Читать книгу Małe kobietki - Louisa May Alcott - Страница 5
ОглавлениеRozdział II
Wesołe święta Bożego Narodzenia
Ludka obudziła się najpierwsza, o szarym świcie w świąteczny poranek. Nie było rozwieszonych pończoch przy kominku, więc przez chwilę doznawała tak przykrego uczucia, jak przed laty, kiedy jej pończoszka spadła na ziemię, pod ciężarem zawartych w niej łakoci. Potem, przypomniawszy sobie matki obietnicę, wyciągnęła spod poduszki książeczkę w pąsowej oprawie. Bardzo dobrze ją znała, była to bowiem piękna i stara historia najdoskonalszego żywota, jaki istniał kiedykolwiek, i Ludka uczuła, że to najlepszy przewodnik dla pielgrzymki wybierającej się w długą podróż. Obudziwszy Małgosię życzeniem wesołych świąt, poleciła jej sięgnąć pod poduszkę. Ukazała się książka w zielonej okładce, z takim samym obrazkiem w środku i z kilku słowy napisanymi przez matkę, co czyniło ten podarek bardzo cennym w ich oczach. Następnie Eliza i Amelka ocknęły się, i poszukawszy także znalazły książeczki, jedna popielatą, druga niebieską. Siedziały wszystkie oglądając dary i gawędząc o nich, a tymczasem zorza różowiała ze wschodzącym dniem.
Pomimo drobnych próżnostek, Małgosia miała słodką i religijną naturę i bezwiednie wpływała nią na siostry – zwłaszcza na Ludkę, która ją kochała serdecznie i chętnie słuchała jej łagodnych rad.
– Dziewczęta – odezwała się Małgosia poważnie spoglądając na główkę, leżącą obok niej, i na dwie inne ubrane w nocne czepeczki w przyległym pokoju – mama pragnie, żeby te książki czytać, kochać i pamiętać; musimy wziąć się do nich natychmiast. Dawniej byłyśmy im wierne, ale odkąd ojciec wyjechał, i te wszystkie rozruchy wojenne nas wykoleiły, zaniedbałyśmy wiele rzeczy. Możecie postąpić jak wam się podoba, lecz co do mnie, będę mieć tę książkę tu na stole i czytać ją po trochu co rano zaraz po przebudzeniu się, gdyż wiem, że to pójdzie na pożytek i będzie mi pomocą w ciągu dnia.
Otworzywszy nową książeczkę, zaczęła czytać wraz z Ludką, która ją objęła za szyję i miała spokojny wyraz, rzadko widziany na jej ruchliwej twarzy.
– Jaka Małgosia jest dobra! i my Amelko zróbmy to; pomogę ci w trudnych słowach, a czego nie zrozumiemy, to nam siostry wytłumaczą – szepnęła Eliza, na której sprawiły wielkie wrażenie nowe książeczki i przykład sióstr.
– Cieszę się, że moja jest niebieska – rzekła Amelka. Po chwili uciszyło się w pokojach, i było tylko słychać ostrożne przewracanie kartek, a zimowe słońce wciskało się dotykając główek i poważnych twarzyczek na powinszowanie świąt.
– Gdzie mama? – zapytała Małgosia, gdy w pół godziny potem zbiegły na dół z Ludką, żeby podziękować za podarki.
– Tylko jej dobroci to wiadomo. Przyszło jakieś biedactwo po prośbie, a mama zaraz poszła przekonać się czego tam w domu potrzeba. Nie znalazłaby się druga kobieta na świecie tak pochopna do dawania pokarmu, napoju, ubrania i opału – odpowiedziała Anna, która będąc u państwa March od urodzenia się Małgosi, była więcej uważana za przyjaciółkę, niż za służącą.
– Niedługo pewnie wróci, więc zrób ciastka i miej wszystko w pogotowiu – rzekła Małgosia, spoglądając na podarki złożone w koszyku pod sofą, aby je można prędko wydobyć we właściwym czasie.
– Gdzie jest Amelki flaszeczka z wodą kolońską? – dodała nie spostrzegając jej.
– Amelka wzięła przed chwilą, żeby obwiązać wstążeczką, czy coś takiego – odparła Ludka, tańcząc po pokoju, by się trochę rozchodziły nowe pantofle.
– Jak ładnie moje chustki wyglądają, nieprawda? Anna mi je uprała i uprasowała, a ja sama naznaczyłam – rzekła Eliza, dumnie spoglądając na trochę nierówne litery, które ją kosztowały tyle trudu.
– Niechże ją Pan Bóg ma w swojej opiece! wyhaftowała „mama” zamiast „M. March”, jakież to zabawne! – wykrzyknęła Ludka, biorąc jedną chustkę do ręki.
– Czy tak nie dobrze? zdawało mi się, że lepiej będzie; bo Małgosi pierwsze litery są M. M., a ja nie chcę, żeby ich kto inny używał prócz mamy – rzekła Elżbietka nieco pomieszana.
– Dobrześ zrobiła, moja droga; to piękna myśl i rozsądna, bo się już nikt nie może omylić. Wiem, że się to mamie bardzo spodoba – rzekła Małgosia i mrugnęła na Ludkę a uśmiechnęła się do Elizy.
– Mama idzie! schowajcie koszyk, prędko! – zawołała Ludka, gdy się drzwi zatrzasnęły i kroki dały się słyszeć w sieni.
Amelka weszła śpiesznie i zmieszała się trochę widząc, że wszystkie siostry na nią czekają.
– Gdzieżeś to była? co chowasz za sobą? – spytała Małgosia ze zdziwieniem, miarkując po kapturku i płaszczyku, że leniwa Amelka wychodziła tak wcześnie.
– Nie śmiej się ze mnie Ludko; nie chciałam, żeby kto wiedział o tym przed czasem. Poszłam tylko zmienić małą flaszeczkę na dużą. Wydałam na nią wszystkie pieniądze i będę się szczerze starała nie być już samolubną.
Mówiąc to, pokazała Amelka ładną flaszkę w miejsce małej, a to wysilenie by o sobie zapomnieć, nadawało jej tak poważną i pokorną minkę, że ją Małgosia uściskała, Ludka nazwała „poczciwym sercem”, a Eliza urwała z okna najpiękniejszą różę, by nią ozdobić wspaniałą butelkę.
– Widzicie, zawstydziłam się mego podarku po rannym czytaniu i zaraz po rozmowie o poprawieniu się, więc wstawszy zaraz pobiegłam za róg domu i zamieniłam butelkę. Tak się cieszę bo teraz mój podarek najładniejszy!
Frontowe drzwi znowu się zamknęły; koszyk poszedł pod sofę, a dziewczęta otoczyły stół, chciwie gotując się do śniadania.
– Życzymy ci wesołych świąt, mamo! abyś ich dużo przeżyła! Dziękujemy za książki; czytałyśmy już trochę, i co dzień będziemy to czynić! – wołały chórem.
– Wesołych świąt życzę wam, dziewczątka moje! Cieszy mię, żeście zaczęły od razu, i mam nadzieję, że wytrwacie. Ale zanim usiądziemy, muszę wam coś powiedzieć: niedaleko stąd leży biedna kobieta z nowo narodzonym dzieckiem, a sześcioro drobiazgu siedzi skurczonych w jednym łóżku, chroniąc się od zimna, bo nie mają opału. Nawet jeść nic nie mają, więc najstarszy chłopiec przyszedł mi opowiedzieć o tej biedzie. Czy chcecie, moje dziewczęta, dać im swe śniadanie jako podarek świąteczny?
Były nadzwyczaj głodne po godzinnym blisko wyczekiwaniu, więc przez chwilę nie odezwała się żadna; lecz tylko przez chwilę – bo Ludka wykrzyknęła zaraz z zapałem:
– Jak to dobrze, mamo, żeś przyszła, zanim wzięłyśmy się do jedzenia!
– Czy będę mogła pomóc zanieść te rzeczy biednym dzieciom? – błagalnie zapytała Eliza.
– Ja wezmę śmietankę i ciastka – dodała Amelka, oddając bohatersko to co najlepiej lubiła.
Małgosia już układała kawałki chleba z masłem na dużym talerzu.
– Spodziewałam się tego – rzekła pani March z uśmiechem zadowolenia. – Wezmę was z sobą do pomocy; wróciwszy, posilimy się mlekiem i chlebem, a reszty obiad dopełni.
Wkrótce wszystko było gotowe, i wyruszyły procesjonalnie. Szczęściem była to wczesna godzina, szły bocznymi uliczkami, więc je mało osób widziało, i nikt nie wyśmiał tej zabawnej wycieczki.
Zastały pokój nędzny, pusty, z potłuczonymi oknami, nieogrzany. Na brudnym posłaniu leżała chora matka z kwilącym niemowlęciem, a grono głodnych dzieci tuliło się pod starą kołdrą, aby się ogrzać. Jakże ich wielkie oczy spojrzały, a sine usteczka uśmiechnęły się na widok naszych dziewcząt!
– Ach, mein Gott! anioły do nas przyszły! – wykrzyknęła biedna kobieta płacząc z radości.
– Zabawne anioły w kapturach i mitenkach – rzekła Ludka, pobudzając wszystkich do śmiechu.
W kilka minut potem zdawało się istotnie, że jakieś dobre duchy wzięły się do dzieła. Anna, która przyniosła drzewo, rozpaliła ogień i zatkała potłuczone szyby starymi kapeluszami i własną chustką. Pani March dała matce herbaty, kaszki, i pocieszyła ją obietnicą, że o niej pamiętać będzie – a niemowlę ubrała z taką tkliwością, jakby swoje. Tymczasem dziewczęta zastawiły stół, posadziły dzieci wkoło ognia i karmiły je jak głodne pisklęta, przy czym śmiały się, szczebiotały, usiłując daremnie zrozumieć ich łamaną i komiczną angielszczyznę.
– Das ist gut! – „die Engelkinder!” – wołały biedactwa, jedząc i rozgrzewając czerwone rączki przy rozkosznym ogniu. Dziewczęta jeszcze nigdy nie były nazywane „aniołami dzieci” i bardzo im się to podobało, zwłaszcza Ludce – uważanej od urodzenia za „Sansza”. Była to bardzo przyjemna uczta, chociaż nie brały w niej udziału, i gdy odeszły zostawiając pociechę, zdaje mi się, że w całym mieście nie było czterech weselszych osób, jak te głodne dziewczynki, które oddały swe śniadanie, poprzestając na mleku z chlebem w poranek Bożego Narodzenia.
– To znaczy, że więcej kochamy sąsiadów niż siebie, i mnie się to podoba – odezwała się Małgosia, gdy układały podarki, a matka wybierała na górze odzież dla biednych Humlów.
Ubogie były ich dary, ale dowodziły wielkiego przywiązania, a stojące na środku stołu duże wazony pąsowych róż, białych chryzantem i spadających win, nadawały elegancki pozór.
– Mama idzie! zagraj, Elizo! otwórz drzwi, Amelko! Winszujemy! winszujemy! – wołała Ludka skacząc wkoło, podczas gdy Małgosia wybiegła, żeby poprowadzić matkę do honorowego miejsca.
Eliza zagrała wesołego marsza, Amelka roztworzyła drzwi, a Małgosia z wielką godnością odgrywała rolę eskorty. Panią March zdziwiło i wzruszyło to wszystko; uśmiechając się, przez łzy spoglądała na podarki i czytała przypięte do nich karteczki.
Najpierw wzięła pantofle, potem włożyła do kieszeni chustkę do nosa, skropioną wodą kolońską od Amelki; różę przypięła do stanika, a o ładnych rękawiczkach powiedziała, że są doskonale utrafione.
Dużo było śmiechu, całusów, objaśnień i tej prostoty i serdeczności, które sprawiają, że domowe uroczystości tak są miłe w chwili, tak słodkie we wspomnieniu. Następnie wzięły się wszystkie do roboty.
Ten uczynek miłosierny i domowa uroczystość zabrały tak wiele czasu, że resztę dnia poświęciły dziewczęta wieczornej zabawie. Za młode będąc, żeby często chodziły do teatru, a nie dosyć bogate, by wydawać wiele pieniędzy na amatorskie przedstawienia, nakładały własną głową; i ponieważ potrzeba jest matką wynalazków, doskonale sobie radziły. Bardzo były nawet zręczne niektóre ich wyroby, jak to: gitary tekturowe, starożytne lampy ze staroświeckich maselniczek oklejanych srebrnym papierem, świetne szaty ze starego perkalu strojne w błyszczące punkciki z cyny, zdjętej ze słoików od marynaty. Meble zazwyczaj przewracały do góry nogami, a obszerny pokój służył za scenę ich niewinnych rozrywek.
Ponieważ tylko płeć niewieścia była przypuszczona, Ludka do woli mogła odgrywać role męskie i rozkoszować się parą grubych butów, które jej dała przyjaciółka, znająca jedną panią, która znowu znała pewnego aktora. Te buty, stary floret i kaftan z rozcinanymi rękawami, rzeczy, których niegdyś pewien artysta używał do obrazu, były to największe skarby Ludki, i popisywała się nimi przy każdej sposobności. Z powodu małego grona, dwie główne aktorki musiały podejmować się kilku ról w jednej sztuce. Niezaprzeczenie zasługiwały na uznanie za ciężką pracę, uczyły się bowiem trzech lub czterech ról, kładły coraz inne kostiumy i urządzały jeszcze scenę. Była to wyborna wprawa dla pamięci, niewinna przyjemność i zajęcie godzin, które by zeszły na próżniactwie, w samotności, lub w niekorzystnym towarzystwie.
W wieczór Bożego Narodzenia dwanaście panienek wgramoliło się na łóżko, służące za parter, i siedziały za firanką z żółtoniebieskiego perkalu w najpochlebniejszym oczekiwaniu. Za kurtyną było dużo szeptów, łoskotu, trochę swędu od lamp, i niekiedy słyszeć się dawał chichot Amelki dochodzący prawie do konwulsji w tej gorączkowej chwili. Nareszcie odezwał się dzwonek, rozsunęły się firanki, i zaczęto liryczną tragedię.
Stosownie do ogłoszenia na afiszu, był tam ciemny las, wyobrażony przez kilka krzewów w donicach i przez zieloną materię, rozesłaną na ziemi. W oddaleniu widać było jaskinię, której za dach służyły dery, a za ściany, stoły. W środku był piecyk rozpalony, i czarna, stara czarownica stała pochylona nad czarnym garnkiem. Na scenie było ciemno, a ogień z piecyka sprawiał świetny efekt, zwłaszcza, że prawdziwa para wydobywała się z garnka, gdy czarownica podnosiła pokrywę. Jedną chwilę poświęcono uspokojeniu pierwszego wrażenia, po czym rozbójnik, imieniem Hugo, zjawił się z brzękającym mieczem przy boku, w kapeluszu o szerokich skrzydłach, z czarną brodą, w tajemniczym płaszczu, i wyżej wspomnianych butach. Przeszedł się kilka razy wielce wzburzony, potem uderzył się w czoło i wybuchnął dzikim krzykiem, że nienawidzi Rodriga, kocha Zarę, i zamierza zabić pierwszego, a pozyskać drugą. Ostre tony i krzyk sprawiały wielkie wrażenie, i publiczność obsypała go oklaskami, gdy umilkł, żeby odetchnąć. Ukłoniwszy się z miną artysty przyzwyczajonego do pochwał, zbliżył się do jaskini i rozkazał Agarze, by wyszła, wołając: „Chodź tu, kochanko! potrzebna mi jesteś!”
Wyszła Małgosia z siwą końską grzywą rozpuszczoną na twarzy, w szacie o barwach czerwonych i czarnych, w płaszczu z kabalistycznymi znakami, i z kijem w ręku. Hugo zażądał od niej miłosnego napoju dla Zary, a trucizny dla Rodryga. Agara piękną, dramatyczną arią zaczęła przywoływać ducha, mającego przynieść napój miłosny:
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.