienia się w pannę młodą pożądaną przez wszystkich. W rezultacie trzeba było zmienić figury w rozgrywanej na stole konferencyjnym partii szachów. Od tamtej chwili mapa podejrzeń nie była rozkładana w ten sam sposób. Różnica nie polegała na różnorodności typów ludzkich, które jednego dnia świętowały, a już następnego pojawiały się u nas z misją szpiegowania, intrygowania, śledzenia i zajęcia kraju, polegała tylko i aż na jakości tych ludzi.
Były ambasador pochylił się nad tacą, na której stały szklanki, poprawił jedwabny garnitur, w którego kieszonce znajdowały się pozłacane długopisy, i powiedział po portugalsku:
– Może pani wierzyć, miss Machado, że nigdy podczas wykonywania swojej pracy nie spotkałem tak rozsądnego narodu jak ten, do którego pani należy. Narodu biednego, bez znajomości algebry, bez umiejętności pisania, przez pięćdziesiąt lat niosącego na barkach dyktaturę, z nogami przykutymi do ziemi, i nagle... zamach stanu, wszyscy wychodzą na ulice krzyczeć, każdy ze swoją wizją, swoim projektem i swoim interesem, jedni grożą drugim, człowiek przy człowieku, twarz przy twarzy, wielu ma broń w ręce i, koniec końców, wyzywają się, biją, aresztują, ale nie zabijają. Widziałem, byłem przy tym. O tamtej rzeczywistości trzeba opowiedzieć, zanim będzie za późno. Rozumie pani, o czym mówię?
Nie musiałam rozumieć.
Teraz, z perspektywy sześciu lat, wierniej odtwarzam słowa ambasadora niż wtedy, kiedy ich słuchałam, siedząc naprzeciwko niego. Niewiele mnie wtedy obchodził zachwyt nad cnotami odległego narodu, który jedynie przez przypadek był moim. Przyznaję. Tamte pompatyczne rozważania, prowadzone na przemian w dwóch językach pod płaszczykiem banalnej rozmowy, która z banalnej stawała się napięta, nie dotyczyły mnie. Chodziło o „pani naród”. Ojciec chrzestny przywoływał obraz spokojnych ludzi, ludzi, którymi chciałby rządzić każdy minister, których pasterzem chciałby być każdy kapłan, każdy obrońca z urzędu chciałby bronić. Mówił z hamowanym zaangażowaniem, jakby kraj, którego obraz przywoływał, był ukochaną osobą. Opowiadał o szlachetnym ludzie, jego niegroźnej broni, jego radosnych manifestacjach i wielkich pokojowych zgromadzeniach, przywoływał obraz tego, co było jego własną strategią – oczekiwanie, karmione ostrożnością w nadziei na chwilę, kiedy ulica, na której wrzał szlachetny naród, uspokoi się i nastąpi prawdziwe rozdanie kart, wymagające od niego subtelnego ćwiczenia cierpliwości przez cały siedemdziesiąty piąty. Miał bardzo dobrą pamięć. Sekretarz stanu Lwia Grzywa, widząc jego umiar w działaniu w tamtym czasie, wściekał się – i nic w tym dziwnego – mówiąc, że wysłał do Lizbony twardziela, który okazał się mięczakiem. Mięczakiem, który zamiast działać, pouczał. I chrzestny Boba, rozbawiony, przypominał, jak to on sam i jego staff, wbrew nadchodzącym instrukcjom, nie podejmowali żadnej inwazyjnej interwencji, żadnej trudnej nocnej pracy, i prowadząc bezustanną grę w „dowiedz się i czekaj” – zupełnie jakby odkąd wojna była serwowana na zimno, nie istniała pamięć – wygrali partyjkę. Piękną partyjkę. Słuchałam go, podczas gdy na piętrze nad nami goście śmiali się, i sama poczułam ochotę, by się śmiać, zwłaszcza wówczas, gdy były ambasador starał się przypomnieć sobie nazwę kwiatów, które w siedemdziesiątym czwartym Portugalczycy wtykali w lufy karabinów, i nie udawało mu się to. Wszyscy troje, jakby nasze umysły zostały zaprogramowane na równoczesną niepamięć, zacięliśmy się na tym słowie. Ja udawałam zapomnienie. Gospodarz wahał się.
– Jak się nazywały te kwiaty? – zapytał.
Tamte czerwone kwiaty?
Żadne z nas nie pamiętało. Niewiarygodne, wszyscy troje wiedzieliśmy, że płatki tych kwiatów były postrzępione, że miały wyraźnie zaznaczoną węższą część u mocnej nasady, że zostały podarowane przez kwiaciarki zaraz rano dwudziestego piątego, kiedy powstańcy przemierzali Baixę, i nawet Bob o tym wiedział, wiedział, że zaczęło się od prezentu jednej z handlarek, kiedy zbuntowana kolumna robiła rundę wokół placu, nawet on to wiedział, a mimo to żadne z nas nie pamiętało nazwy kwiatu. Jak to możliwe, że pani nie wie? Zaniepokojony gospodarz przyznał, że jest zdumiony, dlaczego ta nazwa nie tkwi na stałe w mojej głowie, ale znał ten proces, wiedział, że odległość geograficzna i mieszanka języków tworzą czasem niewyobrażalne dziury w pamięci językowej osoby migrującej. To kwestia połączeń synaptycznych w mózgu, które tracą orientację podczas zmiany języka. Skoro tak jest, to jak nazywał się tamten kwiat? Podczas gdy Bob nie potrafił się zdecydować, wszyscy troje utkwiliśmy wzrok w suficie salonu. Nagle Bob stracił cierpliwość, zdecydował się, jednym susem znalazł się przy wewnętrznych drzwiach, otworzył je, wszedł piętro wyżej, skąd dochodziły śmiechy, a kiedy wrócił, przyniósł ze sobą nazwę kwiatu. Miał czerwoną twarz. Był oburzony. Jak mogliśmy nie pamiętać, że chodziło o carnations? Red carnations. Powiedział po angielsku.
Były ambasador również czuł coś w rodzaju zażenowania.
Goździki, oczywiście, to były goździki. How awful, it’s carnations, of course, dear Bob! Jak to możliwe, że nie przyszła mu do głowy nazwa tej rośliny? Dlaczego? W tym momencie obrócił swoje krzesło w moją stronę.
– Wie pani, miss Machado, kiedy wróci pani do Lizbony i dobrze poszuka między kamykami wszechobecnej kostki brukowej, znajdzie pani jeszcze resztki kwiatów, jedynej broni, do jakiej uciekł się pani naród, by obalić stare typy i by porozumieć się między sobą. To daje do myślenia komuś, kto przemierzył inne zakątki Ziemi i był świadkiem wielu różnych zdarzeń. Nie dalej jak w zeszłym roku, na stadionach Santiago, doszło do wiadomych wydarzeń. To miejsca złych wspomnień. Przypadek chłopca, który komponował i śpiewał ballady, któremu zmiażdżono palce kolbą karabinu i którego nafaszerowano czterdziestoma czterema kulami, był zabawą w bardzo złym guście. Autorzy tego wyczynu napisali do przyjaciół, że wystrzelili dziesięć kul, żeby nie śpiewał, dziesięć, żeby nie pisał, dziesięć, żeby nie komponował, dziesięć, żeby się nie wygadał, i ostatnie cztery, żeby można było pomyśleć, że to dzieło Stanów Zjednoczonych Ameryki. Cztery kule w serce. Wytłumaczenie ostatnich czterech było naprawdę w jak najgorszym stylu. Satyra napisana przez Chilijczyków na żywym ciele obiegła świat, by na nas zrzucić winę. Wiadomo jak to jest, pod pozorem pokazywania najeźdźcy portretuje się podbitego. Bardzo subtelne. W przypadku pani kraju było inaczej, jedyna w swoim rodzaju rzeczywistość. Portugalska broń, portugalska rewolucja, naród dobry, szlachetny, nastawiony pokojowo do tego stopnia, że jego jedyną bronią były kwiaty. Rozsądni ludzie. Wie pani, miss Machado, kiedy usłyszałem pani nazwisko w reportażach CBS i zauważyłem lekki cudzoziemski akcent, pani nazwisko i sposób mówienia przywołały pamięć o tamtym narodzie, tamtych czasach i o felietonach Antónia Machado, pani ojca. Wiele mu zawdzięczałem, wie pani? Nigdy nie poznaliśmy się osobiście, ale znałem go dobrze, znałem go tak, jak powinni znać się mężczyźni: poprzez niepokoje nawiedzające ich myśli, kiedy zostaną wypowiedziane na głos. To, miss Machado, oznacza bycie dobrym towarzyszem na dany czas, oznacza mieć odwagę dać się dobrze poznać. To był ten przypadek. Doskonale pamiętam felietony Antónia Machado, człowieka, który przewidywał przyszłość na ostatniej stronie gazety. Dwie kolumny. Czytało się bardzo dobrze to, co pisał człowiek przewidujący przyszłość. Dzień po dniu przewidywał, przewidywał przyszłość, a ja, przedstawiciel innego kraju, odszyfrowywałem jego przewidywania, żonglowałem nimi, delektowałem się sposobem, w jaki to robił. Jeśli autor felietonów nie powinien przewidywać przyszłości, to kto? Niech mi pani powie, miss Machado.
Słuchałam ojca chrzestnego Boba.
Podczas gdy gospodarz mówił po angielsku o felietonach mojego ojca, słuchałam i myślałam, że nie wypadało mi wypowiedzieć choćby jednego słowa, które wiązałoby mnie z tamtą starą opowieścią znaną mi w najdrobniejszych szczegółach, na zewnątrz pierwszy jesienny śnieg powoli przestawał padać, w ogrodzie nie można już było zobaczyć sylwetek drzew. Ambasador wciąż mówił:
– Bardzo ciekawe, miss Machado. W lutym siedemdziesiątego piątego, ledwo przyjechałem, a już António Machado pisał, że jestem koniem Attyli, zwanym kapitalizmem, że wszędzie tam, gdzie moje tylne kopyta dotkną ziemi, trawa usycha, a wolni ludzie umierają. Używał nazbyt barwnego języka, zgódźmy się, chociaż mnie podobały się te barwy. Pozwalały zrozumieć to, co było widać, i to, co można było sobie wyobrazić. Kiedy czyta się podobne oskarżenia pod swoim adresem, trzeba dokładnie przyjrzeć się, z czego zrobione są podeszwy własnych butów. Tylko tyle. Poza tym niewiele mnie obchodziło, co głupcy wypisywali na murach. Obchodziło mnie to, co myśleli ludzie inteligentni. Człowiek, który odczytywał przyszłość, pani ojciec, był inteligentny i był bardzo blisko prawdy, pisząc o mnie. Lubił mnie nie lubić. Sześć miesięcy później, jesienią siedemdziesiątego piątego, odważył się napisać, że reprezentuję tych, którzy stawiali na wyłączenie tamtej pieśni, pieśni, która dała początek rewolucji w siedemdziesiątym czwartym, odgłos kroków, którymi zaczyna się pieśń, powolny marsz, wiejski chór śpiewający o pewnym drzewie... – I wtedy gospodarz spojrzał bezradnie na Boba Petersona. – Jaki miała tytuł ta piosenka, Bob? Ten wolny marsz, Bob? Zaczynała się od odgłosu kroków.
Jakich kroków?
Ciekawe, w tamtej chwili żadne z nas nie pamiętało tytułu piosenki. Znowu byliśmy zagubieni. Kiedyś wszyscy to wiedzieliśmy, nawet Bob Peterson, który nigdy nie był w Portugalii, dość szybko uzmysłowił sobie istnienie pewnej melodii country, którą puszczano w programach poświęconych muzyce świata. Któż by się nie zorientował spośród cywilizowanych ludzi? Któż nie słyszał, choćby tylko jeden raz, odgłosu tamtych kroków? W siedemdziesiątym czwartym Bob miał piętnaście lat, mieszkał wtedy w środkowej Alabamie, myślał tylko o bejsbolu, a mimo to zwrócił uwagę na portugalską piosenkę zaczynającą się od odgłosu kroków mężczyzn, których Amerykanie wyobrażali sobie jako nękanych przez wilki i opatulonych starymi łachmanami, idących ramię w ramię, wyruszających w końcu, ze stuletnim opóźnieniem, ku świętej jutrzence produkcji, ku świętemu braterstwu wolności kupna i sprzedaży. Wzruszeni dobrzy amerykańscy obywatele. Tak więc o wschodzie słońca, tam, z drugiej strony oceanu, zgraja Europejczyków w łachmanach, takich jak ci, którzy czasem emigrowali do Kalifornii, trzymając jedną rękę przed sobą, a drugą z tyłu, zdobywała drogę wiodącą do dobrobytu, pokonując pełną wyrzeczeń marszrutę w twardych skórzanych botach. Odgłos tamtych kroków. Jak ona, portugalska dziewczyna, która tam była, mogła tego nie wiedzieć? Jasne, że Robert Peterson nie miał obowiązku pamiętać tytułu piosenki, ale Portugalka, która udawała, że nie wie, tak, ona miała obowiązek. Chrześniak znowu podniósł się, żeby pójść na piętro. Zdenerwowany, obrażony. Były ambasador rozumiał jednak moją amnezję. Podczas gdy Bob nadawał mojej amnezji różne nazwy. Trick, sztuczka, bardziej, niż się wydawało, niestosowność. Brak uprzejmości udawać, że się nie wie. Udawać, że się nie pamięta nazwy goździków, udawać, że się nie pamięta tytułu pieśni. Oczy Boba zmieniły kolor z brązowego na bury. Co się działo między nami tam, w salonie chrzestnego? To proste – prowadziliśmy walkę. Łagodne żelazne ramię, subtelna, niedopowiedziana walka bez najmniejszego znaczenia dla sprawy. Bob wszedł na środkowe piętro domu, a kiedy wrócił, powiedział po angielsku:
– Nie potrzebujemy twojej pomocy. Na szczęście na górze jest ktoś, kto ma w głowie słownik onomastyczny rewolucji. Wystarczyło przywołać portugalski przypadek i twoja pomoc po nic.
Bob wręczył chrzestnemu kartkę, a ten odczytał:
– Gran do la.
Ojciec chrzestny, literując, przeczytał to, co zostało napisane na kartce, kilkakrotnie zamieszał płyn znajdujący się jeszcze w jego szklance i spojrzał na mnie, uzbrojony w nieskończoną cierpliwość. Bob podszedł do niego, jakby mnie tam nie było.
– Zobacz, ojcze chrzestny, że ona jeszcze gotowa powiedzieć, że nie wie, czy Grandola to drzewo, czy miasto. Nic nie można zrobić, ona się wycofuje, nie chce wziąć w tym udziału. Rozumiesz? Nie pamięta Grandoli, nie pamięta nazwy goździków. She’s quite a flaky person, my dear uncle. That’s the truth.
Tym she znów byłam ja.
Ojciec chrzestny urodził się trzy dekady wcześniej od Boba, a poza tym był zręcznym negocjatorem, jego chrześniak natomiast był jedynie nerwowym człowiekiem, ćwiczył się w sferze swoich własnych spraw i mógł mówić tylko z pozycji rumowiska, na którym piętrzyły się pięciodniowe trupy z kamiennym pośmiertnym stężeniem twarzy. Bob z łatwością rezygnował z żywych. Gospodarz wręcz przeciwnie, ożywił się, przybliżył swoje ramię do mojego i poczułam, jak jego koścista dłoń uniemożliwia mi ucieczkę.
– Zobaczmy. Jak dokładnie się pani nazywa? – zapytał. – Bądźmy szczerzy, Ano Mario Machado. Proszę zauważyć, że wkrótce nikt nie będzie pamiętał znaczenia odgłosu tamtych kroków, których i pani nie pamięta. Wiem, że dla pani to wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu, przed pani przyjściem na świat, przed początkiem świata, pani świata, ale mimo to warto o tej sprawie pomyśleć. Jest tam coś, co nie do końca się zgadza. Nie widzi pani, jak pamięć o straszliwościach pozostaje, a o momentach wspaniałych gaśnie szybko? – Gospodarz mówił, tak jakby odpowiadał na zadane wcześniej pytanie. – Sądzi pani, że umysł człowieka jest definitywnie tak sformatowany, by zapominać o dobru? By zapominać o chwilach, w których anioł radości przemierzał świat? O chwilach, w których następuje przerwa w ludzkim barbarzyństwie? O chwilach, kiedy anioł przyjaciel ludzkości pokazuje swoją twarz? Uderza delikatnymi skrzydłami nad naszymi głowami? Zaprasza nas, byśmy jedli i pili przy jego stole? Czy tak pani sądzi, miss Machado? A jeśli nie, czy znaczy to, że nie jest pani jeszcze gotowa do współpracy z pani aniołem? Dlaczego? Proszę wybaczyć, jeśli przypadkiem naciskam zbyt mocno.
Za oknem przestało padać.
Dęby i jodły o rozłożystych ramionach zniknęły w bieli ogrodu. Z sąsiedniego pokoju dobiegały dźwięki kroków i pożegnań. Pomyślałam, jak to? Tak wcześnie? Już? Pojawił się kelner, dając znaki, i gospodarz skierował się do drzwi wejściowych. Bob towarzyszył mu. Goście, dwadzieścia osób w dobrych nastrojach, żegnali się z gospodarzem, nocny gwar, śmiechy, pogaduszki. Były ambasador szybko wrócił od żegnających się, jakby nie było przerwy w rozmowie, a Bob szedł za ojcem chrzestnym jak jego paź. Stawiałabym na to, że powinniśmy postąpić jak pozostali goście i wyjść, nadeszła pora na szybkie pożegnanie, korzystając z okazji, że śnieg przestał padać. Ale nie. Byliśmy przywiązani do salonu. I tak gospodarz wrócił do momentu, w którym skończyliśmy.
– Przepraszam, miss Machado, że poruszam tak dziwne tematy. Muszę pani jeszcze powiedzieć, że świetlista istota rzadko przelatuje nad Ziemią i ledwo się to wydarzy, znika natychmiast, pozostawiając świat spowity w ciemności, czyniąc z nas część owej ciemności. Przysięgam pani, że nie jesteśmy niczym innym jak tylko narysowanymi postaciami poruszającymi się w ciemności. Doświadczyłem tego wszędzie. Z jednym wyjątkiem. Opowiadałem to już zresztą Bobowi.
Bob Peterson usiadł.
– Miss Machado – kontynuował ojciec chrzestny – proszę nie czuć się zobowiązaną. Ja powiedziałem już to, co miałem do powiedzenia. Z mojej strony był podziw dla mieszkańców pani miasta. Z okien rezydencji obserwowałem rytm działania tłumu i każdego dnia, kiedy przechodził, bardziej doceniałem pani naród. Wiedziałem, że w chwili prawdy, kiedy minie godzina szaleństwa w Lizbonie, jak nazwał ten czas korespondent „New York Timesa”, tamci ludzie schowają broń do szafy i wzajemnie sobie wybaczą. Wiedziałem, że Portugalczycy puszczą w niepamięć zniewagi starych zbirów, tak jak tamci puszczą w niepamięć zniewagi niedawnych buntowników, że jedni i drudzy wkrótce usiądą obok siebie w restauracjach i barach, potem będą się witać podaniem ręki i wszystko będzie jak dawniej, zapanuje spokój. Jak mówi tradycja, wybaczą sobie nawzajem i sobie samym. Sceny odwagi jak z dawnych czasów, które muszą zostać uznane za współczesne, jeśli pewnego dnia ktoś je dobrze opowie. Liczę, że tak się stanie, a Bob zdoła zrekonstruować tamte chwile rzadko spotykanej radości, będzie mógł zastosować swoją metodę łowcy jak dawniej, kiedy był dobrym chłopcem i tropił tych, którzy przeżyli Normandię, a oni, jeden po drugim, opowiadali, jak wyglądało lądowanie. Albo jak wyglądało wejście aliantów do Paryża oczami handlarek chodzących wówczas po boulevards. Już to pani widziała, zna pani wszystko, co zrobił Bob. – Ten, który nas przyjmował w swoim domu, zrobił minę jak budowniczy mostów i zapór wodnych. – Zgodnie z moimi obliczeniami tak właśnie będzie. – I kontynuował: – Najpierw pojedzie pani zrobić notatki brutos, surowe, potem przyjedzie on z całą ekipą, żeby sfilmować fragment po fragmencie, potem dopilnuje montażu i efektu końcowego. Clean, cleaníssimo. Miesiąc dla pani, miesiąc dla Boba, trzy miesiące na wszystko. A teraz pani mogłaby ruszyć z kopyta, akceptując od zaraz propozycję. Ale przede wszystkim nie chcę na panią naciskać, to już pani wie.
Wydawało się, że gospodarz zakończył składanie oferty, w której słowach odczytywałam plany Boba, a nie jego metody. Z tego, co było mi wiadomo, ojciec chrzestny nie miał tu żadnej metody i nie było to nawet pole jego działania. W jego głosie brzmiało jednak jakieś wycofanie, ton rezygnacji, powagi, dość mylący, bo mógł oznaczać zarówno rezygnację wobec mojego nieprzejednania, jak i apoteozę wiary, że w końcu dam się przekonać. Nie wiedziałam, jak to interpretować. Tymczasem były ambasador powiedział:
– Pójdziemy na górę, miss Machado?
– Tak, chodźmy – odpowiedział chrześniak.
Więc poszliśmy.
Bob znał dom jak swój własny i szedł pierwszy. Wszyscy troje w milczeniu wspinaliśmy się po schodach, które prowadziły na ostatnie piętro. Nikt się nie odzywał. W połowie schodów wydawało mi się, że niebezpieczeństwo minęło. Bob wiedział, że moja odmowa była natychmiastowa i nie podlegała dyskusji. Jednak kiedy wchodziliśmy, myślałam, że gdyby Bob nie zrezygnował z projektu, a nic na to nie wskazywało, rozwiązanie byłoby proste. Musieliby zrezygnować ze mnie w sprawach dotyczących pierwszego przypadku. Czy nie miało być czterech, pięciu czy nawet więcej odcinków? Skąd więc naleganie na pierwszy? Dlaczego pierwszy? Wchodziliśmy i wchodziliśmy, aż dotarliśmy do miejsca, w którym przez okrągłe sufitowe okno widać było, że pozostali goście ulotnili się o odpowiedniej porze – białe płatki nabrały objętości, nie wydawały się już zawieszone w powietrzu, unosiły się raczej w poziomie i kierowały dokładnie ku ziemi, jak kulki do gry.
Tymczasem półokrągła przestrzeń, w której się znajdowaliśmy, była domową biblioteką i z całą pewnością prywatnym gabinetem ojca chrzestnego. Tutaj również otoczenie było letnie, jakbyśmy byli na Antylach, w miejscu, z którego z wielogodzinnym opóźnieniem wyruszył samolot z chrzestnym Boba na pokładzie. Ojciec chrzestny nadal był ubrany tak jak podczas podróży, kelner towarzyszył nam od pierwszego momentu. Na stole stosy papierów i kopert oraz lampa rzucająca na nie światło. Gospodarz podszedł do stołu i zaczął mnie nawoływać, jakby jego głos płynął w inną stronę, nie tam, gdzie skierowany był wzrok. Mieszając płyn w nowej szklance i udając zamyślanie, zapytał:
– Miss Machado, zanim pokażę to, co dla pani przygotowałem, chciałbym, by udzieliła mi pani jednej informacji. Wie pani przypadkiem, czy Carvalho żyje?
Pytanie zostało zadane po portugalsku i wymagało ode mnie ponownego skoncentrowania się na sprawie, bo to carvalho nie było drzewem, z pewnością było nazwiskiem, tyle że nie pamiętałam żadnego Carvalho. Tym razem nie symulowałam zapomnienia, to był prawdziwy brak pamięci i w przeciwieństwie do tego, co wydarzyło się na parterze, zamiast udawać, że nie pamiętam, udawałam, że sobie przypominam, uciekając w niejednoznaczność, mówiąc, że tak, wydaje mi się, że żyje. Dlaczego miałby nie żyć? Gospodarz pomógł.
– Chodzi mi o tego Carvalho, który przygotował plany zamachu stanu i zrealizował je punkt po punkcie. Genialne. The Portuguese red oak, you know? The biggest one? Tak jak pani mówi, i mnie się wydaje, że on żyje. Ale Antunes, ten nie żyje. O nim wiem z pewnego źródła, wiem z pewnością, że zmarł. Wielka szkoda, bo to dobra głowa, bardzo dobrze myślał, bardzo dobrze pisał, chociaż używał zbyt wielu słów. Może nawet lepiej myślał, niż mówił, wiele razy dyskutowaliśmy, i nagle już go tu nie ma. A jeśli chodzi o Lourenço, to wydaje się, że żyje w dobrym zdrowiu. Czyż nie tak?
Ojciec chrzestny rozmarzył się na środku gabinetu.
– Mówię o narodzie, ale naród ma swój podpis. Lourenço był jednym z tych, którzy złożyli podpis, podpis narodu. Niejednokrotnie jedliśmy razem obiad. On żyje. To znaczy Lourenço żyje i żyje naród, żyje Carvalho, umarł Antunes, Salgueiro też nie żyje. Salgueiro umarł. O jego losie pani wie, wie pani, co się stało. Był nieskazitelnym człowiekiem, ale, niestety, miał tylko czterdzieści siedem lat i odszedł. Czterdzieści siedem lat i zostawił nas. Mój Boże, Salgueiro był jeszcze chłopcem i umarł. Cudowni ludzie, którzy umarli, cudowny naród, czarujące miasto, spędziłem w nim najpiękniejsze lata życia, tam wypełniłem swoją najważniejszą misję. I zostawiłem wielu bliskich przyjaciół. Nie mogę uwierzyć, że niektórzy z nich pewnego dnia mogą umrzeć. Jeśli część z nich odejdzie, to będzie znak, że i ja mogę umierać, a nie wierzę, by to się wydarzyło.
Oparty o stół, stojąc tuż przy Bobie, zwracając się przede wszystkim do Boba, ojciec chrzestny śmiał się z własnych słów. Jeśli któryś z nich umrze, powtarzał, to będzie znak, że on także jest śmiertelny. Teraz wierzył w swoją nieśmiertelność, wybrał już nawet szklane krzesło, na którym będzie mógł siedzieć. Dobry humor gospodarza rósł, w miarę jak zadawał pytania o tego czy tamtego i znajdował ich żywych wśród dobrego narodu portugalskiego. Różne nazwiska żyjących ludzi dawały mu wiele satysfakcji. Zwracałam uwagę na te nazwiska i dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego ich nie rozpoznawałam. Otóż w naszym domu osoby te nigdy nie były nazywane swoimi prawdziwymi nazwiskami, ale pseudonimami, zgodnie ze zwyczajem wprowadzonym przez żonę Antónia Machado. Do tego stopnia, że słysząc mówiącego ambasadora, przed oczami widziałam przewijającą się listę domowych pseudonimów. Paradowała cała seria pochodzących z domu mojego ojca prywatnych epitetów, które znałam doskonale, ale w tamtym momencie, mimo chęci przypomnienia ich sobie, nie byłam w stanie przypisać ich do odpowiednich postaci. Nie było to konieczne, bo wydawało się, że ojciec chrzestny zadaje tylko takie pytania, na które sam zna odpowiedzi. Doskonale wiedział, kto żyje, kto umrze i kto już umarł. Dlaczego przedłużał spotkanie, oparty o półki, ramię w ramię z Bobem, w półokrągłej sali?
Ojciec chrzestny trzymał szklankę, okazując zadowolenie, i widziałam teraz bardzo wyraźnie, że jego whisky to niezabarwiona woda. Nie miałam ze sobą nawet najlżejszego okrycia, by włożyć je na sukienkę, w której byłam, nie wspomniałam jeszcze, że o ile popołudniowy śnieg pojawił się z półtoragodzinnym opóźnieniem, to teraz burza nadchodziła z dwugodzinnym wyprzedzeniem. I to był problem. Podczas jednego wieczoru negocjator powrócił do starej sprawy, sprawy będącej jego obsesją, dla niej zapomniał o wszystkim. Ja byłam jednym z narzędzi w tej sprawie. I tak ojciec chrzestny Boba Petersona uznał, że najlepiej będzie przedłużyć spotkanie aż do nocy, aż do chwili, gdy przejdzie burza.
– Proszę się czuć jak u siebie – powiedział. – Tymczasem ja i Bob zejdziemy na dół.
W rzeczywistości, z nadchodzącą w tle burzą, obojętnie czy za wcześnie, czy za późno, czy nawet o właściwej porze, okazywało się, że gospodarz przygotował niespodziankę przeznaczoną dla córki człowieka, który przewidywał przyszłość. Et voilà, powiedział z iście latynoskim temperamentem. Chodziło o coś niezwykle dla niego istotnego, chociaż dla innych mogła to być błahostka, wspomnienie zaledwie. Wspomnienie zasadnicze, mające swój początek w narodzie szorstkim, biednym, szlachetnym, wytrwałym, milczącym, twardym, który onegdaj był wielkim ludem morza, dotarł do Japonii i opłynął świat dookoła, a teraz po iluś tam niepowodzeniach potrafił wrócić do swojego kąta, składając broń po zakończonych negocjacjach i szanując kompromisy. Odczuwał wielką przyjemność na myśl, że kiedyś żył wśród tego ludu. Niezwykle zadowolony, że nie dopuścił do tego, by ten naród w siedemdziesiątym piątym stał się królikiem doświadczalnym. Wręcz szczęśliwy, że nie zgodził się, by Henry Lwia Grzywa uczynił z tego łagodnego narodu europejskiego biotechnologiczne laboratorium szczepionek. Że nie zmienił go w mordęgę za sprawą socjalistycznego wirusa, by pokazać Europejczykom wzorcowy przykład nieszczęścia. W taką Kubę, żeby Londyn i Paryż cierpiały tak samo jak naród północnoamerykański, z muchachos z Hawany, palącymi kubańskie cygara, u drzwi. O, tak, tak, w maju siedemdziesiątego piątego strzykawka przeznaczona dla Portugalczyków była już przygotowana. Wszystko przygotowane rękami Lwiej Grzywy. Jednak udało się tego uniknąć, zobaczył nadchodzącą zmianę, ocenił stan ofiary i doszedł do wniosku, że ten naród łagodny, umiarkowany, wyważony, odporny na głód i zimno, na biedę i brak umiejętności liczenia i czytania, na czarne wąsy, skórzane boty, nie zasługiwał na bycie zostawionym samemu sobie, porzuconym na pastwę szczepionki.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.