Читать книгу Asymetria - Lisa Halliday - Страница 3

I
GŁUPOTA

Оглавление

Wszyscy prowadzimy slapstikowe życie w cieniu niewytłumaczalnego wyroku śmierci…

MARTIN GARDNER, THE ANNOTATED ALICE


ALICE CZUŁA SIĘ JUŻ BARDZO ZMĘCZONA, bo ciągle siedziała sama i nie miała co robić; co pewien czas próbowała czytać leżącą na jej kolanach książkę, która składała się jednak niemal wyłącznie z długich akapitów i w której brakowało wyodrębnionych myślnikami dialogów, a po co komu, zastanawiała się, książka bez dialogów?

Myślała (trochę niemądrze, bo nie za bardzo potrafiła doprowadzać swoje projekty do końca), że pewnego dnia może nawet sama coś napisze, gdy obok niej usiadł mężczyzna o cynowych lokach, z lodem w waflu, kupionym w samochodzie Mister Softee na rogu ulicy.

– Co czytasz?

Pokazała mu książkę.

– To ta, w której jest mowa o arbuzach?

Nie było tam dotąd niczego o arbuzach, ale skinęła głową.

– Co jeszcze lubisz czytać?

– Och, głównie starocie.

Przez chwilę nic nie mówili, mężczyzna jadł loda, a Alice udawała, że oddaje się lekturze. Mijając ich, dwaj biegacze kolejno rzucili im przelotne spojrzenia. Wiedziała, kim jest ten człowiek – poznała go w momencie, kiedy usiadł, i jej policzki zaczerwieniły się jak arbuz – ale ze zdumienia mogła tylko wpatrywać się pilnie niczym mały krasnal ogrodowy w tę nieprzebytą książkę, którą trzymała otwartą na kolanach. Jej stronice były jak z betonu.

– No dobrze – odezwał się mężczyzna, wstając. – Jak masz na imię?

– Alice.

– I lubisz starocie. Do zobaczenia.


W NASTĘPNĄ NIEDZIELĘ siedziała w tym samym miejscu i próbowała czytać inną książkę, o gniewnym wulkanie i nadętym królu.

– Ej, ty – powiedział.

– Alice.

– Alice. Po co to czytasz? Myślałem, że chcesz zostać pisarką.

– Kto tak powiedział?

– A nie ty?

Lekko drżącą ręką odłamał prostokącik czekolady i jej podał.

– Dziękuję.

– Ploszę baldzo.

Wgryzając się w czekoladę, Alice zerknęła na niego pytająco.

– Nie znasz tego kawału? Facet płaci mandat na poczcie. Kasjerka pyta, za co. „Za plucie”. „Plucie chyba nie jest jeszcze karalne”, mówi kasjerka, a facet na to: „Nie, ale ja plułem setką w telenie zabudowanym”.

Roześmiała się z ustami jeszcze pełnymi czekolady.

– Czy to żydowski kawał?

Pisarz skrzyżował nogi i splótł ręce na kolanach.

– A jak myślisz?


W TRZECIĄ NIEDZIELĘ kupił w samochodzie Mister Softee dwa lody i dał jednego jej. Przyjęła podarunek jak przedtem czekoladę, bo zaczynał się roztapiać, a poza tym wielokrotni laureaci Nagrody Pulitzera nie chodzą przecież po ulicach i nie trują ludzi.

Jedli lody i obserwowali parę dziobiących źdźbła zeschłej trawy gołębi. Alice, której niebieskie sandały pasowały do zygzaków na sukience, leniwie prężyła swoją stópkę na słońcu.

– No tak. Panno Alice. Jesteś odważna?

Popatrzyła na niego.

A on na nią.

Zaśmiała się.

– Jesteś odważna? – powtórzył.

Odwróciła twarz w stronę wafla z lodem.

– No, chyba nie mam powodu się bać.

Pisarz wstał, żeby wyrzucić serwetkę, i wrócił do Alice.

– Jest mnóstwo powodów do strachu.

Spojrzała na niego przymrużonymi oczami i uśmiechnęła się.

– Ile masz lat? – zapytał.

– Dwadzieścia pięć.

– Chłopak?

Pokręciła głową.

– Pracujesz?

– Jestem asystentką redaktora. W Gryphonie.

Trzymając ręce w kieszeniach, nieznacznie podniósł głowę i chyba doszedł do wniosku, że to by się zgadzało.

– W porządku. Pójdziemy w sobotę na spacer?

Kiwnęła głową, że tak.

– O czwartej tutaj?

Przytaknęła raz jeszcze.

– Powinienem wziąć od ciebie numer telefonu. Na wypadek, gdyby coś mi wypadło.

I znów jakiś biegacz zwolnił, żeby mu się przyjrzeć, a Alice zanotowała swój numer na zakładce, stanowiącej dodatek do książki.

– Teraz nie będziesz wiedzieć, gdzie przerwałaś – zauważył pisarz.

– Nie szkodzi.


W SOBOTĘ PADAŁ DESZCZ. Siedziała na przypominającej szachownicę podłodze swojej łazienki, próbując dokręcić obluzowaną deskę klozetową nożem do masła, kiedy zabrzęczała jej komórka: „Numer ukryty”.

– Halo, Alice? Mówi Mister Softee. Gdzie jesteś?

– W domu.

– Czyli?

– Na Osiemdziesiątej Piątej przy Broadwayu.

– Ach, czyli tuż za rogiem. Moglibyśmy ze sobą gadać przez dwie połączone sznurkiem puszki.

Wyobraziła sobie sznurek, zwisający niczym olbrzymia skakanka nad Amsterdam Avenue i drżący za każdym razem, gdy któreś z nich coś mówiło.

– No dobrze, panno Alice. To co robimy? Masz ochotę przyjść do mnie i pogadać? Na spacer pójdziemy może kiedy indziej?

– Przyjdę.

– Przyjdziesz. Doskonale. Wpół do piątej?

Zapisała adres na ulotce reklamowej. Potem zakryła sobie usta ręką i czekała.

– Albo o piątej. To o piątej u mnie?


DESZCZ ZALEWAŁ PRZEJŚCIA dla pieszych i moczył jej nogi. Taksówki, wzbijające na Amsterdam Avenue drobniutki wodny pył, wydawały się poruszać znacznie szybciej, niż kiedy było sucho. Portier w apartamentowcu pisarza przylgnął do ściany i rozkrzyżował ramiona, żeby przepuścić ją w drzwiach, gdy śmiało wchodziła do środka: stawiała długie kroki, wydymała policzki, strzepywała parasol. Wnętrze windy od podłogi do sufitu pokrywał wypaczony mosiądz. Piętra były bardzo wysokie albo winda jechała bardzo powoli, bo Alice miała mnóstwo czasu, żeby marszcząc brwi, przyglądać się swoim nieskończonym odbiciom niczym w lunaparkowym gabinecie luster i bardziej niż trochę martwić się o to, co będzie za chwilę.

Winda otworzyła się w korytarzu, na którym widać było sześcioro szarych drzwi. Już miała zapukać do pierwszych, gdy uchyliły się drugie, z drugiej strony, i wysunęła się z nich ręka trzymająca szklankę.

Przyjęła ją; była pełna wody.

Drzwi się zamknęły.

Upiła łyk.

Drzwi znów się otworzyły, jak gdyby samoczynnie, tym razem zamaszyście i szeroko. Zawahała się, a potem poniosła szklankę z wodą przez krótki hol, kończący się w jasnym, białym pokoju, gdzie oprócz innych rzeczy stały biurko i niezwykle szerokie łóżko.

– Pokaż mi swoją torebkę – odezwał się zza jej pleców.

Pokazała.

– A teraz ją otwórz. Ze względów bezpieczeństwa.

Postawiła torebkę na dzielącym ich szklanym stoliku i otworzyła ją. Wyjęła portfel: męski, z brązowej skóry, mocno zużyty i porozdzierany. Zdrapkę, kupioną za dolara i tyle samo wartą. Ochronną pomadkę do ust. Grzebień. Breloczek do kluczy. Spinkę do włosów. Ołówek automatyczny. Kilka monet, trzy tampony, które trzymała w dłoni niczym naboje. I jeszcze jakieś kłaczki. Drobinki piasku.

– Nie masz telefonu?

– Zostawiłam w domu.

Wziął portfel do ręki, przesuwając palcem po rozprutym szwie.

– To wstyd, Alice.

– Wiem.

Otworzył portfel, wyjął jej kartę debetową, kartę kredytową, zdezaktualizowaną już kartę podarunkową z Dunkin’ Donuts, prawo jazdy, legitymację studencką i dwadzieścia trzy dolary w banknotach. Podniósł jedną z kart.

– Mary-Alice.

Zmarszczyła nos.

– Nie podoba ci się imię Mary – stwierdził.

– A tobie?

Przez chwilę patrzył na przemian na nią i kartę, jak gdyby chcąc zdecydować, czy woli Alice jako Mary, czy jednak jako Alice. Potem skinął głową, postukał kartami o blat i ułożył je w równiuteńki plik, chwycił leżącą na biurku gumkę recepturkę, spiął nią karty i banknoty, po czym wrzucił je z powrotem do torebki, a portfel posłał lobem do drucianego kosza na śmieci, wypełnionego już białym wzgórkiem niepotrzebnych kartek maszynopisu. Ich widok przez chwilę wydawał się go drażnić.

– No tak, Mary-Alice… – Usiadł, pokazując gestem, żeby zrobiła to samo. Siedzisko jego fotela, obleczone czarną skórą, było zawieszone nisko niczym porsche. – Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić?

Rozejrzała się wokoło. Na biurku czekał na niego świeży maszynopis. Dalej było widać przesuwne szklane drzwi, wychodzące na niewielki balkon, osłonięty przed deszczem balkonem piętro wyżej. Olbrzymie łóżko za plecami Alice posłano tak starannie, że wyglądało wyniośle.

– Chcesz, żebyśmy gdzieś wyszli?

– Okej.

– Ty nie rzucisz mnie, a ja nie rzucę ciebie. Umowa stoi?

Uśmiechnęła się i siedząc wciąż w odległości pięciu stóp od niego, wyciągnęła rękę w jego stronę. Spuścił wzrok i przyglądał się jej przez długą, pełną wątpliwości chwilę, jak gdyby na ręce Alice widniały zaznaczone plusy i minusy wszystkich uścisków dłoni w jego życiu.

– Chociaż właściwie… – odezwał się. – Chodź tutaj.


MIAŁ POMARSZCZONĄ, chłodną skórę.

Miał delikatne usta – lecz tkwiły za nimi zęby.

W wydawnictwie, w którym pracowała, na ścianie recepcji wisiały w ramkach co najmniej trzy opatrzone jego nazwiskiem dyplomy, towarzyszące National Book Award.

Kiedy za drugim razem zapukała do jego mieszkania, minęło kilka sekund bez odpowiedzi.

– To ja – zwróciła się do drzwi.

Otworzyły się nieznacznie i wysunęła się zza nich ręka trzymająca pudełko.

Wzięła je.

Drzwi się zamknęły.

Pudełko zdobił elegancko wytłoczony złotymi literami napis „Lincoln Stationers”. W środku pod pojedynczą płachtą białej bibułki spoczywał burgundowy portfel z przegródką na monety, zapinany na zatrzask.

– Wielkie nieba! – zawołała. – Ale ładny. Dziękuję.

– Nie ma za co – odpowiedziały drzwi.

Znowu dostała szklankę wody.

Znowu zrobili swoje, pozostawiając łóżko w nienaruszonym stanie.

Nakrył dłońmi jej osłonięte swetrem piersi, jak gdyby chcąc ją uciszyć.

– Ta jest większa.

– Och – powiedziała Alice i z nieszczęśliwą miną spuściła wzrok.

– Nie, nie; to nie jest niedoskonałość. Nie ma na świecie dwóch dokładnie takich samych piersi.

– Jak płatków śniegu? – podsunęła.

– Jak płatków śniegu.


OD JEGO ŻOŁĄDKA aż do mostka biegła różowa blizna, przypominająca zamek błyskawiczny. Druga przecinała nogę od krocza do kostki. Kolejne dwie zataczały słabe kręgi nad biodrem. A to wszystko tylko z przodu.

– Kto ci to zrobił?

– Norman Mailer.

Kiedy wciągała rajstopy, wstał, żeby włączyć telewizor na mecz drużyny Yankees.

– Ooo, uwielbiam bejsbol – powiedziała.

– Naprawdę? A jaka jest twoja ulubiona drużyna?

– Red Sox. Jak byłam mała, babcia co roku zabierała mnie do Fenway.

– Czy ona jeszcze żyje?

– No. Chcesz, żebym ci dała jej numer telefonu? Jesteście mniej więcej w tym samym wieku.

– Chyba za krótko się znamy, żebyś mogła sobie ze mnie podkpiwać, Mary-Alice.

– Wiem – roześmiała się. – Przepraszam.

Przyglądali się, jak Jason Giambi huknął piłkę w stronę lewego zapolowego.

– Och! – powiedział pisarz, wstając. – Byłbym zapomniał. Kupiłem ci ciasteczko.


GDY SIADYWALI naprzeciwko siebie przy małym szklanym stole albo ona na łóżku, a on na fotelu, i przyglądali się sobie, zauważyła, że głowa pisarza drży ledwo dostrzegalnie, jak gdyby w rytm uderzeń jego serca.

Poza tym przeszedł trzy operacje kręgosłupa, co oznaczało, że pewne rzeczy mogli robić, a innych nie. Nie powinni.

– Nie chcę, żeby stała ci się krzywda – powiedziała Alice, marszcząc brwi.

– Na to już trochę za późno.

Korzystali teraz z łóżka. Miał specjalny materac ortopedyczny, na którym jakby zapadała się z wolna w gigantyczną płytę karmelu. Gdy odwracała głowę, przez wysokie okna widziała wieżowce w centrum miasta, z powagą tulące się do siebie w deszczu.

– O Boże. O Jezu. O Chryste. Co ty robisz? Czy ty wiesz… co… robisz?

Potem, kiedy zajadała kolejne ciastko:

– Kto cię tego nauczył, Mary-Alice? Z kim ty się spotykałaś?

– Z nikim – odparła, podniosła z kolan okruszek i zjadła go. – Po prostu wyobrażam sobie, co może ci sprawić przyjemność, i robię to.

– No to masz naprawdę niezłą wyobraźnię.


NAZYWAŁ JĄ SYRENKĄ. Nie wiedziała dlaczego.

Wsparta o jego klawiaturę leżała złożona jak namiot kartka białego papieru, na której napisał:


„Długo pozostajesz pustym naczyniem, potem rośnie w tobie coś, czego nie chcesz, coś się w ciebie wsącza, ale właściwie nie jesteś w stanie nic zrobić. Aktu twórczego dokonuje w nas Bóg Przypadku… Wszystkie projekty artystyczne wymagają mnóstwa cierpliwości”.


I niżej:


„Sądzę, że artysta to tylko potężna pamięć, która przez wspomnienia pewnych przeżyć potrafi wedle woli poruszać się lateralnie…”


Otworzyła lodówkę, a wtedy przywiązany do rączki złoty medal, który dostał od Białego Domu, zadźwięczał głośno, obijając się o drzwi. Wróciła do łóżka.

– Skarbie – powiedział. – Nie lubię tego robić w kondomie. Nikt nie lubi.

– Okej.

– A choroby weneryczne? Nie boisz się?

– No, ufam ci, skoro…

– Nie powinnaś ufać nikomu. A jak zajdziesz w ciążę?

– Och, o to się nie martw. Zrobiłabym aborcję.

Później, kiedy podmywała się w łazience, przyniósł jej kieliszek białego wina.


KRUCHE CZEKOLADOWE CIASTECZKA „blackout” pochodziły z piekarni Columbus, którą mijał codziennie w czasie spaceru. Sam starał się ich nie jeść. I nie pił; alkohol źle się łączył z jednym z leków, które musiał zażywać. Dla Alice kupował jednak wino Sancerre albo Pouilly-Fuissé i kiedy już jej nalał to, które chciała, wciskał korek z powrotem do butelki i stawiał ją na podłodze przy drzwiach, żeby zabrała sobie resztę do domu.

Pewnego wieczoru po kilku kęsach ciasteczka wzięła łyk wina i na jej twarzy odmalował się lekki niesmak.

– Co?

– Przepraszam. Nie chcę wyjść na niewdzięcznicę. Tylko że wiesz, ciasteczka z tym winem jakoś mi nie wchodzą.

Myślał przez chwilę, a potem wstał i poszedł do kuchni po szklankę i butelkę bourbona Knob Creek.

– Spróbuj tego.

Przyglądał się łakomie, jak odgryza kawałek ciastka i popija knob creekiem. Wydawało się jej, że połyka płomień.

Musiała odkaszlnąć.

– Niebo w gębie – stwierdziła.


INNE PREZENTY:

Niesłychanie praktyczny, wskazówkowy i wodoodporny zegarek na rękę.

Perfumy Allure firmy Chanel.

Arkusz znaczków po trzydzieści dwa centy z serii Legendy Amerykańskiej Muzyki, upamiętniających Harolda Arlena, Johnny’ego Mercera, Dorothy Fields i Hoagy’ego Carmichaela.

Pierwsza strona gazety „New York Post” z marca 1992 roku z nagłówkiem „Dziwny akt seksualny na boisku treningowym (w czasie wieczornego finału)”.


ZA ÓSMYM RAZEM, kiedy znowu robili coś, czego pisarz robić nie powinien, powiedział:

– Kocham cię. Kocham cię za to.

Później, gdy siedziała przy stole i jadła ciasteczko, przyglądał się jej w milczeniu.

Następnego ranka:

„Numer ukryty”.

– Chciałem ci tylko powiedzieć, że pewnie poczułaś się dziwnie, słysząc coś takiego z moich ust. Pewnie ci się zakręciło w głowie… Z-a-k-r-ę-c-i-ł-o, nie z-a-k-n-o-c-i-ł-o, chociaż to też jest fajne słowo. Chodzi mi o to, że powiedziałem to pod wpływem chwili, co nie znaczy, że coś się powinno między nami zmienić. Nie chcę, żeby cokolwiek się zmieniło. Ty rób, co chcesz, a ja będę robił, co ja chcę.

– Oczywiście.

– Grzeczna dziewczynka.

Odłożyła słuchawkę uśmiechnięta.

Potem zastanowiła się chwilę nad tą wymianą zdań i zmarszczyła brwi.

Czytała właśnie instrukcję do zegarka, kiedy zadzwonił ojciec, by po raz drugi w tym tygodniu powiedzieć jej, że ani jeden Żyd nie stawił się do pracy w wieżach WTC tego dnia, gdy zostały zniszczone. Za to pisarz nie telefonował do niej przez dłuższy czas. Spała z telefonem pod poduszką, a jeżeli nie leżała w łóżku, nosiła go wszędzie ze sobą – do kuchni, kiedy nalewała sobie drinka, i do łazienki, kiedy szła do łazienki. Dostawała szału z powodu deski klozetowej, bo przesuwała się w bok za każdym razem, gdy na niej siadała.

Przyszło jej do głowy, żeby wrócić na tę ich ławkę w parku, ale postanowiła raczej pójść na spacer. Był weekend, obchodzono święto Memorial Day i Broadway został zamknięty na jarmark. Już o jedenastej w całej okolicy unosił się dym, a dookoła skwierczały falafele, fajitas i frytki; były też kanapki z wołowiną, kukurydza w kolbach, kiełbaski z koprem włoskim, ciasteczka z lanego ciasta i smażone placki o średnicy frisbee. Zimna lemoniada. Bezpłatne badania kręgosłupa. Doradcy prawni fundacji We the People – rozwód 399 dolarów, bankructwo 199. Na jednym ze straganów, gdzie sprzedawano artystyczne, domowej roboty ciuchy, kołysała się na wietrze ładna letnia sukienka w kolorze kwiatów maku. Kosztowała jedyne dziesięć dolarów. Indyjski straganiarz zdjął ją z wieszaka, żeby Alice mogła przymierzyć kieckę w jego furgonetce, gdzie przyglądał się jej owczarek alzacki o załzawionych ślepiach, z mordą wspartą na przednich łapach.

Tego wieczoru, gdy była już w piżamie:

„Numer ukryty”.

– Halo?

– Cześć, Mary-Alice. Oglądałaś mecz?

– Jaki?

– Między Red Sox i Yankees. Yankees wygrali czternaście pięć.

– Nie mam telewizora. Kto rzucał?

– Kto rzucał. Wszyscy. Nawet twoja babcia zagrała kilka rund. Co robisz?

– Nic.

– Chcesz wpaść?

Zdjęła piżamę i włożyła tę nową indyjską sukienkę. Od razu musiała odgryźć jakąś sterczącą z niej nitkę.

U pisarza, który leżał w łóżku z książką i szklanką czekoladowego mleka sojowego, paliła się tylko lampa na nocnym stoliku.

– Mamy wiosnę! – zawołała, ściągając sukienkę przez głowę.

– Mamy wiosnę – odpowiedział, wzdychając ze znużeniem.

Podpełzła ku niemu po śnieżnobiałej kołdrze niczym ryś.

– Mary-Alice, czasem naprawdę wyglądasz jak szesnastolatka.

– Pedofil.

– Gerontofilka. Uważaj na moje plecy.

Niekiedy miała wrażenie, że grają w „Operację”, jak gdyby nos pisarza mógł rozbłysnąć na czerwono, a jego obwody zabuczeć, jeśli nie zdołałaby czyściutko wyciągnąć mu nerwu łokciowego z ramienia.

– Och, Mary-Alice. Jesteś niespełna rozumu, wiesz o tym? Jesteś niespełna rozumu, wiesz o tym, i za to cię kocham.

Uśmiechnęła się.

Wróciła do domu zaledwie godzinę i czterdzieści minut po jego telefonie i wszystko było dokładnie tak, jak kiedy wychodziła, ale własna sypialnia wydawała się jej jakoś zbyt jasna i obca, jakby należała teraz do kogoś innego.


„NUMER UKRYTY”.

„Numer ukryty”.

„Numer ukryty”.

Zostawił jej wiadomość.

„Kto czerpie największą przyjemność ze sprowadzania innych na złą drogę?”


KOLEJNA WIADOMOŚĆ:

„Czy ktoś tutaj czuje zapach syrenki?”.


„NUMER UKRYTY”.

– Mary-Alice?

– Tak?

– To ty?

– Tak.

– Jak się masz?

– Dobrze.

– Co robisz?

– Czytam.

– Co?

– Och, nic ciekawego.

– Masz klimatyzację?

– Nie.

– To na pewno jest ci gorąco.

– Owszem.

– W weekend podobno będzie jeszcze upalniej.

– Wiem.

– I co zrobisz?

– Nie wiem. Roztopię się.

– Wracam na sobotę do miasta. Chciałabyś się ze mną zobaczyć?

– Tak.

– O szóstej?

– No.

– Przepraszam. Szósta trzydzieści?

– Okej.

– Może nawet przygotuję ci kolację.

– Byłoby miło.

O kolacji zapomniał albo postanowił jej nie robić. Gdy Alice przyjechała, posadził ją na brzegu łóżka i wręczył jej dwie duże torby z księgarni Barnes & Noble, po brzegi pełne książek. Przygody Hucka. Czuła jest noc. Podróż do kresu nocy. Dziennik złodzieja. Ludzie Julya. Zwrotnik Raka. Axel’s Castle. Rajski ogród. Żart. Kochanek. Śmierć w Wenecji i inne opowiadania. Pierwsza miłość. Wrogowie, opowieść o miłości… Wzięła do ręki książkę jakiegoś pisarza, którego nazwiska nie słyszała, chociaż już jej kiedyś wpadło w oko.

– Oo, Camus! – wymówiła to jak rym do „lamus”. Zapadła długa cisza, pisarz się nie odzywał, a Alice czytała opis na czwartej stronie okładki Pierwszego człowieka. Kiedy podniosła wzrok, pisarz wciąż miał nieco zdziwioną minę.

– Mówi się „Ka-mi”, skarbie. To był Francuz. „Ka-mi”.


MIESZKANIE ALICE znajdowało się na najwyższym piętrze starej, wykładanej piaskowcem kamienicy, grzało je słońce i zbierało się w nim gorące powietrze. Jedyną lokatorką na tej kondygnacji poza nią była starsza pani imieniem Anna, dla której wejście po stromych schodach na czwarte piętro stanowiło trwającą dwadzieścia minut udrękę. Stopień, odpoczynek. Stopień, odpoczynek. Stopień, odpoczynek. Kiedyś Alice minęła Annę na schodach w drodze do H&H, a kiedy wróciła, biedaczka jeszcze nie zdążyła wejść na górę. Sądząc po torbach na zakupy, jakie dźwigała, można było pomyśleć, że na śniadanie jada kule do kręgli.

– Mogę ci pomóc, Anno?

– Och, nie, kochanie. Robię to od pięćdziesięciu lat. Dzięki temu jeszcze żyję.

Stopień, odpoczynek.

– Jesteś pewna?

– O tak. Ładna z ciebie dziewczyna. Powiedz mi, masz chłopaka?

– Aktualnie nie.

– No, ale nie czekaj z tym za długo, kochanie.

– Dobrze – zaśmiała się Alice, wbiegając na schody.


– CAPITANA!

Jego portier witał ją już teraz jak dobrą znajomą. Zadzwonił po pisarza, żeby zjechał na dół, a następnie pożegnał ich oboje, kiedy poszli na spacer. Wymachując torebką śliwek od Zingone’a, pisarz zapytał, czy Alice słyszała o planach rady miejskiej, żeby niektórym luksusowym apartamentowcom nadać nowe nazwy na cześć najlepszych ligowych graczy bejsbolowych: Posada, Rivera, Soriano.

– Garciaparra – powiedziała Alice.

– Nie, nie – odparł, zatrzymując ją z ważną miną. – Biorą pod uwagę tylko graczy Yankees.

Weszli do małego parku na tyłach muzeum historii naturalnej, gdzie wgryzając się w jedną z jego śliwek, udawała, że wykuwa nazwisko pisarza pod nazwiskiem Josepha Stiglitza na pomniku poświęconym amerykańskim laureatom Nagrody Nobla. Zwykle jednak zostawali w domu. Czytał jej, co napisał. Zapytała go o pisownię słowa „sakwojaż”. Oglądali bejsbol, a w popołudniowe weekendy słuchali w radiu, jak Jonathan Schwartz o mało nie mdleje, zachwycając się Tierney Sutton i Nancy LaMott. Come Rain or Come Shine. Just You, Just Me. Doris Day szczebiotała w zadumie The Party’s Over: „Przyjęcie się skończyło…”. Któregoś popołudnia Alice wybuchnęła śmiechem i powiedziała:

– Straszny safanduła z tego faceta.

– Safanduła – powtórzył pisarz, jedząc nektarynkę. – To bardzo ładne staroświeckie słowo.

– Pewnie można by powiedzieć – rzuciła, szukając swoich majtek na podłodze – że jestem porządną staroświecką dziewczyną.

– „Przyjęcie się skończyło…” – śpiewał, ilekroć chciał, żeby już poszła do domu. – „Pora już i-i-i-i-i-i-ść”.

Potem, kręcąc się wesoło po pokoju, wyłączał telefon, faks, światło, nalewał sobie szklankę czekoladowego mleka sojowego i odliczał cały kopczyk pigułek.

– Im bardziej się człowiek starzeje – wyjaśnił – tym więcej rzeczy ma do zrobienia przed pójściem do łóżka. Ja mam chyba ze sto.

Koniec przyjęcia. Koniec klimatyzacji. Wlokła się do domu na lekko chwiejnych nogach, w upale, z brzuchem pełnym bourbona i czekolady i z majtkami w kieszeni. Na schodach im wyżej, tym duszniej, dlatego po wejściu do mieszkania na czwartym piętrze robiła tylko jedno, a mianowicie przeciągała materac i poduszki przez korytarz do salonu, gdzie na podłodze koło wyjścia na schody przeciwpożarowe przynajmniej istniała szansa na wiaterek.

– Posłuchaj, skarbie. Wyjeżdżam na jakiś czas.

Odłożyła ciasteczko i otarła usta.

– Wracam na trochę na wieś. Muszę skończyć tę wersję.

– Okej.

– Ale to nie znaczy, że nie możemy rozmawiać. Będziemy ze sobą rozmawiać regularnie, a jak to skończę, to znów zaczniemy się spotykać. Jeżeli zechcesz. Dobrze?

Skinęła głową.

– W porządku.

– Tymczasem… – Położył na stole kopertę i podsunął dziewczynie. – To dla ciebie.

Wzięła ją do ręki – z przodu widniał napis „Bridgehampton National Bank”, a obok niego logo regat żeglarskich – i wyjęła sześć studolarówek.

– Na klimatyzację.

Pokręciła głową.

– Nie mogę.

– Owszem, możesz. Zrobisz mi przyjemność.

Kiedy wracała do domu, było jeszcze jasno. Niebo wyglądało ociężale, jak gdyby miała się rozpętać burza, która jednak ostatecznie nie przyszła. Młodzi ludzie pijący na chodniku dopiero zaczynali wieczór. Zbliżała się do swojego domu powoli, niechętnie, trzymając rękę na kopercie w torebce i próbując zdecydować, co robić. Odczuwała dziwne sensacje żołądkowe, jakby ktoś przeciął liny od windy w apartamentowcu pisarza, a ona spadała teraz razem z nią.

Ulicę dalej na północ była knajpa z długim drewnianym barem i klientelą, która wyglądała w większości na cywilizowaną. Alice znalazła stołek na końcu baru, tam gdzie stał serwetnik, i usadowiła się tak, jak gdyby przyszła tu głównie dla telewizora, zamontowanego wysoko w kącie sali. Nowy Jork prowadził z Kansas City cztery do zera pod koniec trzeciej rundy.

Naprzód, Royals, pomyślała.

Barman rzucił papierową serwetkę na blat i zapytał Alice, czego się napije. Zastanawiała się nad winami w promocji, których lista wisiała na ścianie.

– Poproszę o szklankę…

– Mleka?

– Nie. Macie knob creeka?

Nabiła rachunek do dwudziestu czterech dolarów. Położyła na barze kartę kredytową, ale schowała ją i wyjęła jedną z setek, które dostała od pisarza. Barman wydał jej trzy dwudziestki, dziesiątkę i sześć banknotów jednodolarowych.

– To dla pana – powiedziała, podsuwając mu jednodolarówki.

Yankees wygrali mecz.


W NIECHĘTNYM, STĘCHŁYM powiewie klimatyzatora, kupionego z drugiej ręki:


„Nie wierzyłem, żebyśmy dali radę takiej kupie Hiszpanów i Arabów, ponieważ jednak chciałem zobaczyć słonie i wielbłądy, nazajutrz, czyli w sobotę, czekałem z innymi chłopcami w zasadzce. Na dany znak wybiegliśmy z lasu i całą kupą runęliśmy w dół pagórka. Ale nie było tam ani Hiszpanów, ani Arabów, ani żadnych słoni czy wielbłądów, tylko majówka szkółki niedzielnej – i to w dodatku malców z pierwszego roku nauczania! Rozpędziliśmy dzieci i pognaliśmy je aż na stok doliny, ale łupy mieliśmy bardzo marne – trochę szynki i pączków; jeden tylko Ben Rogers zdobył lalkę szmacianą, a Jo Harper – śpiewnik i książeczkę do nabożeństwa. Potem przybiegł nauczyciel, więc rzuciliśmy wszystko i w nogi…”1.


W nocy deszcz zmoczył tę część klimatyzatora, która wchodziła w otwór wentylacyjny, i bębnił o niego tak, jak gdyby z nieba na ziemię leciały metalowe groty strzał. Burze przychodziły i odchodziły, stukot kropli narastał, zmieniając się w ostre trzaski, a błyskawice wdzierały się pod powieki. Woda leciała z rynien niczym potoki po górskich kamieniach. Gdy przeszła ostatnia burza, wczesnoporanne minuty odliczały pozostałości po niej powolnym, jakby metronomicznym kapaniem…


„Miałem środkową wachtę, ale jak przyszła na mnie kolej, strasznie mi się chciało spać, i Jim powiedział, że mnie zastąpi przez pierwsze dwie godziny; w tych sprawach Jim był zawsze dla mnie bardzo dobry – bardzo! Wpełzłem do wigwamu, ale Król i Książę leżeli z tak szeroko rozłożonymi rękami i nogami, że dla mnie nie zostało ani trochę miejsca. Więc położyłem się przed wigwamem na deskach; deszcz mi nie przeszkadzał, bo powietrze było ciepłe, a fala dużo teraz niższa. Koło drugiej rzeka znowu się wzburzyła i Jim już mnie miał zbudzić, ale potem pomyślał, że fale są jeszcze małe i nic mi się nie stanie, więc dał spokój. Cóż, trochę się omylił, bo całkiem niespodziewanie przyszła wielka fala i chlup! – zmiotła mnie do rzeki. Jim tak się śmiał, że o mało co nie pękł ze śmiechu. Swoją drogą nie widziałem drugiego Murzyna, który byłby taki prędki do śmiechu”2.


Za pieniądze, które jej zostały, kupiła nową deskę klozetową, czajnik i śrubokręt, a na weekendowym targu staroci przy Columbus Avenue małą drewnianą komódkę. Czajnik był smukłym, wykonanym w całości z metalu produktem wzornictwa skandynawskiego. Deskę przykręciła z ogromną satysfakcją, znowu słuchając Jonathana Schwartza.

Praca nigdy nie wydawała się jej nudniejsza i bardziej nieistotna. Przefaksuj to, odłóż do akt tamto, skopiuj to. Pewnego wieczoru, kiedy prawie wszyscy już wyszli, a Alice wpatrywała się w numer telefonu pisarza w notesie swojego szefa, jeden z jej kolegów wsunął głowę do pokoju i powiedział:

– Hej, Alice, à demain.

– Proszę?

– À demain.

Pokręciła głową.

– Do jutra.

– Och. No tak.

Zanim przyszło ochłodzenie, zrobiło się jeszcze goręcej. Trzy weekendy z rzędu przeleżała na łóżku w zamkniętej sypialni, klimatyzator szemrał i grzechotał, ustawiony na maksymalną moc. Myślała o pisarzu, który siedzi na swojej wyspie, krążąc pomiędzy basenem, pracownią i dziewiętnastowieczną farmą z niczym nieograniczonym widokiem na zatokę.

Gdyby musiała, potrafiłaby tak czekać bardzo długo.


„Nie chcę w tym dzienniku ukrywać innych przyczyn, które zrobiły ze mnie złodzieja, przy czym najprostszą jest głód. Moim wyborem jednak nigdy nie powodowały: bunt, gorycz, gniew czy inne jakieś podobne uczucia. Z maniacką, zazdrosną starannością gotowałem sobie tę podróż, jakbym słał łóżko i szykował pokój dla miłości: na myśl o zbrodni miałem wzwód”3.


„Malan był podobny do Chińczyka: miał okrągłą, niemal pozbawioną brwi twarz, lekko spłaszczony nos, równo przycięte włosy i bujny wąs, który nie zdołał ukryć wydatnych, zmysłowych ust. Już samo jego ciało, miękkie i zaokrąglone, i tłuste ręce o grubawych palcach przywodziły na myśl mandaryna, wroga długich marszów. Gdy przymykał oczy, jedząc z apetytem, łatwo było wyobrazić go sobie w jedwabnej szacie, z pałeczkami w dłoniach. Ale jego spojrzenie zaprzeczało temu obrazowi. Ciemnobrązowe, rozpalone oczy, pełne niepokoju albo nieruchomiejące nagle, jak gdyby cała jego inteligencja skupiała się błyskawicznie na jakimś ściśle określonym punkcie, były oczami człowieka Zachodu, uczonego i obdarzonego niezwykłą wrażliwością”4.

„Odór podsmażanego zjełczałego masła nie wpływa zbytnio na apetyt, zwłaszcza jeżeli gotuje się w pokoju pozbawionym dopływu świeżego powietrza. Otwieram drzwi i natychmiast zbiera mi się na wymioty. Ale Eugene, słysząc, że nadchodzę, podnosi żaluzje i ściąga prześcieradło rozpostarte na oknie jak sieć rybacka, aby nie wpuszczać słońca. Biedny Eugene! Rozgląda się po pokoju, patrzy na tych kilka mebli, na brudne prześcieradła i umywalkę wciąż wypełnioną brudną wodą i mówi: «Jestem niewolnikiem!»”5.


Odebrała telefon.

Wyświetlił się jedynie napis NOKIA.


„Wracając jednak do zapachu zjełczałego masła…”6.


PEWNEGO WIECZORU Z OKAZJI odejścia jednego z redaktorów na emeryturę odbyła się impreza, po której Alice przespała się z asystentem z działu praw zależnych. Użyli prezerwatywy, ale została w niej, w środku.

– Kurde – powiedział chłopak.

– Gdzie ona się podziała? – zapytała Alice, zerkając w dzielący ich cienisty wąwóz. Jej głos brzmiał dziewczęco i naiwnie, jak gdyby chodziło o sztuczkę magiczną, a chłopak w każdej chwili mógł wyciągnąć z jej ucha nowy kondom.

Ale to ona dokończyła tę sztuczkę – sama w łazience, z jedną nogą na swojej nowej desce klozetowej, wstrzymując oddech. Poszukiwania prowadzone zgiętym palcem po omacku pośród głębokich, śliskich fałd nie były łatwe. Później, chociaż wiedziała, że nie uda się w ten sposób zapobiec wszystkim niepożądanym konsekwencjom stosunku, weszła do wanny i podmyła się wodą o najwyższej temperaturze, jaką była w stanie wytrzymać.

– Jakieś plany? – zapytała chłopaka rankiem, kiedy zapinał pasek sztruksowych spodni.

– Nie wiem. Może zajrzę na chwilę do redakcji. A ty?

– Red Sox grają dzisiaj po południu z Blue Jaysami.

– Nie cierpię bejsbolu – odpowiedział chłopak.


„CIESZYMY SIĘ, ŻE WKRÓTCE odwiedzi Pani klinikę RiverMed. Poniższą informację podajemy na Pani użytek. Jeśli nie zawiera ona wszystkich oczekiwanych przez Panią wyjaśnień, prosimy o pytania w trakcie konsultacji.

Czas trwania zabiegu wynosi zwykle od pięciu do dziesięciu minut. W gabinecie spotka się Pani ze swoją osobistą pielęgniarką, lekarzem i anestezjologiem lub jego wykwalifikowaną asystentką, która zaaplikuje znieczulenie dożylne przez kateter, wprowadzony do żyły w ramieniu lub dłoni. Usiądzie Pani na stole zabiegowym, położy się i wsunie nogi w strzemiona. Lekarz wykona badanie bimanualne (tzn. wprowadzi dwa palce do pochwy i dotknie macicy). Następnie wsunie specjalne narzędzie (wziernik), które zostanie umocowane tak, aby podtrzymać rozwarcie i umożliwić ogląd szyjki macicy. Jej rozszerzenie jest konieczne do usunięcia ciąży.

Kiedy rozwarcie osiągnie odpowiednią szerokość dzięki zastosowaniu przypominających pręty albo rurki narzędzi zwanych dilatorami, lekarz wprowadzi do macicy rurkę lub kaniulę, podłączoną do maszyny ssącej. Po uruchomieniu urządzenia zawartość macicy zostanie wyssana przez rurkę i umieszczona w butelce. Następnie lekarz usunie rurkę, wprowadzi do pochwy długie, przypominające łyżeczkę narzędzie i dokładnie oczyści ścianki macicy, aby nie zalegały w niej żadne pozostałości.

Po zabiegu wziernik zostanie wyjęty i będzie Pani mogła opuścić nogi. Personel przewiezie Panią w pozycji leżącej na salę pooperacyjną, gdzie poddamy Panią obserwacji. Gdy Pani stan okaże się zadowalający i dojdzie Pani do siebie (co zwykle trwa od dwudziestu minut do godziny), personel zaprowadzi Panią do pokoju, gdzie będzie Pani mogła odpocząć i się ubrać. Przed wyjściem z kliniki osobista pielęgniarka udzieli Pani porad i ostatnich wskazówek.

Nieregularne krwawienie po zabiegu może utrzymywać się do trzech tygodni.

Proszę nas powiadomić, w jaki sposób moglibyśmy sprawić, aby poczuła się Pani u nas jeszcze bardziej komfortowo. Mamy nadzieję, że będzie Pani miło wspominać czas spędzony w naszej placówce”.


W DRUGI CZWARTEK PAŹDZIERNIKA, gdy przeciągała szczotkę przez swoje mokre i splątane włosy, usłyszała w radiu, że Akademia Szwedzka przyznała Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury Imre Kertészowi za „pisarstwo, które przeciwstawia kruche doświadczenie jednostki barbarzyńskiej arbitralności dziejów”.

„Numer ukryty”.

Bez tchu, jak gdyby chciała uprzedzić samą siebie, powiedziała mu o wszystkim, co kupiła, o desce klozetowej, czajniku i komódce, którą sprzedawca staroci opisał jako „zabytek z lat trzydziestych XX wieku”.

– Jak ja – powiedział pisarz.

– Mam okres – oświadczyła przepraszającym tonem.

Trzy wieczory później, kiedy leżała w staniku opuszczonym na biodra i trzymała pisarza za głowę, nie mogła się nadziwić, że jego mózg znajduje się tak blisko, tuż pod jej podbródkiem, i że tak łatwo może go pomieścić między łokciami. Zaczęło się to jako myśl filuterna, ale nagle przestała sobie ufać i ogarnął ją strach, że nie zdoła się oprzeć chęci zgniecenia tej głowy, zatrzymania pracy jego mózgu.

Miał chyba podobne ciągoty, bo chwilę później ugryzł ją mocno w czasie pocałunku.

Nie widywali się ostatnio zbyt często. Można było odnieść wrażenie, że jakoś się jej wystrzega. Poza tym bolały go plecy.

– Przez coś, co robiliśmy?

– Nie, skarbie. Nic nie zrobiłaś.

– Chcesz…?

– Nie dzisiaj, kochanie. Dzisiaj tylko tendresse.

Czasami kiedy leżeli naprzeciwko siebie albo kiedy siedział zwrócony twarzą do niej przy swoim stoliku, poruszając głową na bok, przybierał minę wyrażającą smutne oszołomienie, jakby zdawał sobie sprawę, że w tym momencie największą rozkoszą w życiu jest dla niego Alice, co przecież było żałosne.

– Jesteś najlepszą dziewczyną na świecie, wiesz?

Wstrzymała oddech.

Z westchnieniem:

– Najlepszą.

– Ezro – powiedziała, trzymając się za brzuch. – Przepraszam cię, ale nagle jakoś źle się poczułam.

– Co ci jest?

– Może moje ciasteczko było nieświeże.

– Będziesz wymiotować?

Przekręciła się, podniosła na czworaki i zatopiła twarz w chłodnej białej kołdrze. Wzięła głęboki oddech.

– Nie wiem.

– Chodźmy do łazienki.

– Okej. – Nie poruszyła się.

– Skarbie, chodźmy.

Nagłym ruchem zakryła ręką usta i wybiegła z pokoju. Wstał z łóżka, spokojnie poszedł za Alice, po cichutku, i zamknął za nią drzwi z delikatnym, pełnym godności skrzypnięciem. Kiedy było po wszystkim, spuściła wodę, przemyła twarz, przepłukała usta i rozdygotana wsparła się na umywalce. Słyszała zza drzwi, jak Ezra z godnością kontynuuje swoje wieczorne czynności – otwiera lodówkę, stuka talerzami w zlewie i nadeptuje pedał podnoszący wieko kubła na śmieci. Znowu spuściła wodę. Potem odwinęła trochę papieru toaletowego i wytarła nim muszlę, deskę klozetową, brzeg wanny, podajnik papieru oraz podłogę. Wszędzie walały się resztki czekoladowego ciasteczka. Opuściła klapę muszli, usiadła. W koszu na śmieci leżały szczotki powieści autorstwa pewnego chłopaka, z którym studiowała, a także list od jego agenta z prośbą o blurba, nadal przypięty spinaczem do pierwszej strony.

Kiedy wróciła, Ezra z nogą założoną na nogę siedział w fotelu i trzymał w ręku książkę o Nowym Ładzie Roosevelta. Patrzył, marszcząc brwi, jak naga Alice przechodzi na paluszkach przez pokój, po czym powoli kładzie się na podłodze pomiędzy szafą i łóżkiem.

– Kochanie, co ty wyprawiasz?

– Przepraszam. Muszę się położyć, ale nie chcę ci uświnić kołdry.

– Mary-Alice, właź do łóżka.

Przyszedł, żeby usiąść obok niej, i długo gładził ją po plecach, jak kiedyś jej matka. Potem nakrył Alice kołdrą po samą szyję i odszedł bezszelestnie, aby zrobić te swoje sto różnych rzeczy: wyciszał dzwonki telefonów, gasił światła, segregował tabletki. W łazience cicho włączył radio.

Kiedy z niej wyszedł, miał na sobie jasnoniebieską koszulkę od Calvina Kleina i szorty. Postawił na swoim stoliku nocnym szklankę wody. Sięgnął po książkę. Ułożył poduszki.

– Dziewięćdziesiąt siedem, dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć…

Położył się do łóżka i westchnął teatralnie.

– Sto!

Leżała w milczeniu, bez ruchu. Otworzył książkę.

– Skarbie – odezwał się w końcu. Po czym śmiało, z ożywieniem dodał: – A może zostaniesz u mnie? Chociaż raz. Nie możesz wracać w tym stanie do domu. Dobrze?

– Dobrze – szepnęła. – Dziękuję.

– Ploszę baldzo – odrzekł.

Budziła się w nocy trzykrotnie. Za pierwszym razem Ezra leżał na wznak, w oknie za jego plecami połyskiwały jeszcze wieżowce, a czubek Empire State Building zalewało czerwone i złote światło.

Za drugim leżał na boku, zwrócony do niej tyłem. Alice wstała, bo rozbolała ją głowa, i poszła do łazienki poszukać aspiryny. Oświetlenie na Empire State Building było już wyłączone.

Kiedy przebudziła się po raz trzeci, mocno obejmował ją od tyłu.

Za czwartym razem świtało. Leżeli twarzą w twarz, blisko, niemal się dotykając, a Ezra miał otwarte, wpatrzone w nią oczy.

– To był bardzo zły pomysł – stwierdził ponuro.


NASTĘPNEGO RANKA ZNÓW WYJECHAŁ na swoją wyspę. Kiedy zadzwonił, by powiedzieć o tym Alice, rozłączyła się, wrzuciła telefon do kosza z brudną bielizną i jęknęła. Tego samego dnia zadzwonił do niej ojciec, bo chciał jej wytłumaczyć, że woda z fluorem to zło, rozpowszechniane przez Nowy Porządek Świata; godzinę później zatelefonował ponownie i oświadczył, że ludzie nigdy nie wylądowali na Księżycu. Potraktowała takie sensacyjne informacje tak samo, jak robiła to raz albo dwa razy w tygodniu co tydzień przez osiem lat: z radosną małomównością, przesuwającą jej sprzeciw na ten dzień, kiedy wreszcie przyjdzie jej do głowy, jak może wyrazić swoją dezaprobatę, nie urażając przy tym ojcowskich uczuć. Tymczasem okazało się, że nowy piękny czajnik ma oburzającą wadę: scalona z korpusem rączka już po trzydziestu sekundach na gazie nagrzewała się tak, że nie dało się jej dotknąć. Co to za rączka, pomyślała, której nie można wziąć do ręki? Trzymając oparzoną dłoń pod zimną wodą z kranu, za ten wypadek też obarczyła winą swojego pisarza. Ezra zadzwonił jednak teraz zaledwie po trzech dniach. Telefonował z namiotu, opisywał jej zmieniające kolor drzewa, dzikie indyki telepiące się na jego podjeździe i mandarynkowy blask słońca, które zachodziło za należącym do niego sześcioakrowym lasem. Zadzwonił szybko raz jeszcze, już dwa dni później, i trzymał telefon tak, żeby usłyszała kraczącą wronę, szelest poruszanych wiatrem liści, a potem – nic.

– Nic nie słyszę – roześmiała się.

– No właśnie – odpowiedział. – Jest cisza. Boska cisza.

Zrobiło się już jednak za zimno, żeby korzystać z basenu, poza tym miał w kalendarzu jakieś kłopotliwe naprawy hydrauliczne, więc pozostanie tu jeszcze tylko mniej więcej tydzień, a potem już na dobre wróci do miasta.

Przywiózł ze sobą stary polaroid SX-70.

– Sprawdźmy – oświadczył, obracając go w dłoniach – czy jeszcze pamiętam, jak to się obsługuje.

Zrobili dziesięć zdjęć, w tym jedno – tylko jedno – jemu, pokazujące go, jak leży na boku w którejś z tych swoich koszulek od Calvina Kleina i z niezwykle praktycznym zegarkiem na ręce, bo poza tym nic więcej na sobie nie miał. Obok na łóżku leżały dwa koncentryczne, wachlarzowate półkola dziewięciu zrobionych wcześniej fotografii: opalizujące na brzegach ciemne brązowe kształty wyłaniały się z nicości jak z oświetlonej słońcem rzeki. Prawdę mówiąc, im wyraźniejsze stawały się zdjęcia, tym bardziej blakła przyjemność ich robienia, i kiedy Alice wstała, żeby pójść do łazienki, Ezra wsunął wszystkie dziesięć fotek do przegródki w jej torebce. Potem obejrzeli Panów w cylindrach z Ginger Rogers i Fredem Astaire’em, a Ezra umył zęby, nucąc cicho Cheek to Cheek. Znalazła fotografie dopiero rano w windzie, kiedy sięgnęła po klucze: starannie ułożony kwadratowy pakiecik, ciasno spięty jedną z jej gumek do włosów.

Po powrocie do domu ułożyła zdjęcia na łóżku w kilku kolumnach, trochę jak karty do pasjansa. Na jednym polaroidzie jej skóra przypominała kolorem rozwodnione mleko i była za cienka, żeby ukryć żyłki na ramionach i piersiach. Na drugim policzki i uszy Alice pokrywał karmazynowy rumieniec, a budynek Chryslera widoczny ponad porcelanowym skosem jej barku wyglądał niczym maleńki płomień białego złota. Na trzecim wspierała głowę na męskim udzie, jedno oko – to widoczne na zdjęciu – miała zamknięte, a palce Ezry unosiły jej włosy, żeby nie zasłaniały twarzy. Na czwartym prezentowała pełne, wysoko podniesione, gładkie i krągłe piersi, które podtrzymywała obiema rękami. Ezra zrobił tę fotografię od dołu, więc żeby patrzeć w obiektyw, Alice musiała spuścić wzrok. Jej włosy, wsunięte za uszy, zwieszały się jak ciężkie blond zasłony wokół policzków. Za długa grzywka, którą przedziałek rozcinał nieco na lewo od środka głowy, sięgała swoją gęstwiną aż do powiek. Był to niemal piękny kadr. Na pewno to zdjęcie najtrudniej przyszło jej pociąć. Problem, pomyślała, polegał na tym, że było takie alicjowate: na fotografiach wyglądała notorycznie młodo, niedorośle, co zawsze ją dziwiło i irytowało.

Maleńkie źrenice Alice lśniły czerwienią niczym odległe światła drogowe.


„NUMER UKRYTY”.

– Och, przepraszam, kochanie, zadzwoniłem do ciebie przez pomyłkę.


„NUMER UKRYTY”.

„Numer ukryty”.

„Numer ukryty”.

– Mary-Alice, nadal chcę się z tobą spotkać dziś wieczorem, ale czy mogłabyś najpierw podjechać do Zabar’s i kupić słoik konfitur Tiptree… Konfitury Tiptree… T-I-P-T-R-E-E, ta firma robi też galaretki… Tylko nie bierz pierwszego lepszego smaku, ale Little Scarlet, najdroższe, jakie mają. Kosztują około stu dolarów za słoik, a to dlatego, że robią je z takich małych dziewczynek jak ty. Czyli tak: słoik konfitur Little Scarlet firmy Tiptree, słoik najlepszego masła orzechowego, jakie znajdziesz, i bochenek rosyjskiego pumpernikla, niekrojony. I masz je przywieźć tutaj!

– Capitana!

Kolejne prezenty: arkusz znaczków po trzydzieści siedem centów za sztukę, po jednym na każdy stan, zaprojektowany tak, że przypominał starą kartkę pocztową z pozdrowieniami.

Płyta kompaktowa z nagraniem koncertu Elgara na wiolonczelę w wykonaniu Yo-Yo Ma i Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej.

Torebka jabłek Honeycrisp. („Będzie ci potrzebny śliniaczek”).


A jemu była potrzebna proteza naczyniowa, stent. Maleńka siatkowa rurka, wszczepiana w zwężającą się arterię, żeby ją rozszerzyć i przywrócić pełny przepływ krwi. Prosty zabieg. Robiono mu go już siedmiokrotnie. Nie dostajesz narkozy ogólnej, tylko znieczulenie miejscowe tam, gdzie wszczepiają stent. Nadziewają go na kateter, wpychają gdzie trzeba, a potem nadmuchują niczym maleńki balonik, żeby się rozszerzył jak lotka do badmintona, i… voilà. Trwa to około godziny, mniej więcej. Do szpitala pojedzie z nim przyjaciel. Jeśli Alice chce, to poprosi go, żeby do niej zadzwonił, jak będzie po wszystkim.

– Tak, proszę.

Mimo tych wszystkich zapewnień popadł w przygnębienie. A Alice nie bez pewnej przyjemności poczuła, że w zaistniałych dramatycznych okolicznościach los wystawia ją na próbę.

– Oczywiście – powiedziała – wszyscy mamy się czego bać. Ja na przykład mogę dostać raka. A ciebie na ulicy mógłby jutro…

Zamknął oczy i podniósł rękę.

– Wiem, już to gdzieś słyszałem, mogę wpaść pod autobus.

W dniu zabiegu wróciła do domu z pracy i włączyła płytę Elgara. Muzyka była strasznie piękna, płaczliwa i nagląca, i zwłaszcza na początku doskonale współgrała z jej nastrojem. Ale dwadzieścia minut później subtelnie piłowana bez przerwy wiolonczela grała dalej jakby poza Alice, obojętna na jej wewnętrzne napięcie. Wreszcie o dziewiątej czterdzieści zabrzęczał telefon komórkowy i na ekranie wyświetlił się nieznany numer. Mężczyzna o nieokreślonym akcencie zapewnił ją beznamiętnie, że zabieg wprawdzie się opóźnił, ale przebiegł bez zakłóceń; Ezra pozostanie na noc w szpitalu, żeby lekarze mogli mieć go pod obserwacją i dopilnować jeszcze kilku spraw, ale poza tym wszystko poszło dobrze, zupełnie dobrze.

– Dziękuję bardzo – powiedziała Alice.

– Baldzo ploszę – odparł przyjaciel Ezry.


TEN JEGO PRZYJACIEL MÓWIŁ o niej „Brzdąc”. Powiedział na przykład: „Zadzwoniłem do Brzdąca”. Ezra uważał, że to zabawne. Alice kręciła głową.

Przez pewien czas po zabiegu pozostawał w dobrym nastroju. Stent zrobił swoje. Wytwórnia Paramount chciała wyprodukować film na podstawie jednej z jego książek. Do roli głównej zaangażowano laureatkę wielu prestiżowych nagród, a Ezra miał pełnić na planie funkcję konsultanta. Pewnego ranka zadzwonił do niej nieco później niż zwykle – wyszła już spod prysznica i ubierała się do pracy – i powiedział:

– Zgadnij, kto mnie odwiedził wczoraj wieczorem.

Zgadła.

– Skąd wiedziałaś?

– A mógł to być ktoś inny?

– Mniejsza z tym. W każdym razie nie zerżnąłem jej.

– Dziękuję.

– Wydaje mi się, że nie była szczególnie zachwycona moim spodeczkiem, na który odkładam drobne.

– Ani nawilżaczem powietrza.

Zrobili więcej zdjęć.

– Na tym – powiedziała Alice – wyglądam jak mój ojciec. – Roześmiała się. – Brakuje mi tylko colta .45.

– Twój ojciec ma broń?

– Dużo różnej broni.

– Po co?

– Na wypadek rewolucji.

Ezra zmarszczył brwi.

– Kochanie – odezwał się później, smarując kromkę chleba konfiturami Little Scarlet. – A czy kiedy go odwiedzasz, to ta broń… Po prostu tak leży na wierzchu?

Odpowiedziała, oblizując swój kciuk z galaretki:

– Nie, trzyma ją w sejfie, ale od czasu do czasu wyciągamy jakiś rewolwer i idziemy ćwiczyć strzelanie do tykwy, opartej o starą zmywarkę na podwórku za domem.

Czytała listy od jego wielbicieli, które przesłał mu agent, kiedy Ezra wsunął głowę do szafy i powiedział coś, czego nie usłyszała.

– Co?

– Pytałem – powtórzył, odwracając się – czy nie masz cieplejszego płaszcza? Nie możesz przez całą zimę chodzić w czymś takim. Musisz mieć coś z podpinką, z gęsim puchem. I kapturem.

Kilka wieczorów później podsunął jej drugą kopertę.

– Searle – powiedział. – S-E-A-R-L-E. Róg Siedemdziesiątej Dziewiątej i Madison. Mają dokładnie to, czego potrzebujesz.

Nylonowa tkanina chrzęściła luksusowo, a kaptur okalał twarz Alice czarną aureolą futra. Jakby chodziła w śpiworze obszytym norkami. Czekając na autobus, poczuła się dopieszczona i niezwyciężona – a także rozgorączkowana miastem, które każdego dnia było jak rosnąca pula na loterii, czekająca na to, żeby ktoś ją wygrał. Później, kiedy w pośpiechu wbiegała po schodach do swojej kamienicy, poślizgnęła się, zatrzepotała rękami, by złapać równowagę, uderzyła grzbietem dłoni o żelazną poręcz i przeszył ją rozdzierający ból. Mimo to pojechała do Ezry i przez cały wieczór ukrywała pulsujące łapsko między kolanami, a kiedy już wylądowali w łóżku, trzymała je z boku, jak gdyby dopiero co pomalowała paznokcie i nie chciała, żeby rozmazał się lakier.

Rankiem dłoń zrobiła się granatowa.

Czekała cały dzień w domu, aż opuchlizna zejdzie, ale w końcu się poddała i zeszła na dół, żeby złapać taksówkę i pojechać na pogotowie. Kierowca zawiózł ją do Hell’s Kitchen, gdzie przez dwie godziny siedziała w poczekalni, pełnej pijusów i bezdomnych symulujących psychozę, byle tylko znaleźć się w cieple, pod dachem. Dopiero około dziesiątej internista wywołał jej nazwisko, posadził ją na leżance, przeciął pierścionek po prababci Alice, żeby go zdjąć ze spuchniętego środkowego palca, i opukał kolejno kłykcie pacjentki, sprawdzając, gdzie ją boli.

– Tutaj – syknęła. – Tutaj!

Kiedy przynieśli już wywołane zdjęcie rentgenowskie, lekarz podniósł je pod światło i wskazał palcem:

– Pęknięcie. Śródręcza…

Skinęła głową; przewróciła oczami, przez chwilę chwiała się na boki, a później powoli pochyliła naprzód i w bok niby porzucona marionetka. Odbyła wielomilową wędrówkę do dalekich krajów o barbarzyńskich zwyczajach, gdzie obowiązywała obłąkana logika; poznawała towarzyszy podróży i traciła ich, mówiła językami, których wcześniej nie znała, uczyła się i oduczała trudnych prawd. Gdy się ocknęła kilka minut później, walcząc z wywołującym mdłości prądem wstecznym, który wydawał się ją wciągać do wnętrza Ziemi, dosłyszała odległe popiskiwanie urządzeń, poczuła tarcie jakichś rurek w obu dziurkach od nosa i zorientowała się, że między pytaniami, które jej zadają, a udzielanymi przez nią odpowiedziami upływa zbyt wiele czasu.

– Uderzyła się pani w głowę?

– Ugryzła się pani w język?

– Popuściła pani w majtki?

Na jej spodniach od dresu widniała mokra plama, bo ktoś podał Alice wodę w papierowym kubeczku i rozlała ją.

– Będzie pani musiała skontaktować się z chirurgiem jak najszybciej, w poniedziałek rano – stwierdził mocno zajęty internista. – Ma pani do kogo zadzwonić, żeby po panią przyjechał?

– Tak – szepnęła.

Dochodziła północ, kiedy wyszła ze szpitala w świeżą zadymkę, grube płatki śniegu pospiesznie sfruwały z nieba pod ostrym kątem. Podtrzymując obolałą rękę ostrożnie jak skorupkę jajka, poszła na róg ulicy, rozejrzała się na lewo i prawo, a potem jeszcze raz, w poszukiwaniu taksówki.

„Numer ukryty”.

– Halo?!

– Chciałem tylko, żebyś posłuchała, co wyprawia mój nawilżacz…

– Ezro, a niech to, złamałam rękę!

– O Boże. Jak to się stało? Boli cię?

– Tak.

– Gdzie jesteś?

– Na rogu Pięćdziesiątej Dziewiątej i Columbus.

– Możesz złapać taksówkę?

– Właśnie próbuję!

Kiedy przyjechała, miał na sobie długie kalesony z czarnego jedwabiu i plaster opatrunkowy na czole.

– Co ci się stało?

– Usuwali mi znamię. A tobie?

– Poślizgnęłam się na schodach przed domem.

– Kiedy?

– Dzisiaj rano – skłamała.

– Były oblodzone?

– Tak.

– To możesz podać administrację do sądu.

Pokręciła głową ze smutkiem.

– Nie chcę nikogo skarżyć.

– Kochanie, najlepszy facet od rąk w Nowym Jorku nazywa się Ira Obstbaum. O-B-S-T-B-A-U-M. Pracuje w szpitalu Mount Sinai i jeżeli chcesz, zadzwonię do niego jutro i poproszę, żeby cię przyjął. Okej?

– Okej.

– A tymczasem zażyj ten środek przeciwbólowy. Będziesz mogła zasnąć?

– Chyba tak.

– Odważna z ciebie dziewczyna. Przeżyłaś szok. Pamiętaj jedno: „Jestem tutaj, czuję się dobrze, mam swoje ciepłe i wygodne łóżko”.

Zaczęła płakać.

– Skarbie, nie musisz płakać.

– Wiem.

– Więc dlaczego płaczesz?

– Przepraszam. Jesteś dla mnie taki dobry.

– Zrobiłabyś dla mnie to samo.

Skinęła głową.

– Wiem. Przepraszam.

– Kochanie, nie powtarzaj ciągle, że przepraszasz. Następnym razem, jak będziesz miała ochotę powiedzieć „przepraszam”, powiedz „spierdalaj”. Okej?

– Okej.

– Rozumiesz?

– Aha.

– No więc?

Pociągnęła nosem.

– Spierdalaj – odezwała się słabo.

– Grzeczna dziewczynka.

Połknęła tabletki i usiadła na brzeżku łóżka, wciąż w płaszczu. Ezra z nogą założoną na nogę siedział na fotelu, poruszał głową w bok i obserwował Alice z ponurą miną.

– Zaczynają działać po jakichś czterdziestu pięciu minutach – powiedział, zerkając na zegarek.

– Chcesz, żebym została?

– Oczywiście, proszę bardzo. A może byś coś zjadła? Mamy mus jabłkowy, bajgle, serek z tofu z cebulką i sok pomarańczowy Tropicana „z dużą ilością miąższu”.

Wstał, żeby podgrzać jej w tosterze przepołowionego bajgla, a potem patrzył, jak dziewczyna je go jedną ręką. Po jedzeniu położyła się tak, by mogła obserwować śnieg, który w świetle balkonu padał teraz spokojniej, ukradkowo i równo niczym armia spadochroniarskich intruzów. Ezra wrócił na fotel i wziął książkę. Ciszę trzykrotnie przerywał szelest odwracanej stronicy; potem Alice dostała leciutkich dreszczy, a w brzuchu poczuła coś jakby kojące bąbelki.

– Oho.

Ezra spojrzał na zegarek.

– Działa?

– Mm-hmmmmm…

Zadzwonił do Obstbauma. Zawiózł ją taksówką do szpitala. W Zingone’s załatwił jej dostawę produktów spożywczych do domu dwa razy w tygodniu przez półtora miesiąca.

Zrobił kilka zdjęć Alice z ręką w gipsie.

– Kocham cię – zamruczała.

– Kochasz vicodin, nie mnie. Zabrakło nam kliszy.

Podszedł do szafy.

– Co tam masz?

– Nie powinno cię to interesować.

– Ale interesuje.

– Więcej dziewczyn. Związanych.

– Ile?

– Trzy.

– Jak się nazywają?

– Katie…

– Nie – odparła Alice. – Niech zgadnę. Katie i… Emily? Jest tam też Emily?

– No.

– I Miranda?

– Owszem.

– Te dziewuszyska naprawdę są niepoprawne.

– Niepoprawne – powtórzył, jak gdyby Alice wymyśliła to słowo.

Gips był ciężki. Kiedy nie miała nic na sobie, wydawał się jeszcze cięższy. Przewróciła się na brzuch i przeciągnęła jak kot o trzech łapach. Potem dźwignęła się na kolana, wygięła grzbiet i boki, pokręciła głową i uśmiechnęła się szeroko i nikczemnie.

– Co?

Odpowiedziała, podchodząc w jego stronę na czworakach:

– Zróbmy coś strasznego.

Aż się lekko cofnął.

– Mary-Alice, w życiu nie wystąpiłaś z mądrzejszą propozycją.


SIEDZIELI W OSTATNIM RZĘDZIE, żeby nie rzucać się w oczy, ale także dlatego, żeby mógł wstać i rozprostować plecy, gdyby musiał to zrobić; okazało się jednak, że nie musiał. Poszli na przedpołudniowy sobotni seans i w kinie roiło się od dzieci, a kiedy jakiś wyjątkowo podekscytowany mały widz rozsypał mu popkorn na rękaw, zaczęła się martwić, czy się nie rozmyśli i nie będzie chciał wyjść. Ale potem Harpo przypalił sobie cygaro palnikiem acetylenowym, a Groucho podał komuś kapelusz przez „lustro”, i to niepohamowany śmiech Ezry, który aż odrzucił głowę do tyłu, dźwięczał najgłośniej na sali. Pod koniec filmu, kiedy Freedonia wypowiada wojnę Sylvanii i bracia kołyszą biodrami, śpiewając „Wszystkie boże dzieci noszą broń”, Ezra wyciągnął z kieszeni plastikowy pistolet na wodę i dyskretnie psiknął Alice pod żebro.

„Idziemy na wojnę!”, śpiewali, wracając Broadwayem wśród kolorowych świateł, malowanych temperami zasp śnieżnych i ciasno związanych drzewek bożonarodzeniowych, przypominających cyprysy. „Hej, hej, hej, hej, hej, hej, hej HOP!” W sklepie rybnym, cisnąc się z innymi klientami przed oszkloną ladą, przyglądali się wędzonym rybom, marynowanemu językowi jesiotra i taramosalacie, patrząc na nie jak na noworodki na oddziale położniczym. Alice wskazała ser, opatrzony napisem „Dobrze się rozsmarowuje”, i gwizdnęła z udawanym podziwem. Gdy przyszła jego kolej, Ezra uniósł palec i zamówił:

– Dwa kawałki ryby w galarecie, chrzan, pół funta wędzonego łososia i… a co, do diabła? Dwie uncje najlepszego kawioru z wiosłonosa dla panny Eileen.

– Pomyłka – powiedziała Alice.

Odwrócił się i zmierzył ją spokojnym spojrzeniem. Potem, cmokając i kręcąc głową, powiedział:

– Przepraszam cię, skarbie. Ty przecież nie jesteś Eileen.


„NUMER UKRYTY”.

– Halo?

– Dobry wieczór. Czy mógłbym mówić z Mirandą?

– Nie ma jej.

– A gdzie jest?

– W więzieniu.

– A z Emily?

– Emily też siedzi w więzieniu.

– Za co?

– Nie powinno cię to interesować.

– A ta, no…

– Katie?

– Tak. Katie. Katharine.

– Jest. Chcesz z nią rozmawiać?

– Poproszę.

– …Halo?

– Cześć. Katie? Mówi pan Zipperstein. Ze szkoły.

– Och, siemana, panie Zipperstein.

– Siemana. Co u ciebie?

– W porządku.

– To dobrze. Słuchaj. Telefonuję, żeby zapytać, czy miałabyś ochotę pouczyć się u mnie w domu wieczorem chociaż raz w tym tygodniu.

– Okej.

– Chciałabyś?

– Jasne.

– Jutro?

– O kurka. Jutro nie mogę. Mam lekcję gry na pianinie.

– W czwartek?

– Zajęcia plastyczne.

– A potem? Po zajęciach?

– W czwartek wieczorem nakrywam u nas do stołu, wypada moja kolej.

– Rozmawiałem o tym z twoją mamą. Powiedziała, że będziesz mogła za to nakryć do stołu dwa razy w piątek.

– Okej.

– No to czwartek o wpół do siódmej?

– Jasne.

– Przypomnij mi, z którą z was rozmawiam.

– Z Katie.

– Tylko nie daj się zapuszkować, Katie.

– Tak jest, panie Zippersztajn.

– Zippersztin.

– Zippersztin.

– Grzeczna dziewczynka.


„Noreczko, moja słodka kurewko, zrobiłem, jak mi kazałaś, ty świntuszko, i czytając twój list, dwa razy zwaliłem konia […]. Tak, teraz sobie przypominam tę noc, kiedy pierdoliłem cię tak długo w tyłek […]. Miałaś tej nocy dupsko pełne pierdów, skarbie, a ja je wszystkie z ciebie wyjebałem, duże i potężne, świszczące i ciche, szybkie, krótkie, wesołe pryknięcia i dużo takich malutkich, niegrzecznych bączków, kończących się przeciągłym powiewem z twojej dziury. Cudownie jest ruchać pierdzącą kobietę, kiedy każde pchnięcie wyciska z niej pierdy. Chyba wszędzie poznałbym bąki mojej Nory”7.


– Obrzydliwość – powiedziała Alice.

Opuścił książkę i posłał jej matowe, obrażone spojrzenie. Alice słodko wślizgnęła się pod kołdrę i krzątała się tam pracowicie, aż wreszcie Ezra się spuścił jak słabo cieknący kran.

Przysnęli.

Kiedy jego zegarek wybuczał ósmą, jęknęła i powiedziała szeptem:

– Muszę już iść.

Ciepło i łagodnie skinął głową, nie otwierając oczu.

Usiadła przy stole, żeby zapiąć buty.

– Znasz tego bezdomnego? Tego, który stoi przed Zabar’s i nawet w lecie ma na sobie sto płaszczy?

– Mm-hmm.

– Czy to ty kupiłeś mu je wszystkie?

– No.

– A jak myślisz, zwariował, zanim stał się bezdomny, czy odwrotnie?

Zastanawiał się nad odpowiedzią.

– Nie sentymentalizuj tego faceta.

– Co masz na myśli?

– Nie lituj się nad nim. Nie bądź dla niego za bardzo empatyczna. Daje sobie radę.

W łazience wypłukała usta, uczesała się i zawiązała nitkę dentystyczną na kokardkę wokół sztucznego penisa stojącego na umywalkowej szafce. Potem wyszła.

Kiedy zbiegała ze schodów swojej kamienicy:

– Dzień dobry, kochanie! Ładnie dzisiaj wyglądasz. Powiedz mi, masz już chłopaka?

– Jeszcze nie, Anno! Jeszcze nie.


NA ŚWIĘTA WYJEŻDŻAŁ NA WYSPĘ. Alice wybrała się pociągiem w odwiedziny do matki, której, jak później przyznała, nie sposób było nie sentymentalizować, i wróciła na sylwestrową kolację do kolegi z pracy. Oberżyna była twarda, risotto przesolone, a potem wszyscy upili się tanim winem musującym i wypisywali różne głupstwa na jej gipsie.

– Jakieś postanowienia noworoczne? – spytała chłopaka, który leżał obok niej jak kłoda. Ktoś powiedział Alice, że ten chłopak na wiosnę wydaje tomik wierszy.

– Pewnie – odparł, prostując nogę i przeczesując palcami długie kręcone włosy. – Ilość i jakość.

Na stacji metra Union Square dziewczyna w złotych cekinach wymiotowała na tory, a jej znajomi robili zdjęcia i śmiali się.

Kiedy wrócił Ezra, otworzyli szampana – prawdziwego – i zjedli bułgarski kawior od Murraya. Przywiózł jej też pudełko pączków z galaretką z Shelter Island Bake Shop i zestaw ośmiu płyt kompaktowych z nagraniami największych standardów romantycznych, pod tytułem They’re Playing Our Song.

– Są jakieś, których nie znasz?

– My Heart Stood Still?

Ezra skinął głową, rozparł się na krześle i odetchnął głęboko. I took one look at you, that’s all I meant to do / And then my heart stood still…8

– September Song?

Kolejny głęboki oddech. For it’s a long, long while from May to December / But the days grow short when you reach September…9

Miał ładny głos, ale zniekształcał go dla zgrywy. Alice uśmiechnęła się do swojego pączka. Ezra zachichotał cicho i potarł się po szczęce.

– Masz galaretkę na buzi – powiedział.

– Ezro – odezwała się chwilę później, podsuwając mu talerze w kuchni. – Chyba nie będę mogła tego dzisiaj zrobić.

– Ja też nie, kochanie. Chcę tylko się z tobą położyć.

Na łóżku nie mogła znaleźć odpowiedniego miejsca, gdzie udałoby się jej oprzeć tkwiącą wciąż w gipsie rękę.

– Kiedy ci to zdejmą?

– W środę rano.

– To może wpadniesz potem, przygotuję ci lunch, okej?

– Okej. Dziękuję.

– Jak tam w pracy?

– Co?

– Pytałem, jak w pracy, skarbie.

– Och, no wiesz. Nie jest to coś, co bym chciała robić do końca życia, ale może być.

– A co byś chciała robić do końca życia?

– Nie wiem – zaśmiała się cicho. – Mieszkać w Europie.

– Dobrze ci płacą?

– Jak na mój wiek.

– Masz dużo obowiązków?

– Pewnie. A moja bezpośrednia zwierzchniczka idzie w przyszłym miesiącu na urlop macierzyński, więc wkrótce przejmę też jej obowiązki.

– Ile ma lat?

– Jest chyba po trzydziestce.

– Chcesz mieć dzieci?

– Och, nie wiem. Nie wiem. Nie teraz.

Skinął głową.

– Moja kochana Eileen doszła do czterdziestki i wtedy zachciało jej się dziecka ze mną. Bałem się ją stracić, więc bardzo poważnie się nad tym zastanawiałem. I niewiele brakowało, żebym się zgodził. Ale cholernie się cieszę, że się nie zgodziłem.

– Co się stało?

– Rozeszliśmy się, rozstanie było bardzo trudne i zajęło sporo czasu, ale Eileen znalazła sobie innego faceta, niejakiego Edwina Wu. I wychowują teraz małych Kyle’a i Olivię Wu, te dzieciaki są chodzącym urokiem, chłopczyk ma cztery lata, a dziewczynka sześć.

Odpłynęli w sen, chociaż Ezra nie zrobił swoich stu rzeczy. Alice parsknęła.

– Co?

– Pomyślałam o swojej babci, tej, która lubi bejsbol i ma na imię Elaine, i dziadku, który był alkoholikiem… Jak dziadek się oświadczał, to był tak pijany, że zapytał: „Wyjdziesz za mnie, Eileen?”. – Roześmiała się.

Ramię, którym obejmował ją Ezra, zesztywniało.

– Och, Mary-Alice. Słodka Mary-Alice! Chcę, żebyś odniosła sukces. Wiesz o tym?

Podniosła głowę, by na niego spojrzeć.

– Czemu miałoby mi się nie udać?

Przesunął dłonią po oczach, palce mu drżały.

– Boję się, że w twoim życiu pojawi się jakiś mężczyzna i popierdoli ci w głowie.


WIECZOREM PRZED JEGO URODZINAMI zjedli pralinkową tartę i oglądali, jak prezydent ogłasza inwazję.

„W tym konflikcie Ameryka stoi oko w oko z przeciwnikiem nieliczącym się z konwencjami wojennymi ani zasadami moralności… Przybywamy do Iraku z szacunkiem wobec jego obywateli, z szacunkiem dla jego wspaniałej cywilizacji i dla wielu wyznawanych w tym kraju religii. Nie kierują nami żadne inne chęci niż zlikwidowanie zagrożenia i przywrócenie narodowi irackiemu kontroli nad własnym krajem”.

– On jest okropnie głupi – stwierdziła Alice, kręcąc głową.

– To mnie zabije – powiedział Ezra, dźgając tartę widelcem.

Podarowała mu rzemyk do okularów do czytania. On podarował jej kolejny tysiąc dolarów na zakupy u Searle’a. Następnego dnia przyjaciel Ezry wydawał przyjęcie na jego cześć, na które Alice nie została zaproszona.

– Ten sam, który mówi na mnie „Brzdąc”.

Starał się powstrzymać uśmiech.

– Nie wie, że na takich przyjęciach dzieci siedzą przy osobnym stole?

– Nie miałabyś ochoty uczestniczyć w takiej imprezie, skarbie. Ja też nie mam na to ochoty. Poza tym to ty wolisz, żeby ludzie o nas nie wiedzieli. I to ty wolisz nie trafić do takiej bulwarówki jak Page Six.

Plecy mniej go bolały. Książka szła mu dobrze. Miał apetyt na chińszczyznę.

– Raz krewetki w sosie homarowym, raz brokuły z orzechami nerkowca, raz siekany kurczak i… Mary-Alice, chcesz piwo? …Dwie butelki Tsingtao… Tak. Och, nie, były chyba raz krewetki, raz brokuły, raz siekany kurczak i… Tak jest. Dwa razy sing-sow. Sing-tow. Tak. Właśnie. Ching-dow. – Bezradnie uderzył się ręką w czoło i roześmiał. Głos w słuchawce zrobił się oburzony. – Nie! – powiedział Ezra. – Śmieję się ze swojej wymowy!

Rozłączył się.

– Czterdzieści minut. Co będziemy robić?

– Weźmiemy po vicodinie?

– Już braliśmy.

Alice westchnęła i rzuciła się plecami na łóżko.

– Och, szkoda, że nie transmitują żadnego meczu besjbolowego!

– Och, zapłacisz mi za to, ty dziwko…

Opowiadał jej właśnie o pewnej pięknej palestyńskiej dziennikarce, która była na przyjęciu i chciała zrobić z nim wywiad, gdy Alice zmarszczyła brwi i podniosła głowę z jego piersi.

– Oho.

– Co?

– Twoje serce dziwnie się zachowuje.

– Co to znaczy „dziwnie”?

– Ćśśś.

Uniósł brwi, spojrzał na nią i czekał. Znów podniosła głowę.

– Uderza trzy razy, potem się zatrzymuje, uderza cztery razy, zatrzymuje się, i znowu bije trzy razy i się zatrzymuje.

– Jesteś pewna?

– Chyba tak.

– Hmm. Może powinienem zadzwonić do Pransky’ego.

– Kto to jest Pransky? Najlepszy facet od serca w Nowym Jorku?

– Mądralińska, możesz mi podać telefon i ten czarny notesik?

Pransky zgodził się przyjąć go rano i nie znalazł nic złego, ale na wszelki wypadek postanowił wszczepić mu defibrylator. Tym razem czekała na wieści od Ezry w pracy, gdzie prowadziła rozmowę kwalifikacyjną w sprawie stażu z opiekunką do dzieci córki swojej szefowej.

– No to skąd znasz Rogera?

– Jest sąsiadem mojego wujka w East Hampton.

– A co robi twój wujek?

– Pracuje, znaczy tego, w ubezpieczeniach.

– Ale ty wolisz branżę wydawniczą.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Lubię czytać.

– Jakich autorów?

„Numer ukryty”.

– …Chce pani, żebym wyszła?

– Nie, nie ma takiej potrzeby.

– Okej. No… Ann Beattie i… – „Numer ukryty”. – Na pewno?

– Na pewno, nie martw się. Ann Beattie i kogo jeszcze?

– Julię Glass. Właśnie skończyłam Trzy czerwce, to kapitalna książka.

– Mm-hmm. Kogoś jeszcze?

Dziewczyna odwróciła się, żeby popatrzeć na czyściciela okien, który zsuwał się po linie wzdłuż ściany budynku po drugiej stronie ulicy. Po kilku sekundach pociągnęła nosem i podniosła obciążoną bransoletami rękę, żeby podrapać się w nos.

Piip!

– Och! – odezwała się, odwracając się znów do Alice. – I uwielbiam Ezrę Blazera.


– JAK SIĘ Z TYM CZUJESZ?

– Jakbym nosił w piersi zapalniczkę.

– Faktycznie, tak to wygląda.

Siedział na sedesie i przyglądał się z uwagą, jak Alice wyżyma myjkę i przeciera mu szwy, kończące się zaledwie o cal od miejsca, które przecinało pięć szram po bajpasach. Kłująca czarna nitka znikała pod skórą Ezry i wyłaniała się z niej jak drut kolczasty.

– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – spytała Alice. – Żeby tak je moczyć…

– Bzzzzzzzzzzt! – odpowiedział, aż podskoczyła.

Wieczorem w dniu pierwszego meczu pomiędzy Bostonem i Yankees poszli do restauracji Il Bacio, którą Ezra nazywał jednak „Klopsikiem”.

– Jedzenie jest tu do dupy – oświadczył wesoło, otwierając kartę dań – ale nie możemy siedzieć ciągle w tym naszym pokoiku, wiesz? – Podał jej pod stołem buteleczkę płynu odkażającego do rąk.

– Poproszę łososia – Alice zwróciła się do kelnera, wciąż wycierając dłonie.

– A ja spaghetti z małżami, tylko bez małży. I dietetyczną colę. I… Mary-Alice, chcesz kieliszek wina? Kieliszek białego wina dla pani.

Do ich stolika podeszła jakaś kobieta w fuksjowym spodnium, z egzaltacją wymachując rękami.

– Najmocniej przepraszam. Mój mąż mówi, że to wstyd tak zaczepiać ludzi, ale ja po prostu musiałam panu powiedzieć, jak wiele znaczą dla nas pańskie książki.

– Dziękuję.

– Na moim stoliku nocnym leżą w tej chwili aż dwie.

– Bardzo mi miło.

– A pani – dodała kobieta, zwracając się do Alice – jest bardzo ładna.

– Dziękuję – odparła Alice.

Kiedy nieznajoma odeszła, przyglądali się sobie bojaźliwie. Ezra oparł się łokciami o stół. Masował sobie dłonie.

– No więc tak, Mary-Alice… – Kelner przyniósł napoje. – Pomyślałem, że może przyjechałabyś mnie odwiedzić na wsi tego lata.

– Naprawdę?

– Jeśli chcesz.

– Pewnie, że tak.

Skinął głową.

– W piątek po pracy możesz wsiąść w pociąg do Greenport, potem złapać prom, a później Clete albo ja przyjedziemy po ciebie.

– Och, byłoby cudownie. Dziękuję.

– Albo weź wolne w piątek.

– To brzmi cudownie. Wezmę.

Znowu skinął głową, choć już wydawał się żałować tego pomysłu.

– Ale posłuchaj, kochanie. Będziemy tam głównie sami, chociaż jest Clete i kilka innych osób, które przyjeżdżają strzyc trawnik i robić różne inne rzeczy, sugerowałbym więc, żebyśmy podjęli odpowiednie środki ostrożności i dali ci jakiś alias.

– Co?

– Inne imię.

– Wiem, co znaczy alias. Ale po co?

– Bo ludzie plotkują, wiesz? Więc na czas pobytu na wsi nadamy ci inne imię, a jeśli ktoś będzie pytał, powiemy, że pomagasz mi w zbieraniu dokumentacji, i w ten sposób, gdyby ktoś się rozgadał, a na pewno do tego dojdzie, nie będziesz musiała się martwić, że plotka dotrze też do ciebie do pracy.

– Mówisz poważnie?

– Śmiertelnie.

– No, okej. A wymyśliłeś dla mnie jakieś nazwisko?

Odchylił się do tyłu i splótł ręce na stole.

– Samantha Bargeman.

Zaczęła się śmiać tak gwałtownie, że musiała odstawić kieliszek.

– A skąd je wytrzasnąłeś?

– Wymyśliłem. – Wytarł palce w serwetkę i wyciągnął wizytówkę z kieszeni koszuli:


SAMANTHA BARGEMAN

Asystentka redaktorska i merytoryczna Ezry Blazera


– Ale nie ma numeru. Widziałeś kiedyś wizytówkę bez numeru telefonu?

– Skarbie, chyba nie chcesz, żeby ktoś rzeczywiście do ciebie zadzwonił.

– Wiem, tylko… chodzi mi o wiarygodność. Kto uwierzy, że to naprawdę moja wizytówka?

Niezbity z tropu Ezra osunął się na oparcie krzesła, żeby zmieścił się przed nim talerz ze spaghetti. Sięgnął po widelec.

– Dobrze – zaśmiała się. – Czy wiesz…? Kiedy myślałeś, żebym…?

– Może w lipcu. Może w weekend około czwartego lipca. Zobaczymy.

Wieczorem, nie licząc reszty wizytówek – w liczbie dwustu sztuk, wydrukowanych na twardym papierze koloru masła i zapakowanych w ciasne wrzosowo-szare pudełko – dał jej:

Sześć zielonych brzoskwiń.

Katalog Vermont Country Store, z którego kazał jej zamówić kleiste karmelowe irysy Walnettos i wszystko, na co poza tym miałaby ochotę, na jego koszt.

Piętnaście banknotów studolarowych, zawiniętych w liniowany papier, na którym napisał czerwonym markerem: WIESZ, DOKĄD MASZ Z TYM PÓJŚĆ.


„W TYM TYGODNIU Kongres Stanów Zjednoczonych uchwalił historyczną ustawę, która wzmacnia i unowocześnia publiczną służbę zdrowia. Dzięki prawu, zatwierdzonemu w Izbie Reprezentantów i w Senacie, amerykańscy seniorzy po raz pierwszy w trzydziestoośmioletniej historii Medicare mogą liczyć na refundację leków przepisywanych na receptę. Podejmujemy tego rodzaju działania, gdyż program Medicare nie nadążał za rozwojem współczesnej medycyny. Został opracowany w latach sześćdziesiątych XX wieku, w czasach, gdy pacjenci często wymagali hospitalizacji, a terapie lekowe stosowano rzadko. Dziś środki farmaceutyczne i inne rodzaje kuracji mogą zmniejszyć liczbę hospitalizowanych pacjentów, znacznie podnosząc przy tym jakość opieki zdrowotnej. Ponieważ jednak Medicare nie zapewnia refundacji kosztów lekarstw, wielu seniorów musi płacić za nie z własnej kieszeni, co często zmusza ich do dokonywania trudnego wyboru pomiędzy nabyciem potrzebnych medykamentów a ponoszeniem innych niezbędnych wydatków. W styczniu przedłożyłem Kongresowi plan reformy systemu Medicare, zwracając uwagę na to, by umożliwić osobom starszym dostęp do leków refundowanych i zaoferować im ich większy wybór. W naszym ujęciu to wybór jest najważniejszy. Seniorzy muszą mieć możliwość wyboru takich programów opieki zdrowotnej, jakie zaspokoją ich potrzeby. Z chwilą kiedy w ramach Medicare zaczną one ze sobą rywalizować rynkowo, seniorzy zyskają lepsze i tańsze możliwości leczenia. Kongresmeni i inni urzędnicy federalni korzystają już z możliwości takiego wyboru. A jeśli należy się ona prawodawcom, to niewątpliwie również amerykańskim seniorom…”

– Och, zamknij się – mruknęła Alice, wstając, by zmienić rozgłośnię, po czym wróciła do odcinania metek z cenami nowych ciuchów od Searle’a.

Do jej drzwi wejściowych:

Stuk-puk, stuk-puk.

Była to Anna, miała na sobie krzywo zapięty szlafrok, a w wyciągniętej ręce trzymała słój kiszonej kapusty.

– Możesz mi to otworzyć, moja droga?

– …Proszę bardzo.

– Dziękuję. Jak masz na imię?

– Alice.

– Ładnie. Jesteś mężatką?

– Nie.

– Wydawało mi się, że kogoś u ciebie słyszałam. Masz chłopaka?

– Nie, obawiam się, że nie.

Poza irysami Alice zaznaczyła takie słodycze, jak: Coconut Watermelon Slices, Mary Janes, Turkish Taffy i gumowate jak dziąsła Toy Army Men Gummy Candy („Coś słodkiego na ząb”). Potem położyła się do łóżka i zasnęła przy włączonym radiu, Camus zsunął się z jej kolan, a długopis, którym podkreślała wybrane fragmenty, pobrudził rękaw jej piżamy tuszem.


„Bo pana kocham – odparł spokojnie Cormery.

Malan w milczeniu przysunął do siebie salaterkę ze schłodzonymi owocami.

– Bo – mówił dalej Cormery – gdy byłem bardzo młody, bardzo głupi i bardzo samotny (pamięta pan, w Algierze?), spojrzał pan na mnie i dyskretnie otworzył przede mną drzwi do wszystkiego, co kocham na tym świecie”10.


BOLAŁY JĄ PLECY. Miała obrzmiałe piersi. W pracy opieprzyła tę nową dziewczynę za to, że zbyt wolno opróżniała firmową zmywarkę.

Spod umywalki w łazience wyciągnęła poszarzały od kurzu listek różowego plastiku. Napis w miejscu, gdzie kiedyś tkwiła ostatnia pigułka, głosił: „WT”. Białe pigułki mówią organizmowi, że jest w ciąży; niebieskie, że to były tylko żarty. Trzy lata temu sześć tygodni takich żartów sprawiło, że zrobiła się płaczliwa i drażliwa do obłędu, i dała sobie z nimi spokój. Ale dzisiaj jest starsza – starsza i bardziej wyczulona na możliwość takiej czy innej hormonalnej zasadzki, tym razem będzie więc gotowa na histeryczne myśli i zdoła je wszystkie zracjonalizować.

A zatem: jedna biała pigułka dziś wieczorem, jedna biała jutro, jedna biała w piątek i czwarta w sobotę po lunchu. Dzięki nim, jak sądziła, przejdzie przez weekend bezkrwawo…

„Numer ukryty”.

– Halo?

– Spakowana?

– Już prawie.

– O której masz pociąg?

– Dziewiąta dwanaście.

– Nie uwierzysz, ale znowu czytam Davida Copperfielda, nie wiem, który raz w życiu, jest mi potrzebny do książki, i w czwartej linijce od góry na stronie sto dwunastej natrafiłem właśnie na słowo „bargeman”11.

– Nie.

– Tak! Posłuchaj: „Oznajmił mi, że jego ojciec jest tragarzem, lecz w uroczyste święta chodzi w czarnej aksamitnej czapce w orszaku Lorda Mayora. Oznajmił nadto, że głównym naszym towarzyszem będzie chłopak noszący dziwaczną nazwę: «Mączysty Kartofel»”12. I tak od teraz będę na ciebie mówił, Mary-Alice: Mączysty Kartofel.

– Dobrze.

– Wyobrażasz sobie coś takiego? Że wieczorem przed twoim przyjazdem tutaj znajduję słowo „bargeman”? Jak często można gdzieś trafić na tę nazwę?

– Prawie nigdy.

– Właśnie. Prawie nigdy.

Pociągnęła łyk luxardo.

– Małe ruchanko?

– Jak chcesz.

– Nie, chyba nie powinniśmy. Już późno.

Czekała.

– Kochanie.

– Co?

– Powiedz mi coś.

– Okej.

– Myślisz czasem, że nasz związek nie przynosi ci nic dobrego?

– Wprost przeciwnie – odpowiedziała trochę za głośno. – Myślę, że przynosi mi bardzo dużo dobrego.

Zaśmiał się cicho.

– Zabawna z ciebie dziewczyna, Mary-Alice.

– Na pewno są zabawniejsze.

– Chyba masz rację.

– W każdym razie jestem z tobą szczęśliwa.

– Och, kochanie. Ja z tobą też.


ŚWIATŁO MIGOTAŁO WŚRÓD DRZEW, których liście, kiedy przebiegał je wiatr, wzdychały niczym bogowie po długim, zakrapianym alkoholem lunchu. Powietrze było balsamiczne i słonawe, gdzieniegdzie niosło ze sobą powiew gotującej się w słońcu sosnowej żywicy. Alice zanurkowała w wodzie, którą Ezra utrzymywał w temperaturze zbliżonej do temperatury krwi, i pokonawszy pół długości basenu jak torpeda, wynurzyła się, by zrobić trzydzieści nawrotów niespiesznym stylem klasycznym: uginała nogi jak żaba, jej ręce niemal się stykały ze sobą, zanim znów rozsuwała je na boki, raz po raz, na końcu do przodu najpierw zawsze wysuwała się prawa, by dotknąć kamiennego brzegu basenu pomiędzy pełzającymi po nim owadami, a lewa zawsze się częściowo zamykała, żeby przed kolejnym nawrotem wytrzeć nos. Były takie dni, kiedy Alice wydawało się, że robi pewne postępy – jak gdyby nie przepływała wciąż tego samego dystansu, tylko jakby wszystkie długości basenu układały się niczym rury jedna za drugą, jedna za drugą, i któregoś dnia miały zaprowadzić ją do celu tak odległego, na jaki wskazywała ich ogromna liczba. Schodząc się niemal ze sobą, a potem rozsuwając, własne ręce przypominały Alice dłonie kuszonego kiedyś modlitwą człowieka, który jednak z czasem odrzucił ją na rzecz innych sposobów wyciszenia się: człowieka wykształconego, wyzwolonego, wybitnie oczytanego. Oświeconego. Szumiała przepompownia.

Wieczorami słuchali płyty Music for A Weekend to Remember, która przypominała muzykę puszczaną przez Jonathana, chociaż była jeszcze bardziej sentymentalna, i zabierali talerze do przezroczystego namiotu, a jeśli nadawano jakiś mecz, to do rozświetlonej na różowo izdebki. Na kominku koło szklanej piramidy, rzucającej na ścianę drżące tęcze, stał stary drewniany kalendarz z trzema okienkami z przodu i pokrętłami, przesuwającymi płócienną taśmę w środku, by można było ustawić odpowiedni dzień tygodnia, miesiąc i dzień:


SOBOTA

2

SIERPNIA


Pokrętła były blade i gładkie, a Alice, przechodząc koło kominka, nie mogła się oprzeć, żeby leciuteńko nie przekręcić jednego z nich… chociaż nigdy nie ośmieliła się przesunąć soboty do końca, do niedzieli, dwójki do trójki ani sierpnia do września, bo bała się, że później nie będzie umiała ustawić ich z powrotem.

Za kanapą stała wąska marmurowa konsola z lustrem, do wysokości jej łokcia wypełniona książkami. Wiele z nich było autorstwa znamienitych pisarzy, innych znała z nazwiska jako przyjaciół Ezry. Na przykład ten, który mówił na nią „Brzdąc”, napisał książkę o Auschwitz, a Ezra ułożył mu na czwartą stronę okładki asekurancko przychylnego blurba. Znajdowało się tam też kilka prebooków, w tym biografia Arthura Millera i powieść pióra chlebodawcy Alice, mająca się ukazać tej jesieni, z wciśniętym ciasno w środek listem do Ezry:


„Drogi Panie Blazer,

Jak Pan się przekona, czytając mój wstęp, Allatoona! to powieść absolutnie wyjątkowa, będąca zarazem subtelnym, wyrażającym szacunek i w ostatecznym rozrachunku triumfalnym hołdem dla Pana wpływu na nią. Nie proszę o poparcie, życzyłbym sobie tylko, żeby książka spodobała się Panu tak jak nam wszystkim w wydawnictwie Gryphon, jest bowiem zaskakująca, daje czytelnikowi przyjemność z uwagi na pewność siebie, wyborną kalibrację, olśniewającą błyskotliwość…”


Alice zamknęła prebooka i wyniosła na ganek książkę o Auschwitz.

Zdarzało się, że w porze obiadowej wpadał do nich sędziwy sąsiad i przynosił im jajka z własnego kurnika oraz miejscowe plotki. Kiedy indziej wieczorami grali z Ezrą w karty, czytali albo szli z latarką na przystań, żeby oglądać gwiazdy. W jedną sobotę zawędrowali aż na Ram’s Head, gdzie odbywało się przyjęcie weselne: mężczyźni z młotkami do krykieta ganiali po trawniku za bosonogimi druhnami, a w barze kwintet jazzowy wygrywał bigbandowe standardy.

– Nie – powiedział stanowczo, kiedy Alice prowokacyjnie pociągnęła go za ręce. Potem jednak rozległo się plemienne „ratata” Sing Sing Sing i Ezra zaczął bębnić dłońmi w powietrzu jak opętany przez Lionela Hamptona. Tu pstryknął palcami, tam uniósł piętę; w pewnym momencie stanął nawet na palcach i pozwolił sobie na krótkie ugięcie kolan. Wziął Alice za rękę i poprowadził ją niczym po krętych liniach spirografu, dłuższych i swobodniejszych z każdym piruetem, a wtedy tanecznym krokiem podeszła do nich jakaś kobieta, nosząca przypięty do sukienki do góry nogami kwiat, i oświadczyła:

– Wie pan, wszyscy mówią, że jest pan łudząco podobny do mojego męża.

– Bo jestem pani mężem – odparł Ezra, po czym przechylił Alice niemal zupełnie poziomo i poprowadził ją w stronę orkiestry.

Sypialnia mieściła się na najwyższym piętrze domu, gdzie podłogi skrzypiały uspokajająco, a stary dąb wypełniał okna falującą zielenią. Rano, kiedy leżała zwrócona twarzą do Ezry, wzdychała, wpatrując się w promienny brąz jego źrenic i zachwycając ich młodym wyglądem, przejrzystością i czujnością, chociaż widziały już tyle urodzin, wojen, ślubów, prezydentów, zabójstw, operacji, nagród i książek. Razem mieli dziewięćdziesiąt siedem lat, a im więcej czasu spędzali ze sobą, tym bardziej przeżyte przez niego lata myliły się Alice z jej własną przeszłością. Ptaki na zewnątrz plotkowały radośnie. Słońce oświetliło jej twarz, usiadła i wsunęła kosmyk włosów za ucho. Na policzku miała jeszcze odciśnięte fałdy poduszki. Niczym bejsbolista uroczyście przyłożyła palce do nosa, potem podbródka, łokcia, znowu do czubka nosa, i wreszcie pociągnęła się za ucho.

– Raz – powiedział chrapliwie Ezra.

Tak! Nos, podbródek, łokieć, udo, płatek ucha, płatek ucha, znowu czubek nosa, trzy szybkie klaśnięcia.

– Dwa.

Dobrze. Podbródek, udo, płatek jednego ucha, płatek drugiego ucha, jeden łokieć, drugi łokieć, wyimaginowany daszek u czapki.

– Uderzasz i biegniesz.

Kiedy przyszła jego kolej, Ezra powtórzył te gesty, ale dwa razy wolniej i ze śmiertelną powagą, a każdą sekwencję kończył, wskazując pępek Alice. Opadła ze śmiechem na poduszkę; Ezra opatulił ją i pocałował w głowę.

– Najsłodsza dziewczyno. Jesteś najsłodsza na świecie.

Te słowa podziałały na nią tak, jak gdyby wsunął jej do ucha rozgrzane piórko. W drugim uchu Alice zabrzęczał zegarek Ezry, oznajmiając południe niemal przepraszającym tonem, bo musiał im przypomnieć, która jest godzina.


„«Podążam swoim kursem precyzyjnie i pewnie jak lunatyk». Ale lunatyk wcale nie przemieszcza się pewnie i precyzyjnie. Jedynie chwiejny przywódca stara się zapewnić rządzonych i być może przede wszystkim siebie, że cele jego działania są przyzwoite i czyste. Jest pewien tylko jednego: że chce przewodzić. Sprawować władzę; być czczony; że chce posłuszeństwa. Do pewnego stopnia taką chęć odczuwają wszyscy politycy, inaczej bowiem wybraliby sobie jakieś inne, mniej autorytarne zajęcie. Ale w niektórych wypadkach to pragnienie okazuje się radykalne, zrodzone z kompulsywnej chęci kompensacji dawnych upokorzeń – jak, powiedzmy, pochodzenie z nieprawego łoża albo odmowa przyjęcia w poczet studentów ze strony uniwersytetu, na który dany polityk usiłował się kiedyś dostać. Rodzi się w nim wtedy dokuczliwe niczym obtarcie skóry do krwi poczucie, że świat go nie rozumie, nie docenia, i w tej sytuacji tego rodzaju jednostce wydaje się, że musi sama zmienić świat w taki sposób, aby ją zrozumiano i doceniono. Dominacja nie jest wyłącznie fantazją, lecz także formą zemsty za status osoby przegranej, podporządkowanej, «wyrzutka pośród wyrzutków» – tak pisał «The New York Times» w nekrologu Führera, liczącym nie mniej niż trzynaście tysięcy słów”.


W kuchni stały trzy małe butelki pinot noir, flaszka rosyjskiej wódki i nieotwarta jeszcze butelka knob creeka. Wyglądając przez okno na basen, gdzie siatką na długiej rączce Clete zdejmował nieczystości z powierzchni wody, Alice otworzyła wódkę, przechyliła flaszkę, by wziąć z niej długi łyk, i wróciła na ganek.


„Megalomania to jednakże niewłaściwe słowo. Zarówno jego sufiks, jak i prefiks sugerują nadmiar, niespójne poczucie własnej siły, urojenia. A przecież Hitler nie mylił się co do zakresu swojej władzy. Owszem, hołdował urojeniom, jeśli chodzi o wartość swoich celów, ale nie wydaje się możliwe, by przecenił udział swojej osoby w dziejach ludzkości. Kiedy w takim razie halucynacje pojedynczego człowieka stają się rzeczywistością świata? Czy każde pokolenie musi mierzyć się z kaprysami dyktatora? W Mein Kampf czytamy, że dzięki sprytnej i nieustannej propagandzie raj można przedstawić ludziom jako piekło, i odwrotnie, najgorsze przeżycia da się pokazać jak raj. Możliwe jest to jednak tylko wtedy, kiedy ludzie zaniedbują swoje obowiązki i zapominają o czujności. Tylko wtedy, gdy stajemy się współwinni przez zaniechanie. Tylko wtedy, kiedy sami lunatykujemy”.


Kolejny łyk.

– Kochanie? Kochanie, gdzie jesteś?

Odezwało się radio. W toalecie spłynęła woda. Chłopięce kroki na starych deskach podłogowych i w dół po schodach. Patrzyła przez okienko na ganku, jak Ezra podszedł do pudła, przypominającego starą drewnianą skrzynkę po amunicji, wyciągnął z niego jedną z wielu płyt i z namaszczeniem wysunął ją z koperty. Chwilę później rozległ się gwałtowny, jakby futrzasty dźwięk, a po nim tropikalne odgłosy, przywodzące na myśl hawajskie święto luau.


Beyond the blue horizon

Waits a beautiful day

Goodbye to things that bore me

Joy is waiting for me! 13



W trakcie jednej z pauz pomiędzy wersami krzyknął do niej przez okno:

– Chcesz drinka?

Siedzieli w namiocie, oblizując palce z sosu barbecue i obserwując, jak po szklistej zatoce ślizga się kanu, gdy na trawniku pojawił się jakiś intruz, idący niepewnie w zmierzchu.

– Virgil! – zawołał Ezra. – Co dobrego?

– Kret wkopał mi się dzisiaj rano pod szopę na narzędzia, ale go załatwiłem.

– Załatwiłeś?

– Załatwiłem. – Starzec zakaszlał, podniósł klapę przezroczystego namiotu i schylił się z trudem, by wejść.

– Posłuchaj, Virgil. Mam do ciebie prośbę. Znasz tę parcelę po drugiej stronie drogi? Tę, która dochodzi do North Cartwright?

– No.

– Wiesz, do kogo należy?

– Już od wielu lat do takiej jednej pani z Cape Coral.

– Jakiej pani?

– Będzie w moim wieku. Nazywa się Stokes. Jej wuj mieszkał w tym szarym drewnianym domku na Williette. Jak umarł, dzieci sprzedały go, wiesz, tym muzykom.

– No to chciałbym się skontaktować z panną Stokes, jeśli to możliwe, bo pomyślałem sobie, że kupię tę działkę, zanim zjawi się ktoś inny i postawi na niej myjnię samochodową.

Virgil skinął głową i znowu zakaszlał; zadrżały mu ramiona, a skóra wokół plam wątrobowych zrobiła się soczyście śliwkowa.

– Kochana – odezwał się cicho Ezra. Alice kiwnęła głową i weszła do domu; wróciła ze szklanką wody i podała ją Virgilowi, który rzekł:

– Dziękuję ci, Samantho.

Później, kiedy grała z Ezrą w kuchni w remika, spytała od niechcenia „jak należałoby się tu zachować na wypadek jakiegoś nieszczęścia”.

Spokojnie układając karty, odpowiedział:

– Chodzi ci o to, co by trzeba zrobić, gdyby w czasie seksu wysiadła mi pikawa?

– Coś w tym rodzaju, tak.

– Zadzwonić do Virgila.

– Ha.

– Mówię poważnie. Virgil to miejscowy ratownik medyczny.

– Miejscowy ratownik medyczny ma sto lat?

– Siedemdziesiąt dziewięć. W czasie drugiej wojny był kierowcą karetki wojskowej. I słyszał, jak Patton powiedział swoim żołnierzom: „Uczymy was, sukinsyny, jak skopać dupy Japońcom”. Chociaż może nie wiesz, kim był Patton. Wykładam się.

Wstał, żeby pójść do ubikacji, i wrócił z taką miną, jakby coś mu zaimponowało.

– Właściwie to zapomniałem, że jedliśmy szparagi.

– Czyli że… na wyspie nie ma szpitala?

– Jest w Greenport. I drugi w Southampton. Ale nie martw się. Virgil wie, co robi. Poza tym – wyrzucił rękę do przodu – spójrz na mnie. Dobrze się czuję. – Przez chwilę patrzył na Alice w zamyśleniu, po czym cofnął dłoń i spojrzał na zegarek.

– Czytałeś to? – Podniosła książkę o Auschwitz.

Pokręcił głową.

– Niedobra.

– Jak to?

– Za dużo się w niej mówi o załatwianiu potrzeb fizjologicznych.

– Proszę?

– Hitlera nauczono korzystać z nocnika za wcześnie, a Mussolini korzystał z niego za długo. To wszystko są freudowskie spekulacje, niemające nic wspólnego z niczym. Jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś o Holokauście, pokażę ci, co przeczytać.

W niedziele popadała w zadumę. Jak ponuro byłoby teraz w mieście, pięć kolejnych dni odbierania telefonów, zamawiania blurbów, naprawiania zapchanych zszywaczy. Kiedy Ezra wszedł do basenu robić swoje ćwiczenia aqua-fitness, stanęła przy oknie i patrzyła, jak wchodzi na płyciznę do nakrapianej słonecznymi cętkami wody i brodzi tam i z powrotem, rozkoszując się jej oporem. Potem wiatr przybrał na sile i wymazał go z pola widzenia dziewczyny, a resztę poranka zajęło jej krążenie z pokoju do pokoju, wybieranie książek i odkładanie ich na miejsce, nalewanie lemoniady do szklanek i picie przy kuchennym stole, gdzie słuchała też brzęczenia pszczół. Zegar nad zlewem tykał głośno.

Wszedł do domu kilka minut po drugiej i zastał ją leżącą na kanapie; zasłaniała oczy przedramieniem.

– Skarbie, co się stało?

– Nic. Po prostu myślę.

– Nie chcesz się wykąpać?

– Zaraz pójdę.

– O której masz pociąg?

– Szósta jedenaście.

– A o której przyjeżdżasz?

– W domu powinnam być o wpół do dziesiątej.

– Clete zawiezie cię na prom. A ja… – Rozejrzał się, jakby w pokoju panował bałagan, a on nie wiedział, od czego należałoby zacząć sprzątanie. – Zostanę jeszcze tutaj przez jakiś czas. Przynajmniej do końca września. Muszę skończyć ten draft.

– Okej.

– Sprawia mi problemy.

– Mm-hmm.

– Mam coś dla ciebie.

Wyjął z kieszonki koszuli na piersi kartkę papieru z trzema dziurkami od kołonotatnika, starannie złożoną w ćwiartkę.


GITTA SERENY, W STRONĘ CIEMNOŚCI

PRIMO LEVI, CZY TO JEST CZŁOWIEK

HANNAH ARENDT, EICHMANN W JEROZOLIMIE


– Dziękuję – powiedziała Alice.

– Ploszę baldzo – odrzekł.


„URODZIŁ SIĘ 26 MARCA 1908 roku w małym austriackim miasteczku Altmünster. Jego jedyna siostra miała wówczas dziesięć lat. Matka była jeszcze młoda i ładna, lecz ojciec był już starzejącym się człowiekiem.

– Kiedy się urodziłem, pracował jako nocny stróż, ale wszystko, o czym potrafił myśleć lub mówić, było związane z jego dawną służbą w dragonach (w jednym z elitarnych oddziałów cesarskiej armii Austro-Węgier). W szafie wisiał na wieszaku jego mundur, zawsze starannie wyczyszczony i odprasowany. Nie znosiłem go, będąc dzieckiem nienawidziłem mundurów. Wiedziałem od najmłodszych lat, nie wiem dokładnie, od kiedy, że mój ojciec mnie nie chciał. Usłyszałem to kiedyś. Sądził, że nie byłem jego dzieckiem. Myślał, że moja matka… wie pani…

– A czy mimo to był dla pana dobry?

Roześmiał się, lecz w śmiechu tym nie było śladu wesołości.

– On był dragonem. W naszym życiu obowiązywał rygor wojskowy. Bardzo się go bałem. Przypominam sobie jeden dzień… miałem cztery lub pięć lat i właśnie otrzymałem nowe kapcie. Był mroźny, zimowy poranek. Nasi sąsiedzi wyprowadzali się. Przyjechał specjalny pojazd, w tamtych czasach był to oczywiście wóz ciągnięty przez konie. Woźnica wszedł do budynku, aby pomóc w wynoszeniu mebli. Został tylko ten cudowny pojazd i nikogo w pobliżu nie było.

– Wybiegłem na śnieg w nowych kapciach. Śnieg sięgał mi do kolan, ale nie myślałem o tym. Wdrapałem się na umieszczony wysoko nad ziemią kozioł. Wokół mnie wszystko było ciche, białe i nieruchome. W oddali widziałem mały, czarny ruszający się punkcik, ginący w bieli świeżego puchu. Wytężałem wzrok, lecz nie mogłem go rozpoznać aż do chwili, kiedy nagle zorientowałem się, że to ojciec. Wracał do domu. Ześlizgnąłem się z kozła, jak tylko umiałem najszybciej, pobiegłem przez głęboki śnieg do kuchni i schowałem się za matką. Ojciec dotarł do domu prawie razem ze mną. «Gdzie dzieciak?» – zapytał, a ja musiałem wyjść ze swojej kryjówki. Położył mnie sobie na kolanach i spuścił mi lanie. Zaciął się w palec kilka dni przedtem i nosił opatrunek. Walił mnie tak mocno, że ranka się otworzyła i zaczęła krwawić. Słyszałem krzyki matki: «Przestań, krew pryska po wszystkich ścianach»”14.


SZEF ALICE GDZIEŚ DZWONIŁ. Trzymał nogi na biurku i skręcał w palcach kawałek taśmy klejącej.

– A Blazer? Dlaczego nie wydajemy już Ezry Blazera? Hilly kompletnie nie zna się na literaturze.

Alice rzuciła tekturową teczkę na drucianą tackę przed drzwiami gabinetu szefa i przyklękła, żeby poprawić pasek u pantofla.

– Nie. Nie! Tego nie powiedziałem. Hilly łże jak pies. Powiedziałem, że zarobimy milion na nowej książce plus dwieście pięćdziesiąt kawałków na starych, chociaż to nie będzie nawet połowa wartości twojego domu w Montauk, kurwa. Czy to brzmi dla ciebie „rozsądnie”?


„W DZISIEJSZYCH NIEMCZECH pojęcie «wybitnych» Żydów nie zostało jeszcze zapomniane. O ile nie wspomina się już kombatantów i innych grup uprzywilejowanych, nadal kosztem wszystkich pozostałych wyraża się ubolewanie z powodu losu «sławnych» Żydów. Istnieje niemała grupa ludzi – zwłaszcza wśród elity kulturalnej – którzy wciąż wyrażają publicznie żal z powodu zmuszenia Einsteina do opuszczenia Niemiec, nie zdając sobie przy tym sprawy z tego, że o wiele większą zbrodnią było zastrzelenie zza rogu małego Hansa Cohna, mimo że on wcale nie był geniuszem”15.


„NUMER UKRYTY”.

– Halo.

– Jak się masz, Mary-Alice?

– Dobrze. A ty?

– W porządku. Chciałem tylko sprawdzić, co u ciebie.

– Mm-hmm.

– Na pewno wszystko okej? Masz trochę smutny głos.

– Bo jest mi trochę smutno. Ale to nic. Nie martw się. Jak twoja książka?

– Och, nie wiem. Zresztą kto może wiedzieć, czy jest cokolwiek warta. Pisarstwo to dziwne zajęcie. Wymyśla się różne rzeczy. Opisuje je. Opisuje się drzwi, przez które ktoś właśnie wszedł. Są brązowe, zawiasy skrzypią… Kogo to, kurwa, obchodzi? To po prostu drzwi.

– „Wszystkie projekty artystyczne wymagają mnóstwa cierpliwości” – odezwała się w końcu Alice. Słyszała kumkające żaby.

– Masz pamięć jak słoń, Mączysty Kartoflu.


„OBÓZ ZAJMOWAŁ OBSZAR o powierzchni około dwudziestu czterech hektarów i był podzielony na dwa sektory główne i cztery sekcje. W «obozie górnym» – Obozie II – znajdowały się komory gazowe, urządzenia do pozbywania się zwłok (najpierw doły z wapnem, potem duże metalowe konstrukcje do ich palenia, nazywane «rusztami») oraz baraki dla Totenjuden, Żydów wyselekcjonowanych do pracy w obozie śmierci. Jeden barak był przeznaczony dla mężczyzn, a drugi, później, dla kobiet. Mężczyźni nosili i palili ciała; dwanaście dziewcząt gotowało i zmywało.

«Obóz dolny» – Obóz I – dzielił się na trzy sekcje, oddzielone od siebie płotami z drutu kolczastego, które, podobnie jak ogrodzenie zewnętrzne, zamaskowane były wplecionymi weń zielonymi gałązkami sosny. W pierwszej sekcji znajdowała się rampa wyładowcza i plac (Sortierungsplatz), gdzie przeprowadzano pierwszą selekcję, fikcyjny szpital (Lazarett), gdzie zabijano strzałem starych i chorych, zamiast uśmiercać ich gazem, rozbieralnia, barak, w którym ofiary rozbierały się do naga, pozostawiały ubrania, kobietom obcinano włosy i badano wszystkie otwory ciała w poszukiwaniu ukrytych kosztowności; tam również znajdowała się «Droga do nieba». Droga ta, zaczynająca się od baraku, gdzie rozbierały się kobiety i dzieci, była szeroką na trzy metry ścieżką z trzymetrowym płotem z drutu kolczastego po bokach (również gęsto przeplatanym stale gałązkami, tak że nic nie można było przez ścianę płotu zobaczyć), którą nagie ofiary, ustawione w piątki, zmuszane były do biegu w kierunku «łaźni» – komór gazowych. Gdy instalacja do gazowania psuła się, co działo się nader często, musiały stać godzinami w oczekiwaniu na swoją kolej”16.


WŁAŚNIE MIAŁA WYSŁAĆ MEJLA, żeby odrzucić kolejną powieść pisaną w drugiej osobie, kiedy ekran monitora zrobił się czarny, a klimatyzacja umilkła, pozostawiając po sobie mroczną, przedwieczną ciszę.

– Kurwa jego mać – powiedział szef Alice w swoim gabinecie w głębi korytarza.

Godzinę później pochylała się razem z kolegami w coraz wilgotniejszej i gorętszej atmosferze nad stertą papierów, kiedy pojawił się nachmurzony szef i powiedział, że mogą wracać do domów, o ile uda im się do nich dojechać.

Dwadzieścia jeden kondygnacji niżej, w recepcji budynku, wokół zamkniętego szybu windy kłębili się strażacy, spoglądający w górę na zamarłe wyświetlacze numerów pięter. Na Pięćdziesiątej Siódmej samochody manewrowały, by ustawić się na wąskim przejeździe wiodącym przez pozbawione świateł skrzyżowania, a liczba przechodniów zwiększyła się od rana chyba czterokrotnie. Na północ od Columbus Circle, gdzie pracował jakiś samozwańczy dyżurny ruchu w odblaskowych okularach przeciwsłonecznych i koszuli z rękawami podwiniętymi aż po bicepsy, kolejka po lody Mister Softee ciągnęła się przez całą długość ulicy, do najbliższego rogu. Jeszcze dłuższe ogonki utworzyły się do staroświeckich budek telefonicznych, dzięki czemu ich egzekucję odłożono potem jeszcze raz na później; ludzie zbliżali się do nich ostrożnie, a nawet bojaźliwie, jak gdyby były to konfesjonały. Na rogu Sześćdziesiątej Ósmej i Siedemdziesiątej Drugiej szurająca nogami ciżba wpychała się do autobusów, mocno obciążonych już pasażerami. Na Siedemdziesiątej Ósmej w World of Nuts and Ice Cream rozdawano darmowe wafle. Ulicę dalej neonowa harfa w Dublin House została jakby pozbawiona koloru, a normalny przecież upał zdawał się w tych tajemniczych okolicznościach nadzwyczajny: sączył się zewsząd, złowieszczy i nieunikniony niczym gaz wypełniający komorę śmierci. Przed Filene’s Basement dwie kobiety z czterema torbami i pięciorgiem dzieci handryczyły się z kierowcą limuzyny, skierowanej przodem w stronę górnego Manhattanu. Na przeciwległym rogu stał bezdomny, który okutany w setkę swoich płaszczy, sprawiał wrażenie garbusa jeszcze bardziej niż zwykle; opierał się o automat z gazetami, obserwował zamieszanie i ziewał.

Anna nie otworzyła drzwi. W swoim mieszkaniu Alice zrzuciła buty, bluzkę, spódnicę za trzysta dolarów, nalała sobie szklankę luxardo i położyła się spać. Kiedy się obudziła, wokół panowała nieprzenikniona ciemność i było słychać płaczliwy brzęczyk komórki. W pobliżu drzwi do mieszkania znajdowały się schody prowadzące na dach, a ściślej rzecz biorąc, do kolejnych drzwi, opatrzonych ostrzeżeniem, że ich otwarcie uruchomi alarm; w ciągu dwóch lat nie słyszała go ani razu. Nie zważając na nic, weszła na górę w fioletowy romb nieba i zaznawszy ulgi słabego wiatru, przeszła po drugiej stronie sufitu własnego mieszkania na krawędź dachu, by spojrzeć na ulicę. Samochód, który skręcił z Amsterdam Avenue, przyspieszył, ruszając w kierunku zachodnim, jego światła przepychały się przez ciemność ze świeżym, cudownym impetem. Dwie fasady dalej na schodach przeciwpożarowych pomrugiwały płomyki świec. Z prawej strony za wstęgą czarnej jak atrament rzeki widniał brzeg New Jersey, na którym światełka widać było teraz tak rzadko jak ogniska w puszczy. „Zimne piwo”, dobiegł ją męski głos z Broadwayu. „Mam jeszcze zimne piwo. Trzy dolary”.

Komórka Alice znów zabrzęczała okropnie. Nie hurkotało metro, nie grzechotały pociągi, zwykle jeżdżące w górę rzeki Hudson, nie szumiały klimatyzatory, lodówki ani pralnie, po trzy na każdy kwartał uliczny, odnosiło się więc wrażenie, że ustało bicie gigantycznego serca. Usiadła i chwilę później podniosła głowę na gwiazdy. Pozbawione codziennej konkurencji na dole, wydawały się o wiele jaśniejsze – i triumfujące, bo ich dominacja w kosmosie została potwierdzona. Od strony migocących schodów przeciwpożarowych dobiegło kilka swobodnych akordów granych na gitarze. Sprzedawca piwa dał już za wygraną albo skończył mu się towar. Księżyc też zrobił się wyrazistszy i bardziej świetlisty niż zwykle, nagle więc przestał być księżycem Céline’a, Hemingwaya czy Geneta i stał się księżycem Alice, która przysięgła sobie opisać go pewnego dnia takim, jakim jest naprawdę: że świeci odbitym światłem słońca. Efekt Dopplera dowodził, że wóz strażacki pojechał w kierunku północnym. Helikopter zmienił kierunek lotu niczym szarańcza przepędzona olbrzymimi, przecinającymi niebo paluchami. Komórka Alice wydała w jej dłoni trzy ostatnie, zniecierpliwione buczące dźwięki i rozładowała się.


„NATOMIAST GODNY UWAGI wydaje mi się następujący fakt: wychodzi tu na jaw, że istnieją dwie szczególnie odrębne kategorie ludzi: przeklętych i zbawionych. Inne kontrasty (dobrzy i źli, mądrzy i głupi, tchórzliwi i odważni, pechowcy i szczęściarze) są znacznie mniej wyraźne, chyba mniej wrodzone, a przede wszystkim zawierają wiele złożonych odcieni pośrednich.

Podział ten jest znacznie mniej widoczny w normalnym życiu; tu nieczęsto się zdarza, aby człowiek całkowicie się pogrążył, gdyż przeważnie nie jest sam i w swoich wzlotach i upadkach związany jest z losem innych ludzi; dlatego zupełnie wyjątkowo może dojść do bezgranicznej potęgi lub poprzez nieprzerwane pasmo klęsk popaść w całkowitą ruinę. Nadto, każdy posiada zazwyczaj takie zasoby duchowe, fizyczne, czy nawet materialne, że zmniejszają one możliwość kompletnej porażki życiowej. Dodać jeszcze należy, że działanie prawa i poczucia moralnego, czyli prawa wewnętrznego, wybitnie osłabia tę możliwość; istotnie, za tym bardziej cywilizowany uchodzi kraj, im mędrsze i skuteczniejsze są w nim prawa, nie dopuszczające do nadmiernej nędzy ani nadmiernej władzy”17.


– NAGRODĘ NOBLA w dziedzinie literatury za rok 2003 otrzymał pisarz z Republiki Południowej Afryki, John Maxwell Coetzee, który, jak określił to komitet noblowski, „opisuje zaskakującego outsidera-intruza w jego niezliczonych wcieleniach”.

Wyłączyła radio i wróciła do łóżka.


„NUMER UKRYTY”.

„Numer ukryty”.

„Numer ukryty”.

Biiip.

Ezra się rozłączył.


ZNOWU DO DRZWI WEJŚCIOWYCH:

Stuk-puk, stuk-puk.

Z westchnieniem wzięła klucze i telefon i poszła za staruszką, człapiącą energicznie w głąb korytarza. W dużej jadalni – zastawionej sięgającymi do samego sufitu starymi meblami i wyposażonej w kominek, którego delikatna pleśń nie została jeszcze starta bezwzględną szczotką kamienicznika – stał rozdziawiony odkurzacz. Dalej ciągnął się podejrzany labirynt pokoi w amfiladzie aż do samej ulicy, a w powietrzu wisiał stęchły, lecz smakowity zapach – pół wieku chanukowych latkesów i kiszonej kapusty, jak domyślała się Alice. Na kominku szczerzyło zęby potwierdzenie opłaty czynszu, opiewające na siedemset dwadzieścia osiem dolarów i sześćdziesiąt dziewięć centów.

– Przestawiłaś już zegarki, Anno?

– Co?

– Czy przestawiłaś już…

„Numer ukryty”.

Te słowa zamigotały w jej dłoni jak bicie przywróconego do pracy serca.

– Zaraz wrócę, Anno, dobrze?

Miał półprzytomny głos, jak gdyby niedawno się zbudził po długiej drzemce; w tle słyszała jakąś cichnącą arię.

– Co robisz, Mary-Alice?

– Pomagam jednej staruszce z mojego piętra wymienić worek w odkurzaczu.

– Ile ma lat?

– Dużo. Jest starsza od ciebie. I ma większe mieszkanie niż oba nasze razem wzięte.

– Może w takim razie powinnaś się pieprzyć z nią.

– I może się pieprzę.

Anna na korytarzu próbowała wydłubać worek z odkurzacza widelcem do pieczeni.

– Ja to zrobię – zaofiarowała się Alice.

– Co?

– Powiedziałam, że zrobię to za ciebie.

– Och, dziękuję, kochanie. Dostałam ten odkurzacz od wnuczki. Nie wiem, po co mi go dała.

– Przestawiłaś zegarki? – spytała Alice, wstając.

– Co?

– Pytam, czy pamiętałaś, żeby przestawić dzisiaj rano zegarki.

Oczy Anny zaczęły łzawić.

– Moje zegarki?

– Czas letni – dodała Alice.


WYBRANE Z POCZTY:

Ulotka z kina Symphony Space z zakreślonymi filmami Kurosawy, które zdaniem Ezry powinna zobaczyć, zwłaszcza Rashōmona, a gdyby mogła zostać na drugim seansie, to także Sanjūra – samuraja znikąd.

Pocztówka z Film Forum, na której zakreślił filmy Charliego Chaplina, zdaniem Ezry mogące jej przypaść do gustu: Dyktator, Światła wielkiego miastaDzisiejsze czasy.

Broszurę z MoMA, opatrzoną fotografią aktorki pijącej z płaskiego kieliszka w filmie Rosenstrasse, bo Ezra zaproponował Alice, żeby się podobnie uczesała, jeśli postanowi kiedyś obciąć włosy.

Znów dokuczał mu kręgosłup, dlatego poszła do Film Forum sama.

– Wykręca tej pani sutki kluczami nasadowymi! – Tu zaczynała biegać po pokoju, manipulując w powietrzu wyimaginowanymi kluczami. – I posypuje więzienne jedzenie kokainą jak solą! – Tu wybałuszała oczy i podnosiła ręce. – I jeździ na wrotkach po domu towarowym!… I zbiega na dół po ruchomych schodach, które jadą na górę!… I upija się, wstrzykując sobie dożylnie baryłkę rumu! – Machała rękami, aż wyimaginowane mankiety pospadały jej z nadgarstków, i odtańczyła wokół siedzącego w fotelu Ezry coś w rodzaju moonwalka w zwolnionym tempie, wyśpiewując przy tym:


Se bella giu satore

Je notre so cafore

Je notre si cavore

Je la tu la ti la twaaaaah! 18



– Señora?

– Pilasina!

– Voulez-vous?

– Le taximeter!

– Jedz swoją tartę.

– „Tu la tu la tu la waaaaaah!”

– Och, Mary-Alice – zaśmiał się, ocierając oko i przyciągając ją do siebie, by ucałować jej palce. – Moja droga, śmieszna, stuknięta Mary-Alice! Obawiam się, że później w życiu będziesz bardzo samotna.


SKOŃCZYŁ WRESZCIE KSIĄŻKĘ, więc można było zająć się kilkoma odłożonymi na później kwestiami natury medycznej, jak kolonoskopia, badanie prostaty i badania pulmonologiczne, które zalecił mu lekarz w związku z ostatnimi trudnościami z oddychaniem. Nie miał raka, a dzięki sterydowemu inhalatorowi przestał rzęzić w ciągu jednego popołudnia, zapadła też jednak decyzja, że z powodu stenozy kręgosłupa powinien poddać się laminektomii. Operację wyznaczono na koniec marca; osobiste pielęgniarki miały sprawować nad nim rotacyjną opiekę przez dwa tygodnie, które przeciągnęły się do trzech. W sobotę, niedługo po tym, jak zaczął pracować nad kolejną powieścią i wreszcie znów stanął na nogi, wyszedł z Alice i Gabrielą, swoją pielęgniarką dzienną, na spacer.

– Cztery strony – oświadczył.

– Tak szybko? – spytała Alice. – Super.

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem, czy są dobre.

Usiedli na schodkach przy Osiemdziesiątej Czwartej i przyglądali się, jak jakiś facet z małym dzieckiem na smyczy przystaje, żeby spojrzeć na telefon, marszcząc brwi.

– Chcesz mieć dzieci, Samantho? – zapytała Gabriela, która była Rumunką.

– Nie wiem. Może kiedyś. Teraz nie.

– To dobrze. Masz jeszcze czas.

Alice skinęła głową.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia siedem.

– Och, nie wiedziałam. Wyglądasz na szesnaście.

– Ludzie często biorą ją za młodszą – powiedział Ezra.

– Ale i tak masz jeszcze czas.

– Dzięki.

– …Trzeba się zacząć martwić, jak się skończy trzydzieści pięć albo trzydzieści sześć lat.

– Mm-hmm.

– No to kiedy chcesz mieć dzieci?

– Tak jak już ci powiedziałam, Gabrielo, nie jestem pewna, czy w ogóle chciałabym zostać matką, ale gdybym mogła wybierać, wyczekałabym do ostatniej chwili. Na przykład do czterdziestki.

Gabriela nachmurzyła się.

– Czterdziestka to za dużo. Po czterdziestce nic nie działa jak trzeba. Po czterdziestce człowiek jest zbyt zmęczony.

– To kiedy twoim zdaniem powinnam mieć dzieci?

– Około trzydziestki.

– Nie ma mowy.

– Mając trzydzieści dwa lata?

Alice pokręciła głową.

– No to trzydzieści siedem. Nie możesz czekać dłużej niż do trzydziestego siódmego roku życia.

– Zastanowię się.

Minęła ich uprawiająca jogging długonoga ruda dziewczyna w spandeksowym kostiumie. Ezra śledził ją wzrokiem aż do rogu ulicy.

– Wiem – odezwała się Gabriela. – Zapytajmy Francine.

– Kto to jest Francine?

– Moja pielęgniarka nocna – odparł Ezra. – Bezdzietna.

Na Columbus Avenue znowu się zatrzymali, żeby Ezra mógł pogadać ze sprzedawcą hot dogów.

– Jak idzie interes, przyjacielu?

Sprzedawca zrobił zniecierpliwiony gest, wskazując w górę oraz w dół ulicy, jak gdyby jego wóz stał w mieście duchów.

– Okropnie. Nikt nie chcieć hot dogi. Wszyscy tylko smoothie.

– Naprawdę?

Sprzedawca ponuro przytaknął ruchem głowy.

Ezra odwrócił się do Alice.

– Zjadłabyś hot doga?

– Okej.

– Gabriela?

– Ja lubię hot dogi.

– Dwa hot dogi, proszę pana.

– Co znaczy, że są „halal”? – zapytała Gabriela.

– Że móc je jeść muzułmanie! – zawołał z dumą sprzedawca.

Gabriela odebrała telefon, a Alice i Ezra usiedli na ławce, na której zawarli znajomość. Przez chwilę odpoczywali w milczeniu, dopóki Ezra nie powiedział czegoś o platanach, czego zamyślona Alice nie usłyszała; myślała o tym, co już zrobiła w życiu, dokąd zmierza i jak może tam dotrzeć bez większych trudności z miejsca, w którym jest teraz. Jej rozważania komplikowała obłąkańcza zasada, że zazwyczaj chciała czegoś tylko dopóty, dopóki tego nie zdobyła, a kiedy już to miała, od razu pragnęła czegoś innego. Potem na ziemię sfrunął gołąb, a Ezra przegonił go laską; zrobił to w taki sposób, dobrodusznym machnięciem, że przypomniał Alice Freda Astaire’a.

– Skarbie – powiedział, przyglądając się, jak Alice je. – Może weźmiesz w lecie dwa tygodnie urlopu i przyjedziesz mnie odwiedzić? Czy będziesz się nudziła?

– Absolutnie nie. Bardzo bym chciała przyjechać.

Kiwnął głową. Zlizując musztardę z dłoni, zapytała:

– Co powiedział Adam na twoją książkę?

– „Ezro, nie wiem, co powiedzieć. Genialna. Arcydzielna. No wiesz, rany boskie, jest naprawdę dobra. Każde słowo… Każde, kurwa, słowo…”

– Jest poprawne ortograficznie.

Ezra wydmuchał nos.

– Jest poprawne ortograficznie.

– Kiedy da ją do druku?

– Zaczeka do jesieni. Skończyłaś?

– Jestem na stronie sto sześćdziesiątej trzeciej.

– I co?

– Podoba mi się.

– Co?

– Co?

– Co to za ton?

– No… Bo kto to opowiada? Kto opowiada całą tę historię?

– Jak to kto? Narrator.

– Wiem, ale…

– Najpierw skończ czytać. Potem będziemy mogli pogadać o punkcie widzenia. Jeszcze coś?

– Dziewczyna z piekarni bajgli. Kto dzisiaj mówi takim językiem? Tak starannie? Tak formalnie?

– Na przykład ty.

– Wiem, ale ja jestem…

– No co? Specjalistką?

Podniosła brwi i popatrzyła na niego, ale jadła dalej.

– Mary-Alice – odezwał się tkliwie chwilę później. – Wiem, co knujesz.

– Co?

– Wiem, co robisz, kiedy jesteś sama.

– Co?

– Piszesz. Prawda?

Wzruszyła ramionami.

– Trochę.

– Piszesz o tym? O nas?

– Nie.

– Naprawdę?

Zaprzeczyła bezradnym gestem.

– To niemożliwe.

Pokiwał głową.

– No to o czym?

– O innych ludziach. Ciekawszych ode mnie. – Roześmiała się cicho, wskazując podbródkiem ulicę. – O muzułmańskich sprzedawcach hot dogów.

Ezra zrobił sceptyczną minę.

– Piszesz o swoim ojcu?

– Nie.

– A powinnaś. Masz talent.

– Wiem. Ale pisanie o sobie nie wydaje mi się dość istotne.

– W przeciwieństwie do?

– Wojny. Dyktatury. Tego, co dzieje się na świecie.

– Zapomnij o tym, co się dzieje na świecie. Świat sam da sobie radę.

– Nie bardzo mu to wychodzi.

Z apartamentowca Ezry energicznym, aerobikowym krokiem wyszła na spacer z psem rasy shih tzu jakaś kobieta w czapeczce z napisem „Gore 2000”.

– Cześć – rzucił Ezra, gdy przechodziła obok. – Cześć, Chaucer – dodał do psa. Alice zaczęła się na serio zastanawiać, czy dziewczyna z Massachusetts, która śpiewała kiedyś w chórze kościelnym, jest w stanie wczuć się w świadomość muzułmanina, ale wtedy Ezra odwrócił się znów do niej i powiedział: – Nie martw się o to, czy piszesz o czymś istotnym. Jeżeli robisz to dobrze, to twoja literatura i tak okaże się ważna. Pamiętaj tylko, co powiedział Czechow: że jeśli w pierwszym rozdziale na ścianie wisi strzelba, to musi później wystrzelić.

Wytarła ręce i wstała, żeby wyrzucić serwetkę.

– Jeżeli w pierwszym rozdziale na ścianie wisi defibrylator, to później trzeba będzie z niego skorzystać?

Kiedy wróciła do Ezry, była już przy nim Gabriela, trzymała w ręku jego szalik i pomagała mu wstać; słońce zniknęło za wieżowcami na Columbus Avenue i wszyscy dokoła przyspieszali kroku w nagłym zmierzchu. Stojąc tyłem do kierunku wiatru, Ezra wcisnął sobie laskę między nogi, okryte sztruksowymi spodniami, i mocował się z zamkiem błyskawicznym kurtki.

– Nie, nie – odezwał się cicho, kiedy Gabriela ruszyła mu z pomocą. – Poradzę sobie.

W przytłaczającym otoczeniu platanów wyglądał na niższego i słabszego niż w zamkniętym azylu swojego mieszkania i przez chwilę Alice widziała to, co jak przypuszczała, widzieli obcy ludzie: zdrową, młodą kobietę, marnującą czas ze zgrzybiałym staruchem. A może jednak ludzie mają więcej wyobraźni i są lepsi, niż jej się wydawało? Może są w stanie zrozumieć, że wszystko jest ciekawsze z nim niż bez niego i może nawet, że jej energia i oddanie to cechy, których świat potrzebuje więcej niż mniej? Z tyłu za nimi planetarium rozjaśniło się na fioletowo. Sprzedawca hot dogów halal zamykał już swój wóz. Ezra poprawiał rękawiczki, Gabriela mrugnęła do Alice porozumiewawczo i podeszła do niej, podskakując na zimnie.

– Samantho! – odezwała się teatralnym szeptem. – Francine mówi, że można zamrozić jajeczko.


Z PRZESIADKĄ W RONKONKOMIE jazda pociągiem trwała niecałe trzy godziny. Alice w podróży piła kwaśną lemoniadę i patrzyła, jak zardzewiałe siatki ogrodzeniowe i psychodeliczne graffiti z Queensu ustępują miejsca żonkilom, psim budom, dereniom i pnączom. W Yaphank wzdłuż torów widać było tu i ówdzie kwiaty cykorii, rozedrgane niczym maleńkie ludziki życzące im dobrej podróży. Naprzeciwko w przedziale siedziała staruszka, trzymała ręce na torebce, a torebkę na kolanach, i oglądała przemykające za szybą krajobrazy, wokół niej zaś skakała i krzyczała grupka nastolatków. Od czasu do czasu ich wygłupy przenosiły się na korytarz, młodzi ludzie obijali się o fotel tej kobiety, a raz ktoś nawet rzucił czapeczkę bejsbolową prosto w łokciowe zgięcie jej barwinkowego blezera. Nawet kiedy pochylił się nad nimi konduktor, robili dalej swoje – rzucali bananami, wyrywali sobie z rąk telefony komórkowe – aż wreszcie konduktor wyprostował się, odchrząknął i zapytał:

– Przepraszam. Czy ta pani wam przeszkadza?

Jak susły uciekające do rodzinnych nor, opadli na swoje miejsca i pozostali na nich już do końca podróży, porozumiewając się odtąd mnisim szeptem.

– Cześć, Samantho.

– Cześć, Clete. Jak leci?

– Nieźle. Ładna pogoda na wizytę na wsi.

– Na pewno.

Gdy wjechali na podjazd, Ezra wychodził właśnie ze swojej pracowni.

– Przepraszam, panienko! – krzyknął. – Pani rezerwacja zaczyna się dopiero od jutra. – Podszedł bliżej. – Jak się masz, Mary-Alice?

Otworzyła szeroko oczy.

– To znaczy Samantho-Mary. Samantha-Mary-Alice. Mary-Alice to twoje drugie imię, nie? Wolisz jednak Samanthę, prawda, Samantho-Mary-Alice?

– Tak jest – odpowiedziała.

– Nieważne. – Clete wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Do zobaczenia w niedzielę, szefie.

Kiedy wchodzili do domu, Ezra otoczył ją ramieniem.

– Dziewięćdziesiąt trzy strony.

– Wspaniale.

– Nie wiem, czy są coś warte.

Po domu krzątała się sprzątaczka, a oni jedli lunch. Alice zaczęła mu opowiadać o tej staruszce w pociągu, ale kiedy tylko napomknęła o barwinkowym blezerze, Ezra odstawił piwo imbirowe i pokręcił głową.

– Nie sentymentalizuj jej.

– Zawsze tak mówisz. Nie sentymentalizuj ludzi. Jakbym mogła coś na to poradzić.

– Uczucia są w porządku. Ale nie sentymentalizm.

Sprzątaczka puściła do niej oko.

– On jest taki zabawny.

– Kto?

– Pan, panie Blazer.

– To nie ulega najmniejszej wątpliwości – powiedziała Alice, wstając. – Hej, Yankees grają dziś wieczorem z Red Sox.

1

Mark Twain, Przygody Hucka, przełożyła Krystyna Tarnowska, Warszawa 1985. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2

Tamże.

3

Jean Genet, Dziennik złodzieja, przełożył Piotr Kamiński, Gdańsk 1992.

4

Albert Camus, Pierwszy człowiek, przełożyła Magdalena Kamińska-Maurugeon, Warszawa 2016.

5

Henry Miller, Zwrotnik Raka, przełożył Lesław Ludwig, Kraków 1990.

6

Tamże.

7

Fragment listu (tłum. M. Świerkocki) Jamesa Joyce’a do życiowej partnerki i późniejszej żony, Nory Barnacle, z 8 grudnia 1909 roku; polskie wydanie Listów Joyce’a (przekład i wybór Michała Ronikiera, Kraków 1986) nie uwzględniło tej korespondencji, najprawdopodobniej ze względów cenzuralnych.

8

„Spojrzałem raz na ciebie, Tylko tego pragnąłem / I wtedy mi serce zamarło…” (My Heart Stood Still, muzyka Richard Rodgers, słowa Lorenz Hart).

9

„Bo maj i grudzień dzieli dużo czasu / Ale dni robią się krótsze, gdy przychodzi wrzesień…” (September Song, muzyka Kurt Weill, słowa Maxwell Anderson).

10

Camus, Pierwszy człowiek.

11

Bargeman (ang.) – flisak, marynarz pracujący na barce, chłopak okrętowy.

12

Charles Dickens, David Copperfield, przełożyła Wilhelmina Kościałkowska, Warszawa 1954. Tłumaczka słowo „bargeman” oddała jako „tragarz”.

13

„Za błękitnym horyzontem / Piękny dzień czeka mnie / Żegnajcie wszystkie nudy / Radość czeka na mnie!” (Beyond the Blue Horizon, słowa Leo Robin, muzyka Richard A. Whiting i W. Franke Harling). Ezra śpiewa razem z Lou Christie, bo to jego wykonania tej piosenki słucha.

14

Gitta Sereny, W stronę ciemności. Rozmowy z komendantem Treblinki, przełożył Jan K. Milencki, Warszawa 2002.

15

Hannah Arendt, Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła, przełożył Adam Szostkiewicz, Kraków 1988.

16

Gitta Sereny, W stronę ciemności. Rozmowy z komendantem Treblinki, przełożył Jan K. Milencki, Warszawa 2002.

17

Primo Levi, Czy to jest człowiek, przełożyła Halszka Wiśniowska, Kraków 2008.

18

Zaimprowizowana piosenka (Nonsense Song) o nic nieznaczących słowach autorstwa Charliego Chaplina, którą w Dzisiejszych czasach kreowany przez niego bohater śpiewa na melodię kabaretowego przeboju Leo Daniderffa z 1917 roku, znanego jako Titina (Je cherche après Titine).

Asymetria

Подняться наверх