Читать книгу Bieg po życie - Lopez Lomong - Страница 5

Rozdział 1 Zabrany!

Оглавление

Kiedy przyjechały ciężarówki, modliłem się z zamkniętymi oczami. Słyszałem je, jeszcze zanim je zobaczyłem. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem żołnierzy wyskakujących z samochodów. Wyglądali na zdenerwowanych, jakby chcieli załatwić to wszystko najszybciej jak to tylko możliwe.

– Wszyscy na ziemię! Już! – krzyczeli, wbiegając na środek naszego zgromadzenia. Wiedziałem, że nasz kraj jest w stanie wojny. Średnio raz w miesiącu mama i tato ukrywali mnie, moich braci oraz siostrę w schronie, kiedy gdzieś nieopodal przelatywały bombowce. Ale aż do tego jasnego, letniego niedzielnego dnia nie widziałem żadnego żołnierza i nie spodziewałem się, że zobaczę ich, jak będą atakować nas w czasie nabożeństwa na świeżym powietrzu.

Żołnierze biegali i krzyczeli.

– Zabieramy dzieci! – ryknął jeden z nich.

Nie wiedziałem, co ma na myśli. Niebawem miałem się przekonać.

Rodzice padli na ziemię, pociągając mnie za sobą. Z całych sił wtuliłem się w mamę. Objęła mnie ramieniem tak mocno, aż poczułem ból żeber. Wszyscy dookoła nas krzyczeli i płakali. Ja też zacząłem płakać. Mama próbowała mnie uspokoić, ale była równie przerażona jak ja.

Nagle poczułem na plecach czyjąś rękę. Popatrzyłem do góry i zobaczyłem stojącego nade mną olbrzymiego mężczyznę. Kiedy jest się dzieckiem, każdy dorosły wygląda jak olbrzym. Na plecach miał zawieszony karabin. Na jego klatce piersiowej wisiał łańcuch z nabojami. Mama zaczęła go błagać.

– Nie, nie, nie! Nie zabieraj mojego chłopca!

Żołnierz nic nie odpowiedział. Szybkim ruchem wyszarpnął mnie z ramion mamy i pociągnął w kierunku ciężarówek zaparkowanych obok ogromnego drzewa rosnącego przed kościołem.

– Pospieszyć się! Jedziemy! – krzyknął.

Wokół inni żołnierze gromadzili się wraz z chłopcami, dziewczynkami i nastolatkami. Popędzali siebie nawzajem oraz uprowadzonych.

Odwróciłem się. Mama i tato biegli za mną. Łzy spływały im po policzkach. Nie byli jedynym rodzicami, którym porwano dzieci. Wszyscy pędzili za swoimi dziećmi, płacząc i zawodząc z rozpaczy.

– Proszę, proszę, nie zabierajcie naszych dzieci! – błagali. – Proszę, proszę, zrobimy wszystko, co tylko każecie, tylko tego nie róbcie.

Jeden wyjątkowo duży żołnierz odwrócił się w kierunku naszych płaczących rodziców. Podniósł karabin i krzyknął:

– Jeszcze jeden krok, a zacznę strzelać!

Nie widziałem, co było dalej. Poczułem, jak ktoś rzuca mnie na tył ciężarówki. Odbiłem się od innego chłopca i wylądowałem na gorącej, brudnej metalowej pace. Było tam pełno dzieci z mojego kościoła. Zielona plandeka przykrywała górę i boki przyczepy, tak że nie było nic widać na zewnątrz. Nagle zatrzaśnięto burtę i ciężarówka ruszyła.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że moje dzieciństwo właśnie dobiegło końca.

Miałem sześć lat.


Ciężarówka podskakiwała na drodze przez jakieś trzy lub cztery godziny, ale przez ten czas nikt z nas nie odezwał się ani słowem. Byłem zbyt przerażony, żeby zaczynać rozmowę. Jestem pewien, że pozostali bali się tak samo. Na początku wszyscy płakaliśmy, ale w końcu przestaliśmy. Jechaliśmy w ciszy, każde z nas zastanawiało się, co z nami będzie.

Gorąca podłoga ciężarówki paliła mnie w stopy. Próbowałem stanąć na czyjejś nodze, żeby się ochłodzić, ale zostałem odepchnięty. Żołnierze szczelnie przywiązali plandekę z każdej strony, żebyśmy nie mogli wyskoczyć. Niestety, to sprawiło, że do środka nie mogło się przedostać świeże powietrze. Letnie słońce nagrzewało pakę ciężarówki i wewnątrz panował prawdziwy ukrop. Światło prześwitujące przez plandekę nadawało skórze każdego z nas zielonkawy odcień. Kurz z drogi przedostawał się przez dziury w deskach, co jeszcze bardziej utrudniało nam oddychanie.

Po twarzy spływał mi pot i gryzł mnie w oczy. Miałem przemoczone ubrania. Brud na podłodze, pod wpływem potu cieknącego ze wszystkich dzieci, zamienił się w błoto.

Była to moja pierwsza podróż w ciężarówce, pierwsza podróż samochodem w ogóle. W mojej wiosce wszyscy przemieszczali się pieszo – wszyscy oprócz mnie. Ja nie chodziłem. Ja biegałem. Moi rodzice nazwali mnie Lopepe, co w naszym języku oznacza „szybki”. Moje imię pasowało do mnie idealnie. Nigdy nie robiłem niczego powoli. Kiedy mama wysyłała mnie po wodę, pędziłem nad rzekę z pięciolitrowym kanistrem i wracałem z powrotem najszybciej, jak tylko potrafiłem. Kiedy potrzebowała soli, biegłem do sąsiada, aby ją pożyczyć, i pędziłem z powrotem tak szybko, że mogłoby się wydawać, że w ogóle po nią nie wychodziłem. Pomimo tego, że wszędzie biegałem, zawsze wyobrażałem sobie, że podróż samochodem albo ciężarówką będzie wyglądać znacznie lepiej. Teraz, siedząc w upale na tyle paki wojskowej ciężarówki, marzyłem, żeby pobiec z powrotem do wioski wprost w ramiona mojej mamy.

W trakcie jazdy zauważyłem, że kilkoro dzieci leży na ziemi. Nie wiedziałem, czy zemdlały, czy po prostu spały. Za wszelką cenę nie chciałem wylądować pośród nich. Nie chodziło tylko o gorąco. Nie chciałem zniszczyć moich najlepszych niedzielnych spodenek i koszuli, które przed wyjściem do kościoła założyła mi mama. Jeszcze nie do końca pojąłem fakt, że moje życie polegające głównie na bieganiu do ojca pracującego w gospodarstwie i zabawie z braćmi i siostrą oraz chodzeniu do kościoła pod drzewami każdej niedzieli, właśnie się skończyło.


W końcu hamulce ciężarówki zapiszczały i zatrzymaliśmy się. Nie wiedziałem, gdzie jesteśmy. Ktoś podniósł plandekę i nareszcie mogliśmy złapać haust świeżego powietrza. Do środka wskoczyło czterech lub pięciu żołnierzy. Jeden z nich złapał jakiegoś chłopca, zarzucił mu coś na głowę i wypchnął z ciężarówki. Zanim zdążyłem pojąć, co się stało, poczułem na sobie czyjeś ręce. Ktoś zawiązał mi na głowie opaskę i zapanowała ciemność. Czułem bolesne pulsowanie w skroniach.

Ktoś podniósł mnie i rzucił. Ktoś inny złapał mnie, zanim upadłem na ziemię. Wtedy ktoś podniósł moją prawą rękę i pchnął mnie w kierunku stojącej przede mną innej osoby. Następnie poczułem czyjąś małą dłoń na plecach; wiedziałem, że musi to być ręka innego chłopca.

– Trzymać się dzieciaka z przodu i nie wychylać się z szeregu! – usłyszałem czyjeś polecenie.

Szereg zaczął się przemieszczać. Robiłem, co mogłem, aby się trzymać osoby przede mną. Z tyłu żołnierz ponownie krzyknął:

– Utrzymywać pozycję – po czym nastąpił głośny trzask i skomlenie. Chociaż tego nie widziałem, byłem pewien, że ktoś został uderzony kolbą karabinu za to, że wypadł z szeregu. Zacisnąłem dłoń na ramieniu przede mną i przyśpieszyłem kroku. Nie chciałem być kolejnym, który oberwie.

Maszerując w ten sposób, czułem się jak jedna z krów ojca. Kiedy tato przyprowadzał krowy z pola, biegłem obok nich z patykiem i pomagałem zagonić je do zagrody. Mieliśmy około dwustu krów, dzięki czemu byliśmy jednymi z bogatszych mieszkańców wioski. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak naprawdę byliśmy biedakami. W Sudanie Południowym majętni ludzie posyłali dzieci do szkoły w Kenii, z dala od wojny domowej, która zaczęła się dziesiątki lat przed moim narodzeniem. Majętni ludzie nie musieli się martwić, że ich dzieci zostaną masowo porwane i zabrane Bóg wie gdzie. Wojna jest zawsze o wiele gorsza dla biednych niż dla bogatych. Zawsze.

Miałem poczucie, jakbym maszerował z opaską na oczach przez bardzo długi czas. Tak naprawdę przeszliśmy zaledwie około pięćdziesięciu metrów. Odległości zawsze wydają się większe, kiedy nie widzisz, dokąd idziesz. Szereg zatrzymał się i następnie poruszał się o wiele wolniej. Koszula chłopca, której się trzymałem, wymknęła mi się z dłoni. Chciałem jej dosięgnąć, aby nie wypaść z szeregu. Nie chciałem zostać uderzony. Nagle ktoś zerwał mi opaskę z oczu i popchnął mnie do tyłu. Potknąłem się i zamrugałem. Myślałem, że oślepi mnie światło słoneczne, ale nic takiego się nie stało. Rozejrzałem się dookoła i okazało się, że znalazłem się w pokrytym strzechą pomieszczeniu. Otaczali mnie chłopcy w różnym wieku. Było popołudnie, a w chacie panowała ciemność. Nie było w niej żadnych okien i tylko jedne drzwi. Odrobina światła przedostawała się przez strzechę nad naszymi głowami.

Szybko odsunąłem się od drzwi. Żołnierze cały czas wrzucali do pomieszczenia kolejnych chłopców, mimo że jego powierzchnia była mniejsza niż mój obecny pokój gościnny, w środku znajdowało się nas już naprawdę dużo, pewnie około osiemdziesięciu. Kiedy rozejrzałem się dookoła zauważyłem kolejną rzecz: zniknęły wszystkie dziewczynki. Kiedy żołnierze napadli na nasz kościół, zabrali wszystkich chłopców i dziewczynki. Teraz jednak dziewczynki zniknęły. Nie chciałem nawet myśleć, co mogli z nimi zrobić.

Na twarzach wszystkich chłopców dostrzegałem przerażenie i oszołomienie. Nie widziałem nikogo znajomego, chociaż większość z nich chodziła do mojego kościoła. Nasz kościół jednoczył kilka wiosek i służył rodzinom z odległych terenów. Być może gdybym był starszy, mógłbym kogoś rozpoznać, ale gdy ma się sześć lat, życie toczy się głównie wokół własnej rodziny i ludzi w najbliższym otoczeniu. Przynajmniej tak było w moim przypadku.

Kiedy tak stałem w tej zatłoczonej chacie, myślałem tylko o mojej rodzinie. Chciałem, żeby mama i tata wpadli przez te drzwi i mnie stąd zabrali. Chciałem bawić się z braćmi, Abrahamem i Janem, i moją siostrą Grace. Z jakiegoś powodu w tę konkretną niedzielę moi bracia nie poszli ze mną i rodzicami do kościoła. Abraham jest dwa lata starszy ode mnie, a John i Grace są młodsi. Abraham miał przyprowadzić pozostałą dwójkę na późniejsze nabożeństwo. Nie wiedziałem, dlaczego tak postanowił, ani dlaczego rodzice mu na to pozwolili. W tym jednak momencie cieszyłem się, że tak się stało. Tak bardzo jak za nimi tęskniłem i pragnąłem ich zobaczyć, cieszyłem się, że nikt inny z mojej rodziny nie został porwany przez żołnierzy. Mogliby zostawić Jana i Grace, bo byli mali, ale Abraham z pewnością wylądowałby w tym obozie razem ze mną.


Usiłowałem odpędzić od siebie te myśli i skoncentrować się na tym, co działo się dookoła mnie. Instynkt przetrwania zaczynał się odzywać. Nie czułem głodu ani pragnienia, pomimo tego, że nic nie jadłem ani nie piłem, odkąd wyszedłem z rodzicami do kościoła. Może to był szok, nie wiem, w każdym razie jedzenie i picie były ostatnimi rzeczami, o których wtedy myślałem. Najwyraźniej były to również ostatnie rzeczy, o których myśleli żołnierze, ponieważ niczego takiego nie zamierzali nam zaproponować.

Teraz, kiedy nie miałem już opaski na oczach, mogłem się przyjrzeć żołnierzom. Kiedy napadli na kościół, wyglądali jak olbrzymy. Teraz już ich tak nie postrzegałem. Kilku z nich było mniej więcej w tym samym wieku co najstarsi porwani chłopcy. Ich mundury były obszarpane i znoszone, prawie w ogóle nie wyglądały jak mundury. Większość nie miała butów.

– To rebelianci – powiedział ktoś z tyłu. Odwróciłem głowę, myśląc, że mówi do mnie.

– Skąd to wiesz? – zapytał ktoś inny.

– Popatrzcie na nich. Widać to po ich ubraniach – odparł pierwszy chłopiec. Dopiero teraz zauważyłem, że ten pierwszy był prawdopodobnie jednym z najstarszych w tej chacie. Mógł mieć czternaście lub piętnaście lat.

– W takim razie dlaczego nas zabrali? Myślałem, że rebelianci walczą po naszej stronie – odparł drugi chłopiec.

– Bo tak jest.

– To nie ma sensu – stwierdził ten drugi. – Jeśli oni są tymi dobrymi, dlaczego w takim razie nas porwali? – Na to pytanie sam chciałem poznać odpowiedź.

– Nie rozumiecie? – ciągnął pierwszy. – Oni nas nie porwali. Zostaliśmy tu zabrani, żeby zostać żołnierzami.

To wyjaśnienie wydawało się logiczne dla tych dwóch, ale nie dla mnie. Nie potrafiłem nawet podnieść broni, a co dopiero z niej strzelać. Jak miałbym zostać żołnierzem? Nic z tego nie rozumiałem.

– Lopepe – usłyszałem czyjś głos.

Popatrzyłem do góry.

– Ty jesteś Lopepe, prawda? Z Kimotong, tak?

Bałem się odpowiedzieć. Ten chłopiec, który mnie pytał, musiał mieć trzynaście czy czternaście lat. Obok niego stało dwóch innych.

– Kiedy zobaczyłem, jak wrzucają cię przez drzwi, pomyślałem, że to ty – powiedział chłopak.

Przedstawił siebie i swoich dwóch kolegów, ale nie pamiętam, jak mieli na imię. Za to każdy inny szczegół tego dnia dobrze wrył mi się w pamięć. Widzę to wszystko, jakby wydarzyło się wczoraj, ale nie potrafię sobie przypomnieć imion tych trzech chłopaków.

– My też jesteśmy z Kimotong. Znamy twoją rodzinę. Masz starszego brata, Abrahama, tak?

– Tak – odpowiedziałem, cały czas zastanawiając się, kim są ci chłopcy i czego ode mnie chcą.

– On też tu jest?

– Nie. On z moim drugim bratem i siostrą mieli iść na późniejsze nabożeństwo. Tylko mnie zabrano.

– Nie martw się – powiedział chłopak. – Trzymaj się blisko nas, a wszystko będzie dobrze.

– Naprawdę? – zapytałem. – Dlaczego mielibyście chcieć się mną zaopiekować?

– Jesteśmy z tej samej wioski, a to znaczy, że jesteśmy jak rodzina.

Po raz pierwszy tamtego dnia się uśmiechnąłem.

– Okej – odpowiedziałem. – Dziękuję.

W tym momencie poczułem, że nie jestem sam. Bóg wysłał mi swoich aniołów, aby mnie strzegli. Niebawem mieli zrobić dla mnie o wiele, wiele więcej.

Bieg po życie

Подняться наверх