Читать книгу Król Łotrów - Loretta Chase - Страница 4
Rozdział 1
ОглавлениеParyż, marzec
– Nie, to się nie dzieje – szepnął w oszołomieniu sir Bertram Trent.
Jego okrągłe niebieskie oczy zogromniały z przerażenia, kiedy dociskał czoło do okna wychodzącego na rue de Provence.
– Sądzę, że się dzieje, proszę pana – odparł jego lokaj, Withers.
Sir Bertram przeciągnął dłonią po potarganych brązowych lokach. Była druga po południu, on zaś dopiero co zmienił szlafrok na zwykłe ubranie.
– Genevieve – powiedział głucho. – O Boże, to rzeczywiście ona.
– To bez wątpienia pańska babka, lady Pembury, a towarzyszy jej pańska siostra, panna Jessica. – Withers stłumił uśmiech. Tłumił w tej chwili bardzo wiele. Na przykład szalone pragnienie, by tańczyć po pokoju, wykrzykując „Alleluja!”.
Byli ocaleni. Skoro zjawiła się panna Jessica, sprawy zostaną prędko uporządkowane. Ogromnie ryzykował, pisząc do niej, ale należało tak postąpić, dla dobra rodziny.
Sir Bertram wpadł w złe towarzystwo. Najgorsze towarzystwo w całym chrześcijańskim świecie, zdaniem Withersa: banda utracjuszowskich degeneratów pod wodzą tego potwora, czwartego markiza Daina.
Ale panna Jessica wkrótce położy temu kres, uspokajał sam siebie podstarzały lokaj, zwinnie wiążąc halsztuk swemu panu.
Dwudziestosiedmioletnia siostra sir Bertrama odziedziczyła urzekającą urodę swej owdowiałej babki: jedwabiste włosy barwy nieomal ciemnego granatu, srebrnoszare migdałowe oczy, alabastrowa cera i pełna wdzięku figura – wszystkie te cechy w przypadku lady Pembury oparły się spustoszeniom dokonywanym przez czas.
Co w praktycznej ocenie Withersa ważniejsze, panna Jessica odziedziczyła umysł, fizyczną sprawność i odwagę po swoim zmarłym ojcu. Świetnie jeździła konno, fechtowała i strzelała. W rzeczy samej, jeśli chodziło o pistolety, nie miała sobie równych w całej rodzinie, a to o czymś świadczyło. W trakcie dwóch krótkich małżeństw jej babka urodziła czterech synów pierwszemu mężowi, sir Edmundowi Trentowi, oraz dwóch drugiemu, wicehrabiemu Pembury, a później tak jej córki, jak i synowie powołali na świat obfitość mężczyzn. Mimo to żaden z tych szlachetnych mężów nie strzelał lepiej od panny Jessiki. Z dwudziestu kroków odstrzeliwała korek butelki z winem – co Withers widział na własne oczy.
Nie miałby nic przeciw, gdyby odstrzeliła korek lordowi Dainowi. Ten potężny brutal był hańbą dla swego kraju, próżniaczym zbereźnikiem z sumieniem nie większym niż u żuka gnojarza. Zwabił sir Bertrama – który, co godne pożałowania, nie zaliczał się do najbystrzejszych spośród dżentelmenów – do swego niemoralnego kręgu i pchnął w dół równi pochyłej, prosto ku ruinie. Kilka kolejnych miesięcy w towarzystwie lorda Daina, a sir Bertram zostanie bankrutem – jeśli niekończące się orgie wpierw go nie zabiją. Ale nie będzie kilku kolejnych miesięcy, skonkludował radośnie Withers, ponaglając niechętnego pana ku drzwiom. Panna Jessica wszystko naprawi. Zawsze naprawiała.
* * *
Bertiemu udało się odegrać zaskoczone uszczęśliwienie na widok siostry i babki. Jednakże kiedy tylko ta druga oddaliła się do swojej sypialni, żeby odpocząć po podróży, porwał Jessicę do pomieszczenia, które wyglądało na salon wąskiego – i stanowczo zbyt drogiego, jak skonstatowała z irytacją – mieszkania.
– Niech to diabli, Jess, o co chodzi? – zapytał ostro.
Jessica podniosła stertę sportowych gazet z wyściełanego fotela przy kominku, rzuciła je na palenisko i z westchnieniem usiadła na miękkich poduszkach.
Podróż powozem z Calais była długa, pełna kurzu i wyboista. Jessica nie wątpiła, że za sprawą odrażającego stanu francuskich dróg ma posiniaczoną tylną część ciała.
Z wielką chęcią posiniaczyłaby teraz tylną część ciała swego brata. Niestety, choć dwa lata młodszy, był od niej o głowę wyższy i znacznie cięższy. Dni, kiedy dało się przywołać go do rozsądku solidną rózgą, dawno minęły.
– To prezent urodzinowy – wyjaśniła.
Niezdrowo blada twarz jej brata rozpromieniła się na moment w znajomym, przyjaźnie głupawym uśmiechu.
– Rany, Jess, strasznie słodko z twojej strony… – Potem uśmiech przygasł, a brwi się ściągnęły. – Ale urodziny mam dopiero w lipcu. Nie zamierzacie chyba zostać aż do…
– Chodziło mi o urodziny Genevieve.
Wśród kilku ekscentryczności lady Pembury znalazło się naleganie, by dzieci i wnuki zwracały się do niej i mówiły o niej po imieniu.
– Jestem kobietą – zwykła klarować tym, którzy protestowali, że taka terminologia oznacza brak szacunku. – Mam imię. Mama, babka… – W tym miejscu nieznacznie wzruszała ramionami. – Takie anonimowe.
Na twarzy Bertiego pojawiła się czujność.
– Kiedy wypadają?
– Ma urodziny, o czym powinieneś pamiętać, pojutrze. – Jessica zdjęła szare buty z koźlęcej skórki, przyciągnęła ku sobie podnóżek i wsparła na nim stopy. – Chciałam, żeby trochę się zabawiła. Nie zaglądała do Paryża od wieków, a w domu sprawy nie układają się zbyt przyjemnie. Część ciotek przebąkuje, żeby zamknąć ją w przytułku dla obłąkanych. Co nieszczególnie mnie dziwi. Nigdy jej nie rozumiały. Wiedziałeś, że tylko w zeszłym miesiącu otrzymała trzy propozycje małżeństwa? Wydaje mi się, że Numer Trzy okazał się kroplą, która przelała czarę goryczy. Lord Fangiers ma trzydzieści cztery lata. Rodzina twierdzi, że to żenujące.
– No, nieszczególnie dystyngowane, w jej wieku.
– Jeszcze nie umarła, Bertie. Nie widzę powodu, żeby miała się zachowywać, jakby leżała już w grobie. Jeśli zapragnie poślubić pomocnika z pubu, jej sprawa. – Jessica zmierzyła brata badawczym spojrzeniem. – Oczywiście, nowy mąż przejąłby kontrolę nad jej pieniędzmi. Śmiem twierdzić, że właśnie ten szczegół wszystkich martwi.
Bertie się zarumienił.
– Nie musisz tak na mnie patrzeć.
– Doprawdy? Wyglądasz mi na dosyć zmartwionego. Może chodziło ci po głowie, że Genevieve wydobędzie cię z kłopotów.
Szarpnął halsztuk.
– Nie mam kłopotów.
– Och, wobec tego liczysz na mnie. Według twojego przedstawiciela w interesach po spłaceniu twoich aktualnych długów na resztę roku pozostanie mi dokładnie czterdzieści siedem funtów, sześć szylingów i trzy pensy. Co oznacza, że muszę albo znów zamieszkać z ciotkami i stryjami, albo pracować. Przez dziesięć lat funkcjonowałam jako nieopłacana niania ich bachorów. Nie zamierzam spędzić w ten sposób ponownie ani dziesięciu sekund. Czyli zostaje praca.
Wytrzeszczył oczy.
– Praca? Mówisz o zarabianiu pensji?
Przytaknęła.
– Nie widzę innego sensownego rozwiązania.
– Czyś ty oszalała, Jess? Jesteś dziewczyną. Wyjdziesz za mąż. Za typa z nabitą kiesą. Jak zrobiła to Genevieve. Dwa razy. No wiesz, masz jej urodę. Gdybyś nie była taka piekielnie wybredna…
– Ale jestem – weszła mu w słowo. – Na szczęście mogę sobie na to pozwolić.
Ona i Bertie zostali osieroceni w bardzo młodym wieku i byli odtąd zdani na łaskę ciotek, stryjów i kuzynów, którzy sami z trudem utrzymywali swoją pokaźną progeniturę. Rodzinie powodziłoby się wcale nieźle, gdyby nie była tak potwornie liczna. Ale Genevieve pochodziła z płodnego rodu, zwłaszcza jeśli chodzi o powoływanie na świat płci męskiej, a jej potomstwo odziedziczyło ten talent.
Był to jeden z powodów, dla których Jessica otrzymywała tyle ofert małżeństwa – przeciętnie sześć rocznie – nawet teraz, kiedy powinna znaleźć się już poza obszarem zainteresowań i przywdziać czepek starej panny. Ale niech ją szlag, jeśli wyjdzie za mąż, żeby służyć za klacz rozpłodową jakiemuś bogatemu, utytułowanemu durniowi – albo jeśli kiedykolwiek zacznie paradować w niegustownych czepkach, skoro już o tym mowa.
Miała talent do wygrzebywania na aukcjach i w sklepach z używanymi rzeczami skarbów, które sprzedawała następnie z pokaźnym zyskiem. Choć nie zarabiała fortuny, przez pięć ostatnich lat mogła sama kupować sobie modne ubrania i dodatki, zamiast donaszać rzeczy po krewnych. Stanowiło to skromną formę niezależności. Pragnęła jej więcej. W trakcie ostatniego roku planowała, jak osiągnąć ten cel.
Wreszcie zaoszczędziła dostatecznie dużo, żeby wynająć i wstępnie zatowarować własny sklep. Będzie elegancki i bardzo ekskluzywny, nastawiony na elitarną klientelę. W trakcie wielu godzin spędzonych na wydarzeniach towarzyskich wyrobiła sobie świetne zrozumienie próżniaczych bogaczy – nie tylko tego, co lubili, ale także najskuteczniejszych metod, jak ich sobą zainteresować.
Planowała zacząć ich wabić, kiedy wydobędzie brata z bałaganu, w jaki się wpakował. Następnie dopilnuje, żeby błędy Bertiego nigdy więcej nie zakłóciły jej uporządkowanego życia. Był nieodpowiedzialnym, niegodnym zaufania, trzpiotowatym matołem. Wzdrygała się na samo wyobrażenie, jak będzie wyglądać jej przyszłość, jeśli pozostanie od niego pod jakimkolwiek względem zależna.
– Doskonale wiesz, że nie muszę wychodzić za mąż dla pieniędzy – oznajmiła mu teraz. – Wszystko, czego mi trzeba, to otworzyć sklep. Wybrałam miejsce i zaoszczędziłam dosyć, żeby…
– Ten poroniony pomysł sklepu z mydłem i powidłem?! – wykrzyknął.
– Nie z mydłem i powidłem – odparła spokojnie. – Jak tłumaczyłam ci co najmniej dziesięć razy…
– Nie pozwolę ci zostać sklepikarką. – Bertie się wyprostował. – Moja siostra nie będzie parać się handlem.
– Z chęcią zobaczę, jak mnie powstrzymujesz.
Przywołał na twarz groźny wyraz.
Oparła się wygodnie i w zamyśleniu zmierzyła go wzrokiem.
– Rety, Bertie, kiedy tak mrużysz oczy, wyglądasz zupełnie jak wieprz. W rzeczy samej, zadziwiająco upodobniłeś się do wieprza, odkąd widziałam cię po raz ostatni. Przybrałeś z piętnaście kilo. Może nawet dwadzieścia. – Opuściła wzrok. – I najwyraźniej wszystko poszło w brzuch. Zrobiłeś się podobny do króla.
– Tego wieloryba?! – zapiał. – Nieprawda. Cofnij to, Jess.
– Albo co? Usiądziesz na mnie? – Roześmiała się.
Oddalił się sztywnym krokiem i z impetem opadł na sofę.
– Na twoim miejscu – poradziła – mniej martwiłabym się tym, co mówi i robi moja siostra, a bardziej własną przyszłością. Potrafię o siebie zadbać, Bertie. Ty natomiast… No, chyba sam powinieneś pomyśleć o małżeństwie z osóbką z nabitą kiesą.
– Małżeństwo jest dla tchórzy, głupców i kobiet.
Uśmiechnęła się.
– Brzmi jak obwieszczenie pijanego osła wygłoszone do tłumu innych pijanych osłów w ramach typowego męskiego dowcipkowania na temat cudzołóstwa i procesów wydalniczych, na moment przed tym, jak jego autor wylądował w misie z ponczem. – Nie czekała, aż Bertie dogrzebie się w swym umyśle do definicji trudnych słów. – Wiem, co mężczyźni uznają za szalenie zabawne – ciągnęła. – Mieszkałam z tobą i wychowywałam dziesięciu kuzynów. Pijani czy trzeźwi, uwielbiają żarty na temat tego, co robią… albo chcą zrobić… z kobietami, i nieskończenie fascynuje ich puszczanie wiatrów, wydalanie płynów i…
– Kobiety nie mają poczucia humoru – oznajmił Bertie. – Nie potrzebują go. Najwyższy stworzył je jako wieczny żart z mężczyzn. Z czego można logicznie wysnuć wniosek, że Najwyższy jest kobietą.
Wypowiedział te słowa wolno i starannie, jakby włożył wcześniej sporo trudu w wyuczenie się ich na pamięć.
– Skądże się wzięły te filozoficzne głębie, Bertie?
– Proszę?
– Kto ci to powiedział?
– Nie pijany osioł, panno Szydercza i Sarkastyczna – odparł z wyższością. – Może i nie mam najtęższej głowy na świecie, ale osła rozpoznam, i Dain nim nie jest.
– Rzeczywiście nie. Brzmi jak bystry jegomość. Co jeszcze ma do powiedzenia, kochany?
Nastąpiła długa chwila ciszy, kiedy Bertie usiłował zdecydować, czy jej pytanie było, czy też nie było sarkastyczne. Jak zwykle, doszedł do błędnych wniosków.
– No, jest bystry, Jess. Powinienem był wiedzieć, że się zorientujesz. Te rzeczy, które mówi… no, mózg stale mu pracuje, w zawrotnym tempie. Nie mam pojęcia, czym go napędza. No bo nie je dużo ryb, czyli to nie to.
– Domyślam się, że napędza go ginem co dzień od nowa – mruknęła Jessica.
– Proszę?
– Powiedziałam, że ma mózg jak maszyna parowa.
– Na pewno – zgodził się Bertie. – I to nie tylko do gadania. Ma też głowę do pieniędzy. Gra na giełdzie jak na skrzypcach, mówią ludzie. Tyle że muzyka, którą wydobywa Dain, to „brzęk, brzęk, brzęk” suwerenów. Dużo brzęków, Jess.
Nie wątpiła w to. Jeśli wierzyć pogłoskom, markiz Dain należał do najbogatszych ludzi w Anglii. Stać go było na brawurowe ekstrawagancje. A biedny Bertie, który nie mógł pozwolić sobie na ekstrawagancje choćby najskromniejszego rodzaju, uparł się naśladować swego idola.
Ponieważ z pewnością w grę wchodziło bałwochwalcze uwielbienie, tak jak twierdził Withers w swym ledwie zrozumiałym liście. Fakt, że Bertie wysilił swoje ograniczone talenty do tego stopnia, by wykuć na pamięć słowa Daina, stanowił niepodważalny dowód, że Withers nie przesadził.
Lord Dain awansował na pana wszechświata Bertiego… i wiódł go prosto w piekielne otchłanie.
* * *
Lord Dain nie podniósł wzroku, gdy zadźwięczał sklepowy dzwonek. Nie interesowało go, kim jest nowy klient, a Champtoisa, dostawcy antyków i artystycznych kuriozów, nijak nie mogło to obchodzić, skoro najważniejszy klient w Paryżu wszedł już do jego sklepu. Jako ów najważniejszy klient, Dain oczekiwał wyłącznej uwagi właściciela i otrzymywał ją. Champtois nie tylko nie spojrzał w stronę drzwi, ale w żaden sposób nie okazał, że widzi, słyszy lub myśli cokolwiek, co nie wiązałoby się z markizem Dainem.
Niestety, obojętność nie równa się głuchocie. Dźwięk dzwonka jeszcze nie przebrzmiał, kiedy Dain usłyszał znajomy męski głos, mamroczący z angielskim akcentem, oraz nieznajomy głos kobiecy, mruczący odpowiedź. Nie rozróżniał słów. Choć raz Bertie Trent zdołał mówić ciszej, a nie jak zwykle, gdy jego głos niósł się przez całe boisko do futbolu.
Nadal jednak był to Bertie Trent, największy bałwan na półkuli północnej, co znaczyło, że lord Dain musi przełożyć swoją transakcję na później. Ani myślał prowadzić targów z Trentem u boku, kiedy ten każdym słowem, gestem, a nawet wyglądem przyczyniał się wyłącznie do podbicia ceny, zarazem z entuzjazmem trwając w złudzeniu, że przebiegle pomaga ją zbić.
– Niech mnie – rozległ się głos rodem z boiska do rugby. – Czy to nie… No, na Jowisza, a jakże.
Łup. Łup. Łup. Zbliżające się ciężkie kroki.
Lord Dain stłumił westchnienie, odwrócił się i wbił twarde spojrzenie w natręta.
Trent zatrzymał się w miejscu.
– To znaczy nie chcę przeszkadzać, no jasne, zwłaszcza kiedy chłop targuje się z Champtoisem – powiedział, gwałtownym ruchem głowy wskazując właściciela. – Jak właśnie mówiłem Jess, trzeba mieć się na baczności i uważać, żeby nie zaproponować więcej niż połowę tego, co się chce zapłacić. No i jeszcze trzeba nadążać, ile to będzie „połowa”, a ile „dwukrotność”, kiedy wszystko podają w tych przeklętych frankach i sou, i tych innych, jak im tam, nonsensownych monetach, i mnożyć, i znowu dzielić, żeby podliczyć to jak należy w funtach, szylingach i pensach… przy czym nie pojmuję, czemu od razu nie zrobią tego po ludzku, chyba że chodzi im o zirytowanie człowieka.
– Zdaje się, że sugerowałem ci już, Trent, że doświadczałbyś mniej irytacji, gdybyś nie zakłócał równowagi swojej delikatnej psychiki, próbując liczyć – stwierdził Dain.
Usłyszał wywołany ruchem szelest i jakiś stłumiony dźwięk gdzieś na lewo przed nim. Jego spojrzenie powędrowało w tamtym kierunku. Kobieta, której ciche odpowiedzi wcześniej słyszał, pochylała się nad gablotką z biżuterią. Sklep był fatalnie oświetlony – celowo, aby utrudnić klientom należyte oszacowanie wartości tego, na co patrzyli. Dain mógł z całą pewnością stwierdzić jedynie tyle, że kobieta nosi niebieskie okrycie wierzchnie i jeden z tych do absurdu udekorowanych bonetów, aktualnie w modzie.
– Szczególnie zalecam – ciągnął, patrząc na kobietę – żebyś oparł się pokusie liczenia, jeśli rozważasz zakup prezentu dla swojej chère amie. Kobiety poruszają się w wyższej sferze matematyki niż mężczyźni, zwłaszcza gdy chodzi o podarki.
– To, Bertie, stanowi konsekwencję faktu, że kobiecy umysł osiągnął bardziej zaawansowany stopień rozwoju – odezwała się nieznajoma, nie podnosząc wzroku. – Kobieta pojmuje, że wybór prezentu wymaga zbilansowania dogłębnie skomplikowanego równania moralnego, psychologicznego, estetycznego i sentymentalnego. Nie zalecałabym, żeby przeciętny mężczyzna próbował angażować się w delikatny proces bilansowania tego równania, zwłaszcza metodą prymitywnych obliczeń.
Przez jedną niepokojącą chwilę lord Dain odnosił wrażenie, że właśnie wepchnięto mu głowę do wychodka. Serce zaczęło mu walić, na ciele pojawiła się lepka gęsia skórka, bardzo podobnie jak tamtego pamiętnego dnia w Eton dwadzieścia pięć lat temu.
Powiedział sobie, że nie posłużyło mu śniadanie. Najprawdopodobniej masło było zjełczałe.
Absolutnie wykluczone, żeby zdenerwowała go ta wzgardliwa kobieca riposta. Niemożliwe, by wprawiło go w zakłopotanie odkrycie, że ta kobieta o ciętym języku nie jest, jak założył, ladacznicą, do której Bertie przylgnął minionej nocy.
Akcent obwieszczał, że chodzi o damę. Co gorsza – jeśli w ogóle istnieje gorszy okaz rodzaju ludzkiego – wszystko wskazywało na to, że była erudytką. Lord Dain jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, która by choć słyszała o równaniu, a cóż dopiero miała świadomość, że się je bilansuje.
Bertie zbliżył się i swym boiskowym poufałym szeptem zapytał:
– Masz pojęcie, co powiedziała, Dain?
– Tak.
– Czyli co?
– Mężczyźni to bezduszni ignoranci.
– Jesteś pewien?
– Owszem.
Bertie westchnął i odwrócił się do kobiety, która nadal wydawała się zafascynowana zawartością gablotki.
– Obiecałaś nie obrażać moich przyjaciół, Jess.
– Nie mam pojęcia, jak mogłabym ich obrazić, skoro żadnego nie poznałam.
Coś wyraźnie ją absorbowało. Obsypany kokardami i kwiatami bonet przechylał się to w tę, to w tamtą stronę, kiedy oglądała przedmiot swego zainteresowania pod różnymi kątami.
– No, a chcesz jednego poznać? – zapytał niecierpliwie Trent. – Czy zamierzasz sterczeć tam cały dzień, gapiąc się na odpadki?
Wyprostowała się, ale nie odwróciła.
Bertie odchrząknął.
– Jessico – rzekł z determinacją – to Dain. Dain… Niech cię licho, Jess, możesz na minutę oderwać wzrok od tych śmieci?
Odwróciła się.
– Dain, moja siostra.
Podniosła wzrok.
Szybka, zjadliwa fala gorąca omiotła lorda Daina od czubka głowy do palców u stóp w wypolerowanych szampanem butach. W ślad za gorącem natychmiast pojawił się zimny pot.
– Milordzie – powiedziała ze zdawkowym skinieniem.
– Panno Trent – odparł. A potem za nic w świecie nie potrafił dobyć z siebie kolejnej sylaby.
Pod monstrualnie wielkim bonetem krył się idealny owal porcelanowo białej, doskonałej twarzy. Gęste, smoliście czarne rzęsy okalały srebrnoszare oczy, lekko skośne, co harmonizowało ze skosem jej wysokich kości policzkowych. Nos miała prosty i delikatnie smukły, usta miękkie i różowe, minimalnie zbyt pełne.
Nie była klasyczną angielską doskonałością, niemniej kwalifikowała się na jakiegoś rodzaju doskonałość, a lord Dain, nie będąc ani ślepcem, ani ignorantem, zasadniczo z miejsca rozpoznawał obiekt najwyższej jakości.
Gdyby była wyrobem z sewrskiej porcelany, obrazem olejnym lub gobelinem, natychmiast by ją kupił, nie spierając się o cenę.
Przez jedną szaloną chwilę, podczas gdy wyobrażał sobie, jak omywa ją językiem od alabastrowego czoła po końce filigranowych palców u stóp, zastanawiał się, jaka jest jej cena.
Ale kątem oka pochwycił swoje odbicie w szkle.
Chropawa, surowa twarz, oblicze samego Belzebuba. W przypadku Daina książkę dało się trafnie ocenić po okładce, ponieważ wewnątrz również był mroczny i surowy. Miał duszę wrzosowisk Dartmoor, gdzie hulał wściekły wiatr, deszcz smagał ponure, szare skały, a ładne zielone skrawki ziemi okazywały się grzęzawiskami zdolnymi wessać wołu.
Każdy półgłówek widział tablice obwieszczające: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją…”6 albo, bardziej à propos, „Niebezpieczeństwo, ruchome piaski”.
Co równie istotne, stworzenie stojące przed nim było damą, i Dain nie potrzebował ostrzegawczych tablic, by trzymać się od niej z dala. W jego słowniku damy figurowały pod hasłami „zaraza”, „pomór” i „klęska głodu”.
Kiedy wrócił mu rozsądek, Dain skonstatował, że najwidoczniej wpatrywał się w nią zimno przez dość długą chwilę, ponieważ Bertie – wyraźnie znudzony – odwrócił się, żeby obejrzeć komplet drewnianych żołnierzyków.
Dain prędko zebrał myśli.
– Czy nie była to pani kolej, żeby się odezwać, panno Trent? – zapytał kpiąco. – Nie zamierzała pani wygłosić komentarza na temat pogody? Zdaje się, że uważa się to za stosowny… bezpieczny, innymi słowy… sposób rozpoczęcia rozmowy.
– Pańskie oczy – powiedziała, patrząc nań z doskonałym spokojem – są nader czarne. Rozum podpowiada mi, że muszą być zaledwie barwy bardzo ciemnego brązu. Mimo to złudzenie jest… przytłaczające.
Poczuł nagłe ukłucie w okolicach przepony lub brzucha, nie potrafił ocenić.
Jego zewnętrzne opanowanie ani trochę się nie zachwiało. Dostał pod tym względem twardą szkołę.
– Rozmowa w zadziwiającym tempie dotarła do tematów osobistych – skomentował, cedząc słowa. – Fascynują panią moje oczy.
– Nic na to nie poradzę. Są nadzwyczajne. Tak czarne. Ale nie chcę, żeby przeze mnie poczuł się pan niezręcznie.
Z bardzo nikłym uśmiechem odwróciła się znów do gablotki.
Dain nie wiedział, co konkretnie jest z nią nie tak, ale coś było bez wątpienia. Był lordem Belzebubem, nieprawdaż? Powinna zemdleć lub w najlepszym wypadku wzdrygnąć się z przerażenia i odrazy. Tymczasem patrzyła nań z wielkim tupetem, a przez chwilę wydawało się wręcz, że to stworzenie z nim flirtuje.
Postanowił wyjść. Równie dobrze mógł zmierzyć się z tą osobliwością na ulicy. Zdążał już do drzwi, kiedy Bertie odwrócił się i pospieszył za nim.
– Łatwo się wymknąłeś – szepnął na tyle głośno, że usłyszano go w Notre Dame. – Byłem pewien, że na ciebie napadnie… bo napada, jeśli tak sobie umyśli, i nie obchodzi jej na kogo. Nie żebyś sobie z nią nie poradził, ale potrafi przyprawić chłopa o ból głowy, więc jeśli planowałeś pójść się napić…
– Champtois dopiero co nabył automat, który cię zaintryguje – poinformował go Dain. – Poprosisz, żeby go dla ciebie nakręcił i pokazał, jak działa?
Prostoduszna twarz Bertiego rozjaśniła się w zachwycie.
– Jeden z tych, jak im tam? Naprawdę? Co takiego robi?
– Może pójdziesz zobaczyć? – zasugerował Dain.
Bertie potruchtał do właściciela sklepu i natychmiast zaczął paplać z akcentem, który każdy prawomyślny paryżanin uznałby za podstawę do popełnienia mordu.
Pozbywszy się Bertiego, który ewidentnie planował mu towarzyszyć, lord Dain musiał jedynie zrobić kilka kolejnych kroków, żeby znaleźć się za drzwiami. Ale jego spojrzenie zboczyło ku pannie Trent, na powrót urzeczonej widokiem jakiegoś przedmiotu w gablocie z biżuterią, i zżerany ciekawością, zawahał się.
6
Dante Alighieri Boska komedia, tłum. Edward Porębowicz, Ks. I 3/9.