Читать книгу Black Water - Louise Doughty - Страница 7

I Małpa, osioł, sowa (1998)

Оглавление

Każdej nocy budził się o tej samej porze, jeszcze przed nastaniem świtu, gdy panował największy mrok. Podrywał tułów, oczy miał już otwarte. Ręką młócił powietrze w poszukiwaniu lampki na nocnym stoliku, ale napotykał przeszkodę w postaci moskitiery. Zajmowało mu chwilę lub dwie, żeby ją unieść i odnaleźć włącznik u podstawy lampki, a wtedy siadał już całkiem wyprostowany i ciężko oddychał, próbując przyswoić paradoks, że obudziwszy się z powodu gorąca, jest zlany zimnym potem.

Za dnia z dostawami prądu bywało różnie, ale nocą lampka zapaliła się od razu. Otaczająca łóżko moskitiera była wykonana z mocnej, nieprzejrzystej bawełny. Czuł się jak w namiocie: na zewnątrz, pod gołym niebem. Krew pulsowała mu w uszach tak głośno, że przez kilka chwil nic innego nie słyszał. Oddychał głęboko, próbując uspokoić bicie serca, i nasłuchiwał, aż w końcu sobie przypomniał, że siedzi w przestronnej i wygodnej chacie z ozdobnymi drewnianymi drzwiami, które były zamknięte od środka podłużną sztabą osadzoną na grubych hakach.

Chata stała w połowie wzgórza, ale dolinę wypełniały odgłosy pędzącej w dole rzeki Ayung, dudnienie i łoskot wody opływającej głazy. Pora deszczowa skończyła się w tym roku późno i rzeka wciąż była wezbrana. Noc robiła coś dziwnego z odgłosami wokół chaty: trudno było stwierdzić, czy dobiegają z bliska, czy z daleka. Szamotanina wiewiórek na dachu, głuche stąpnięcie cięższego zwierzęcia, może małpy, na werandzie? Weranda na pewno by zaskrzypiała – wspierała się na wysokich palach i nic nie przeszłoby po niej, nie robiąc przy tym hałasu.

Niekiedy wydawało mu się, że słyszy cichy chrobot u dołu drewnianych drzwi. Może to szczur wodny? Czyżby zapuszczały się nocą tak wysoko na wzgórze? Widział ich kilka podczas spacerów doliną; były czarne i szybko śmigały między grubymi, zielonymi liśćmi. Innym razem znów myślał, że tak, na dachu z pewnością jest jakieś zwierzę. Słuchał, jak drapanie pazurów staje się coraz bardziej regularne i skrit, skrit zamienia się w pac, pac, cisza i znów pac, pac, pac, które następnie przechodzi w szmer deszczu. Szum narastał gwałtownie, aż w końcu stawał się tak ogłuszający, że nawet rzeka przestawała być słyszalna. Woda zagłuszała wodę.

W ciągu dnia lubił stawać na werandzie i obserwować deszcz, jego ściana była tak jednolita, jakby krople nie tylko leciały w dół, lecz także wzbijały się do nieba. W dziennym świetle to było piękne – o ile nie musiałeś wychodzić spod dachu – ale w ciemnościach nocy ulewa przesłaniała świat i tłumiła wszystkie inne dźwięki: nie było nic oprócz deszczu.

***

Był tu od tygodnia, ale miał wrażenie, że o wiele dłużej. Wciąż rozpamiętywał błędy, jakie popełnił przy ocenie swojej sytuacji. Henrikson, ten półgłówek, który wparowuje do środka jak do siebie. Cóż, przynajmniej Wahid i Amber go przejrzeli; a potem ta dziennikarka – nie do wiary, że pozwolił jej się tak oszukać; na domiar złego Amsterdam bez przerwy kwestionował jego przydatność. Raz po raz odtwarzał w pamięci odbyte z nimi rozmowy, kiedy leżał rozbudzony w upalną noc, uwięziony w labiryncie myśli.

Przez dwie ostatnie noce strach stawał się coraz większy. Dźwięki na dachu zaczęły się zmieniać. Z każdą kolejną nocą budził się coraz gwałtowniej, przekonany, że słyszy kroki na deskach podłogowych, nie na werandzie, tylko wewnątrz chaty, które skradają się w kierunku jego łóżka. W takich chwilach strach wzmagał się tak szybko, że mógł jedynie podnieść moskitierę, zejść z łóżka i nerwowo przeszukiwać całą chatę: zaglądać pod stół, otwierać szafkę w kącie i sprawdzać wszystkie ciemne zakamarki, do których nie dociera światło lampki. Potem nachodziła go potrzeba oddania moczu, więc zmuszał się, by wysunąć sztabę z drewnianych podpór, i otwierał jedno skrzydło drzwi. Rzucał wyzwanie nocy, stojąc przez chwilę nieruchomo i wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność, a przyćmione światło zza jego pleców tworzyło ogromny cień w poprzek werandy. W końcu przestępował przez rzeźbioną framugę, podchodził do balustrady i sikał mocnym strumieniem w mrok, po czym wracał do chaty, zakładał na drzwi drewnianą sztabę i po raz kolejny sprawdzał każdy kąt, jakby ktoś lub coś mogło prześlizgnąć się obok niego. Tym razem cały rytuał odbywał się spokojniej, ponieważ niejako sam zaprosił intruza do środka, otwierając drzwi, więc wydawało się mniej prawdopodobne, by ktoś rzeczywiście wszedł. Udowodnił sam sobie, że się nie boi. A oni przychodzą tylko wtedy, kiedy się boisz.

W końcu wracał do łóżka i wyłączał lampkę, a jego serce się uspokajało. Rytuał przeszukiwania chaty, brawura, z jaką otwierał drzwi, wszystko to umacniało go w cichym przekonaniu, że jego obawy są jednak bezpodstawne, że to tylko irracjonalne nocne lęki. Kładł się, zamykał oczy, naciągał pościel i powoli zapadał w sen… Lecz gdy znajdował się już na granicy nieświadomości, wtedy zawsze rozlegał się donośny skrzek gekona, na dachu, tuż nad jego głową, zaledwie kilka metrów od niego, nagły i głośny w swej napastliwości i rozbrzmiewający echem ponad wszystkimi innymi odgłosami. E-ur! Drwiąca, szydercza pauza. E-ur! I znów siadał wyprostowany, cały spocony, wściekły i przerażony. E-ur!

Wrzeszczał i walił w ściany chaty, aby odstraszyć jaszczurkę. Czy to już świt? Gdzie podziewa się Kadek?

***

Tamtej nocy, kiedy w końcu to zrozumiał, skrzek gekona był tak głośny, tak nieubłagany, że nawet nie walił o ściany chaty, tylko usiadł, ciężko oddychając, zapalił lampkę i ukrył twarz w dłoniach, jakby chciał powiedzieć: „no dobra, wygrałeś”.

I właśnie wtedy do niego dotarło, co się z nim stanie. Zabiją go. „Zrób sobie przerwę – usłyszał od ludzi z Amsterdamu. – Wyjedź w góry, mamy niedaleko miasta małą chatę, już kiedyś z niej korzystaliśmy. Odpocznij, zasłużyłeś na to. Damy ci znać, gdy porozmawiamy z Zachodnim Wybrzeżem”. Zastanawiał się, dlaczego w ogóle musieli rozmawiać z Zachodnim Wybrzeżem. Przecież już przysłali Henriksona. Jeśli w Amsterdamie byli przekonani, że jest skończony, powinni go natychmiast odwołać. Po co wysyłać go w góry? Chyba że chcieli go ukryć, w razie gdyby prasa zdecydowała się opublikować tę historię. Cóż, przynajmniej tak mu się początkowo wydawało. Ale teraz, w środku nocy, ich decyzja o wysłaniu go tutaj nabrała całkiem innego znaczenia.

A więc to koniec. Stał się dla nich ciężarem. Przeterminował się, mimo że przecież nie chciał tu nawet wracać. To oni go do tego namówili. Cóż za ironia, prawda?

Ta świadomość była czymś nowym: wreszcie wiedział, na czym stoi. Po raz pierwszy od przybycia na wyspę położył się na wznak na łóżku i pozwolił sobie na zamknięcie oczu i wsłuchiwanie się bez strachu we wrzaski gekona.

Dach nad nim zaskrzypiał, słyszał cykanie i jazgot nocnych owadów – za to nie padało, a on jednego był pewien: tamci będą czekać na deszcz.

***

Obudziły go światło i skrzekliwy chór cykad. Zdawało mu się, że tuż przed przebudzeniem miał jakiś sen – nie mógł go sobie przypomnieć, ale na pewno coś mu się śniło. W jego głowie wyświetlił się obraz mężczyzny w koszuli rozpiętej pod szyją, który uśmiecha się do niego na powitanie, a wraz z nim pojawiło się uczucie strachu i przerażenia. Ten obraz nie miał sensu. Potrząsnął głową, żeby się od niego uwolnić.

Gdy tylko zaczął się krzątać po chacie, powłócząc nogami, jak co rano, na werandzie usłyszał Kadeka. Nigdy nie był pewien, o której dokładnie przychodzi, ale zwykle zjawiał się mniej więcej o świcie, żeby być na miejscu, gdy Harper się obudzi.

Podszedł do drzwi i zdjął z nich drewnianą belkę. W dziennym świetle to zadanie wydawało mu się tak łatwe i naturalne, że nawet o nim nie myślał. Otworzył drzwi szeroko i wyszedł na werandę. Na zewnątrz było siwo i gorąco. Dolina rozciągała się przed nim w całej okazałości: zbocze wzgórza naprzeciw chaty wznosiło się niemal pionowo niczym szeroka ściana drzew palmowych spowitych we mgle, a w oddali było widać świętą górę Gunung Agung, wulkan, którego niższe partie otaczał wieniec chmur, przez co wyglądał, jakby się unosił ponad lasem. Jego chata była kaja, czyli ustawiona w kierunku góry, co bardzo go cieszyło. Czyżby na starość stał się religijny?

Kadek stał na przeciwległym końcu werandy, jak każdego ranka, zachowując pełen szacunku dystans, dopóki nie zostanie poproszony, by podejść bliżej. W rękach trzymał wiadro z wodą.

– Dzień dobry, panie Harper – odezwał się z delikatnym ukłonem, a potem dodał beznamiętnym tonem: – Mam nadzieję, że noc minęła panu spokojnie.

Kadek nie miał zbyt bogatego słownictwa, ale posługiwał się angielskim z dużą precyzją. Na jego owalnej twarzy malowała się troska i Harper miał wrażenie, że ten człowiek wie, iż ciężko znosił noce. Ciekawe, co Kadek naprawdę o nim myślał. Chata należała do Instytutu i musiała być wykorzystywana także przez innych agentów, ale nie zostały tu po nich żadne ślady, z wyjątkiem kilku mocno sfatygowanych książek w miękkich okładkach w drewnianej szafce w kącie. Harper czuł się zazdrosny i o chatę, i o Kadeka, choć nie był na tyle naiwny, by sądzić, że jego uczucia są odwzajemnione.

Chciał mu powiedzieć: „przyjrzyj się dobrze, czy wyglądam ci na bule1?”. Zaraz po tym, jak przyjechał, rozmawiali po indonezyjsku, ale szybko przeszli na angielski. Tu, na wyspach, często się to powtarzało. W Europie i Ameryce, tych wymagających krainach, musiał się nieustannie tłumaczyć ze swoich gęstych czarnych włosów i czarnych oczu, ale kiedy leciał tu samolotem, czuł, jak jego skóra w trakcie lotu zmienia kolor: im dalej na wschód się znajdowali, tym robił się bielszy.

Chętnie przedyskutowałby to z Kadekiem, ale nie chciał wprawiać go w zakłopotanie. Do diabła, dla Kadeka Harper wyglądał dostatecznie biało, a poza tym pracował dla potężnej organizacji, która dysponuje naprawdę grubymi pieniędzmi. Czy próba zaprzyjaźnienia się z Kadekiem, podobnie jak wydawanie mu rozkazów, nie byłaby dla niego w pewien sposób obraźliwa? Dlatego Harper zachowywał się jak typowy biały, który przybywa na tę wyspę i na każdą inną wyspę archipelagu. Być może właśnie z tego powodu budził się w nocy. Nie chodziło o strach, ale o nienawiść, nienawiść do samego siebie. O świadomość, że jeśli – lub raczej: kiedy – przyjdą ludzie z maczetami, prawdopodobnie jak każdy inny bule będzie zasługiwał na swój los.

Skinął głową Kadekowi. Ten podszedł z wiadrem i nalał wody do miednicy ustawionej na małym stoliku z prawej strony drzwi; postawił wiadro przy stole, następnie wziął ręcznik, który miał przewieszony przez ramię, i złożył go starannie obok miednicy. Dobrze wiedział, że Harper lubi myć się rano, podziwiając dolinę. Później naleje więcej wody do bak mandi2 stojącej z boku chaty.

– Terima kasih3.

– Czy mam przynieść śniadanie, panie Harper? – spytał Kadek.

Harper podszedł do miednicy i spryskał twarz wodą, po czym się wyprostował.

– Dziękuję, Kadek. Postaw je na biurku. Wybiorę się na spacer nad rzekę.

Kadek znów nieznacznie kiwnął głową i się wycofał. Harper ściągnął przez głowę koszulkę, zwinął ją i rzucił na stół na lewo od miednicy, po czym zgiął się wpół, by dokończyć toaletę. Na przemian zanurzał w wodzie ręce i ochlapywał się pod pachami, czując jak zwykle luźność mięśni na ramionach, mięśni, które niegdyś były naprężone jak struna, a przynajmniej tak lubił myśleć. W młodości potrafił podciągnąć się na drążku kilkadziesiąt razy z rzędu, ale te czasy już minęły. Wziął połówkę skorupy kokosa leżącą obok miednicy, nabrał do niej odrobinę wody, zakołysał nią, na wypadek gdyby gdzieś w ciemnych, zdrewniałych włóknach ukrywały się mrówki, po czym nagłym ruchem wylał wodę przez balustradę; znów nabrał wody do skorupy i pochyliwszy głowę, wylał ją na włosy i kark, gwałtownie wciągając powietrze.

Wytarł się koszulką, wrzucił ją do miednicy i zanurzył w wodzie, naciskając na wydymające się pęcherze tkaniny. To przywołało pewne wspomnienie: black water, czarna woda, długie kosmyki włosów czepiające się jego nadgarstka niczym wodorosty. Natychmiast wyrzucił z głowy ten obraz. Wolał kontynuować zabawę z naciskaniem baniek powietrza tworzących się pod koszulką, które rozpadały się na mniejsze banieczki, przemieszczające się pod materiałem. W końcu znudziła mu się ta zabawa i przytrzymał koszulkę pod wodą, zgniatając ją pięściami. Zupełnie jakby topił małego kota.

***

Nad rzekę prowadziła wąska i stroma ścieżka. Czarne i żółte motyle wylatywały spomiędzy liści. Zejście na sam dół zabierało dziesięć minut, ale wspinaczka dwa razy tyle – trzy razy tyle, jeśli wyruszyło się w drogę w największy skwar. Po niespokojnej nocy spacer w parny, gorący poranek działał na Harpera uspokajająco. Jego stare buty – ile już lat je ma? Kiedy kupił je w Oud-Zuid, ich skóra była mocna, jasnobrązowa, ale teraz stały się tak wyblakłe i znoszone, że wydawały się wygodne niczym kapcie.

Jego ulubione miejsce znajdowało się pięć minut marszu od podnóża ścieżki – była tam duża skała stercząca ponad rozlewiskiem. Woda wręcz zachęcała do kąpieli, ale Harper wiedział, że żyjące w niej pasożyty mogą być równie niebezpieczne jak bandy mężczyzn, które – o czym był przekonany – wkrótce zaczną grasować nocami po okolicy, tak jak kiedyś. Pomyślał, że woli umrzeć z rąk człowieka, i znów uderzyły go, jak minionej nocy, jego pewność i spokój w obliczu tej perspektywy.

Usiadł na skale, wyciągnął z kieszeni notes oraz ołówek i zaczął pisać swym drobnym, lecz starannym pismem. Nigdy nie musiał szyfrować notatek, tak drobne i zbite stawiał litery, ale na wszelki wypadek i tak zamierzał później podrzeć kartkę. Zresztą był to tylko wstępny szkic listu, który po powrocie do chaty miał zamiar przenieść na delikatny niebieski papier listowy.

Napisał kilka linijek i przerwał. Czy Francisca zdoła to zrozumieć? Musiał chociaż spróbować. Dla jego żony – a w zasadzie już byłej żony – to będzie kolejna tragedia. Wprawdzie dobrze znosiła wszelkie tragedie, była do tego stworzona, ale i tak czuł się okropnie, ponieważ wiedział, że w pewnym sensie będzie się o to obwiniać. To cała Francisca. A jest jeszcze jego matka. Moeder. Ma. Anika. Na myśl o niej jęknął głośno. Została teraz sama z bolesnymi wspomnieniami, a on był jej jedynym żyjącym dzieckiem. Ciągle pewnie próbowała zapić się na śmierć w starym domu, ale im więcej piła, tym zdawała się bardziej żywotna. Gdy jej powiedziano, że zaginął, mogła nawet tego nie zarejestrować, do tego stopnia była zalana. Przyglądał się spokojnej wodzie poniżej skały, na której siedział, oraz owadom śmigającym nad jej taflą. Pomyślał, że kiedy przyjdą, ci mężczyźni z maczetami, będą na pewno bardzo młodzi; tak naprawdę będą to jeszcze chłopcy, chudzi, z długimi palcami, wielkimi oczami, czerwonymi bandanami zawiązanymi na czołach i twarzami usmarowanymi farbą. Czarne koszule pojawią się później. Czy ktokolwiek naprawdę sądził, że Habibie4 zdoła temu zapobiec, skoro to generałowie pociągają za sznurki? Chłopcy działali chaotyczniej, ale za to z takim samym śmiertelnym skutkiem. Wszak wszyscy młodzi mężczyźni wierzą w przemoc: to ich religia, bez względu na to, w której części świata żyją i jakiego czczą boga – i tym razem, trzy dekady od ostatniego razu, z pewnością będzie tak samo. Już sobie wyobrażał ten orszak, który przyjdzie nocą z tej strony doliny. Przejdą dokładnie obok miejsca, w którym teraz siedzi. Był niemal pewien, że będą szli właśnie w tym kierunku, ponieważ rzeka płynęła ku skrajowi miasta.

Oczywiście, że to się stanie w bezksiężycową noc. Poczekają na deszcz, żeby zatarł ich ślady. Będą maszerować ścieżką w milczeniu, a w uszach będą im dudnić szmer rzeki i bębnienie ulewy o liście. Zanim zaczną się wspinać stromym zboczem doliny, zrobią sobie przerwę na kretka5, przykucną pod rozłożystą koroną drzewa i pewnie wypalą jednego na spółkę, ponieważ nie mają pieniędzy i muszą kraść papierosy swoim ojcom i wujom, co zresztą robią bez większych wyrzutów sumienia. Ojcowie i wujowie nigdy nie rozmawiali z nimi o tym, co się kiedyś wydarzyło, więc jak wszyscy młodzi ludzie są przekonani, że taka brawura to ich wynalazek. Ich ojcowie i wujowie wydają im się starymi głupcami. Być może, gdy tak kucają i palą, a krople kapią im na karki, wstrząsa nimi chichot, ten rodzaj zimnego chichotu, jakim śmieją się chłopcy tuż przed tym, gdy coś przeskrobią. Sam się tak śmiał, gdy dręczył mniejszych od siebie w szkole.

I w jednej chwili, gdy tak siedział na skale nad rzeką, zrozumiał, że rzeczywiście, w szkole znęcał się nad słabszymi. Wydawało mu się, że tylko się bronił, ale tak naprawdę gnębił inne dzieci. „Czarny bękart z Batawii” – tak nazwał go starszy o dwa lata rudy chłopiec, kładąc nacisk na słowo „Batawia”. Ale to nie jego pobił Harper, rudzielec miał za dużo kolegów. Pobił pewnego piegowatego chłopaka ze swojej klasy, który zawinił tylko tym, że zapytał: „Jesteś może mieszańcem?”. Dziwne, że akurat teraz sobie o tym przypomniał.

Po wypaleniu papierosa, pomyślał, chłopcy znów zaczną przedzierać się przez zarośla w górę stromego zbocza doliny. Użyją maczet do odgarniania na bok paproci i pnączy. Tego nie zmyje ulewa – to pozostawi wyraźny ślad, za który będzie im wdzięczny każdy śledczy. Tyle że nie dojdzie do żadnego śledztwa. Nikt przecież nie przeprowadził dochodzenia w sprawie Joostena.

Gdy znajdą się blisko chaty, znów na chwilę przystaną i przyczajeni będą obserwować jej ciemną bryłę oraz nasłuchiwać bębnienia deszczu o dach. I wtedy w ich żyłach popłynie adrenalina, a najmniejszy i najmłodszy z nich poczuje przemożną potrzebę, by się wysikać. Dowódca, jego starszy brat, będzie najbardziej przerażony ze wszystkich, więc wysyczy do reszty pośpieszne instrukcje, aby ukryć za rozkazami swój strach. Dowodzący oddziałem będzie liczył na to, że bule ułatwi im sprawę: jeśli zacznie krzyczeć lub chwyci jakiś przedmiot, żeby się bronić, wówczas zabicie go przyjdzie im bez trudu, ponieważ poczują się zagrożeni i nie będą mieli wyboru. Najstarszy chłopiec będzie miał nadzieję, że właśnie tak się stanie.

Harper zaś, sam w chacie, może będzie akurat czuwał, dzięki gekonowi, a może ten jedyny raz okaże się pogrążony w głębokim śnie.

Wejdą przez okno. Okiennice są łatwiejsze do sforsowania niż drzwi – oczywiście narobią hałasu, którego nie zagłuszy nawet ulewa, ale tutaj to nie ma znaczenia. Zresztą wtedy i tak już będzie za późno. W chacie są tylko jedno okno i jedne drzwi, wychodzące na tę samą werandę. Nie będzie miał gdzie się ukryć.

Jednak czy aby na pewno przyślą chłopców? Jeśli chcą go zabić, lepiej wysłać doświadczonego człowieka, jednego z członków bojówek w czarnych koszulach, który wie, co trzeba zrobić; poprzednim razem było ich mnóstwo w okolicy, aczkolwiek – podobnie jak młodzi chłopcy – oni też lubią działać w grupach. Chłopców jednak łatwiej będzie wykorzystać, jeśli po powrocie z akcji zechcą przedstawić śmierć Harpera jako część ogólnego chaosu: tak byłoby najprościej. Sam by tak to rozegrał, gdyby był na ich miejscu. Wprawdzie tu, w lesie, nie ma żadnych centrów handlowych do splądrowania i podpalenia, ale wystarczy, że ludzie zobaczą kilka migawek w telewizji, by uznać, że cały kraj jest przesiąknięty przemocą. Tak, biedny Harper, znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. To mogło się przytrafić każdemu. Po biurze jak zwykle zaczną się rozchodzić plotki. „Poza tym podobno zrobił się nieostrożny, zaczął pić, sami wiecie…” W tym momencie mówiąca to osoba pewnie podniosłaby rękę ułożoną w taki sposób, jakby trzymała w niej kieliszek, i w połowie drogi do ust ta ręka zaczęłaby się trząść. „Wysłanie go tam z powrotem, po tych wszystkich problemach, jakie miał, było prawdopodobnie błędem”. Sam przez lata odbył wiele podobnych rozmów. „Słyszałeś, co się stało z Joostenem? Przywiązali go do koła jego własnego samochodu i oblali benzyną. Z baronami narkotykowymi lepiej nie zadzierać”. Opowieści o straszliwych rzeczach, które przydarzyły się komuś w terenie, łechtały ego tych, którzy zostali w domu – spójrzcie, jak niebezpieczna bywa nasza praca. Takie sytuacje nie zdarzają się często, ale się zdarzają. Joosten był znany z tego, że lubił przypalić. Harper sam to widział. Zawsze istniał jakiś pretekst do plotek. Tym właśnie zajmowali się w pracy: brali pojedynczą nić prawdy i tkali z niej cały dywan.

Pewnego razu, gdy pili razem w Amsterdamie, Joostenowi się wymsknęło, że ma mieszkanie w jakimś mieście za granicą, nie powiedział gdzie, ale nie w kraju, w którym działała ich firma. Mieszkanie było zaopatrzone w żywność w konserwach, na wypadek gdyby musiał na jakiś czas się przyczaić. Trzymał tam też gotówkę i fałszywy paszport. Harper wyszedł tej nocy z baru, kręcąc z niedowierzaniem głową. Joosten miał paranoję.

Początek listu do Franciski przekonał go, że spokój, jaki ogarnął go w nocy, był spowodowany czymś więcej niż tylko zmęczeniem: chodziło o to, że miał już pewność, co się z nim stanie. Jakie to uczucie wiedzieć, że umrzesz? Pomyślał, że każdy nosi w sobie tę świadomość, że to jedyna rzecz, którą wiemy na pewno.

Jak chłodna wydawała się czarnozielona woda w rozlewisku otoczonym przez skały. Jak przyjemnie byłoby w tej narastającej duchocie zrzucić z nóg stare buciory i zamoczyć stopy. W chacie na biurku przy oknie Kadek zostawił pewnie dla niego śniadanie: ryż i odrobinę sosu sambal, może trochę kurczaka i owoców. Wszystko zapewne przykrył liściem bananowca. Otworzył również okiennice, żeby trochę przewietrzyć, oraz poskładał i starannie wygładził zmiętą po nocy pościel. Pora wracać. Naprawdę powinien napisać ten list, choć będzie zawierał mnóstwo kłamstw i może nigdy nie uda mu się go wysłać.

Podniósł się ze skały, wyciągnął ramiona, po czym z rękami opartymi na biodrach wykonał kilka luźnych obrotów. W końcu odwrócił się i ruszył ścieżką pod górę.

***

Wszystko się zaczęło, zanim jeszcze Harper się pojawił – fakt, że to trwało już od dawna, wiele mu ułatwił. Był z Bennim, tym grubym gangsterem. Benni lubił słodycze i dlatego zostały mu już tylko trzy zęby, jeden przedtrzonowy i dwa siekacze. Harper spędził długie miesiące na urabianiu go, gdy po raz pierwszy przyjechał do Dżakarty w sześćdziesiątym piątym. Mówiono, że Benni jest w dobrych stosunkach z wojskiem i jak wszyscy gangsterzy oraz członkowie bojówek w jednym był zagorzałym antykomunistą. Właściciele straganów i sklepikarze z jego rewiru panicznie się go bali, a to, czy jadał z generałami, czy nie, było inną sprawą.

Znajdowali się w opuszczonym barze w wąskiej alejce w Pasar Senen. Było późne popołudnie i słońce mocno prażyło. Na tyłach lokalu mieścił się garaż lub jakiś rodzaj magazynu. Właśnie tam go trzymali od świtu – Chińczyka, który handlował belami tkanin w sklepie obok kina na skraju kampongu6. Było to jedno z tych kin, które PKI7 niedawno zamknęła, ponieważ wyświetlano w nich dekadenckie zachodnie filmy. W związku z zamykaniem kin przyjaciele Benniego stracili sporo pieniędzy. Chińskiemu handlarzowi nie udowodniono wprawdzie, że miał cokolwiek wspólnego z tym, co się zdarzyło obok jego sklepu, ale od miesiąca zalegał z opłatą za ochronę.

Harper zebrał te informacje i wszystkie inne szczegóły, gdy stali całą grupą w przedniej części baru – wcześniej razem z Bennim jedli niedaleko stąd obiad, gdy nagle zjawił się kierowca Benniego i powiedział, że szef jest potrzebny. Sześciu ludzi Benniego i kierowca zebrało się teraz wokół. Harper z grubsza rozumiał, o co chodzi, choć wszyscy mówili szybko i jeden przez drugiego. Mężczyźni byli przejęci, każdy z nich zabiegał o uwagę szefa. „BB! BB!” – powtarzali, zanim wreszcie zdołali zrelacjonować przebieg wydarzeń. Jeden mówił, że Chińczyk podobno był komunistycznym agitatorem, który po zamknięciu sklepu urządzał na zapleczu zebrania. Inny z kolei wspomniał coś o stercie krzeseł. „Ten człowiek to kłamca – wtrącił kolejny. – Jest gorszy niż nekolim8”. Na dźwięk tego słowa Benni klepnął Harpera w ramię i posłał mu szczerbaty uśmiech. Pozostali też spojrzeli na niego, aż w końcu Harper zaśmiał się szczekliwie – wtedy reszta też się roześmiała. Natychmiast zaczęli znów mówić. Harper szybko się zorientował, że większość z nich przez cały ranek piła arak. Byli w jego wieku, mieli po dwadzieścia kilka lat lub nieco mniej, z wyjątkiem Benniego, który był chyba z dziesięć lat starszy.

Benni słuchał dalej z nieruchomą twarzą. Jak dotąd podczas spotkań z Harperem był jowialny i serdeczny, zapraszał go na obiady i częstował importowaną whisky, ale kiedy przebywał w towarzystwie swoich ludzi, lubił roztaczać wokół siebie aurę powagi. W końcu, nie odezwawszy się słowem, ruszył na zaplecze baru, a pozostali pośpieszyli za nim. Harper postanowił zaczekać, mając nadzieję, że bar jeszcze działa. Po raz pierwszy się zdarzyło, że Benni zaangażował go w swoją zwykłą działalność, co było dobrym zwiastunem, znakiem, że wreszcie zaczyna mu ufać, Harper wolał jednak poczekać, aż go zawołają; niech Benni sam zadecyduje, do jakiego stopnia można go wtajemniczyć. Potarł szybko dłonie, starając się zignorować ciche dudnienie w piersi.

Mężczyźni zniknęli za drzwiami, które zamknęły się ze szczękiem, zostawiając po sobie metaliczne echo. Harper poszedł na przód budynku i spojrzał na betonowy stopień, chcąc sprawdzić, czy jest dość czysty, żeby na nim usiąść. Nie był. Wzdłuż uliczki biegły rowy kanalizacyjne, z których cuchnęło gównem i szczynami.

Gdy tak czekał, zjawił się bardzo mały chłopiec ubrany w brudną koszulkę, z wystającym, okrągłym brzuszkiem; stanął przed nim i trzymając w ustach trzy palce ręki wspartej łokciem na drugiej, zaczął mu się bez cienia strachu przyglądać. Harper odpowiedział mu takim samym spojrzeniem. Po kilku sekundach wzajemnego szacowania się wzrokiem chłopiec odwrócił się i gdzieś pobiegł, wzniecając za sobą kurz i wołając coś piskliwym głosem, jakby wywiązał się z postawionego mu przez kogoś zadania.

Drzwi za Harperem ponownie szczęknęły. Jeden z ludzi Benniego dawał mu znaki.

– Pan BB każe wejść.

Gdy Harper znalazł się w obskurnym pomieszczeniu magazynowym z niskim sufitem i jednym zakratowanym oknem, zobaczył w słabym świetle Indonezyjczyka o chińskim pochodzeniu, który siedział na niewysokim krześle z rękami związanymi za plecami. Przed nim stał stół. Kilka chwil zajęło Harperowi, by jego wzrok przyzwyczaił się do półmroku. Trudno było określić wiek mężczyzny. Twarz miał całą we krwi, a część skóry głowy została usunięta: to, co znajdowało się pod spodem, było błyszczące, wilgotne i nagie. Jego głowa zwisała lekko na bok, jakby wiedział, że cokolwiek powie, i tak zostanie zabity – co było prawdą – i już po prostu się poddał, gotowy wytrzymać tylko to, co musi, zanim nastąpi koniec.

Benni stał w kącie.

– Chodź, stań obok mnie – zwrócił się do Harpera po angielsku. – Poprzyglądaj się trochę. Zobaczy białego człowieka, pomyśli, że to ktoś ważny. Pomyśli, że może wszystko będzie dobrze. Może zacznie mówić.

Harper zrozumiał, że jego obecność ma przedłużyć cierpienia tego człowieka. Pewnie liczyli na to, że udało im się przez przypadek dopaść komucha. Mógł podać nazwiska. W sześćdziesiątym piątym9 nic nie było tak cenne jak nazwiska. Gdy Dżakartę ogarniało coraz większe wrzenie, wszyscy zbierali nazwiska – przedstawiały większą wartość niż rupia, która była tak słaba, że jeśli chciałeś sobie kupić piwo, musiałeś dźwigać na ramieniu wór wypchany pieniędzmi. Nawet Harper, choć miał dostęp do najtwardszej waluty ze wszystkich, jakie dopuszczała jego organizacja, handlował nazwiskami.

Mężczyzna uniósł głowę, gdy Harper wszedł do środka. Wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami w zakrwawionej twarzy. Harper również mu się przyglądał. Próbował dać mu do zrozumienia, że nie ma już dla niego nadziei, że powinien na powrót zacząć błagać o śmierć, pogodzić się z bogiem, w którego wierzy, pożegnać się w myślach z najbliższymi. Mężczyzna opuścił głowę, a to wyraźnie rozwścieczyło jednego z ludzi Benniego. Mały, wąsaty typ, który stał najbliżej chińskiego kupca i który, jak się domyślał Harper, był prawą ręką Benniego w tych sprawach, chwycił ze stołu parę zakrwawionych nożyc i zaczął nimi wymachiwać przed twarzą mężczyzny, głośno wrzeszcząc. Wtedy dotarło do Harpera, że to jest sprawdzian; Benni zaprosił go tu, żeby zobaczyć, jak zareaguje – w końcu miał poczucie, że to on werbuje Harpera, a nie na odwrót. Zerknął na pozostałych. Przybrali rozmaite pozy: dwóch naśladowało wąsacza – wpatrywali się w kupca z obnażonymi zębami i twarzami lśniącymi od potu; dwaj kolejni opierali się o ścianę i patrzyli z założonymi rękami, starając się sprawiać wrażenie tak twardych, jak to tylko możliwe; następny facet kręcił się nerwowo. Ostatni z nich, kierowca, wysoki chłopak ze spadzistymi ramionami, na oko osiemnastoletni, stał blisko Harpera i Benniego bez ruchu, za to z uniesionymi rękami i zaciśniętymi pięściami, a jego wzrok skakał to tu, to tam, jakby uczestniczył w wyścigu samochodowym na zdradliwej drodze i musiał zachować wzmożoną czujność. Niektórzy z nich pili, ale wszyscy – z wyjątkiem Benniego i samego Harpera – byli ogarnięci jakimś pseudoseksualnym podnieceniem. Unosiło się ono wokół nich niczym zapach. Harper się domyślał, że ci chłopcy nie mieli zbyt wielu kobiet, jeśli w ogóle. Musieli rozładowywać się właśnie w taki sposób.

Wąsaty koleś ciągle się wydzierał; twarz miał wykrzywioną, jego głos wznosił się na coraz bardziej piskliwe tony, aż w końcu stał się dla Harpera zupełnie nie do zniesienia. „Po prostu umrzyj – pomyślał, patrząc na Chińczyka. – Zwiń interes, niech myśli opuszczą twoje ciało”. Zastanawiał się, czy można wywołać własną śmierć, sprowadzić ją siłą woli. Nie, to niemożliwe. Śmierć to w końcu kapitulacja naszej woli. W takim samym stopniu można ją przyśpieszyć, co zmusić ciało do lewitowania.

Pragnął myśleć o czymś innym niż siedzący przed nim zakrwawiony mężczyzna, więc zaczął sobie wyobrażać własny koniec. Chciałby móc wtedy patrzeć w niebo. Wymarzona śmierć nadeszłaby w jakiejś altanie, w otoczeniu drzew i kwiatów, z ukochaną kobietą u boku, która położyłaby mu na czole chłodną dłoń. Ostatnia myśl tuż przed tym, jak osunąłby się w nieświadomość, dotyczyłaby tego, że był kochany. Powietrze przesycone słońcem, błękitne i bezkresne niebo…

Na pewno nie chciałby umierać w takim miejscu jak to, samotnie, w towarzystwie ludzi, którzy chcieliby jego śmierci. Nie w tym ponurym pomieszczeniu z zawilgłymi ścianami, cuchnącym klepiskiem zamiast podłogi i mdłym, szarym światłem, którego ledwie wystarcza, by oświetlić twarze tych, którzy mają cię zabić. Nie w ten sposób. „Ani też nie obracając się w wodzie i nie wiedząc, co się dzieje. Co powiesz na odrobinę świeżego powietrza, Bud?”

Gdy tak stał i patrzył na cierpiącego mężczyznę, któremu w żaden sposób nie mógł pomóc, ponieważ jego opiekun w ambasadzie kazał mu zdobyć zaufanie obrzydliwego gangstera, być może mającego bliskie kontakty z wojskowymi, ciągle odpychał od siebie myśl, że nigdy się nie dowie, jak będzie wyglądała jego własna twarz na kilka minut przed śmiercią. Nigdy nie ujrzy jej odbicia w oczach ukochanej. Wydało mu się to wyjątkowo dojmującym przeczuciem, że nie będzie żadnego świadka jego odejścia, a przynajmniej żadnego przyjaznego mu świadka, ale przypomniał sobie o tym dopiero trzy dekady później, gdy siedział z notesem na kolanach na skale nad zielonym rozlewiskiem na pewnej pięknej wyspie.

***

Tej nocy spał tak dobrze, jak jeszcze nigdy od przybycia na wyspę. Ironia tej sytuacji nie uszła jego uwadze. Wstał wcześnie, przywitał się z Kadekiem i oświadczył mu, że później chciałby się wybrać do miasta po kilka rzeczy. Tutejsze drogi były tak kiepskie i wyboiste, że równie dobrze mógł pomaszerować wzdłuż rzeki – dotarcie do miasta zajęłoby mu tyle samo czasu, co jazda z Kadekiem na jego motorowerze, którego opony uginały się pod ich ciężarem.

Powiedział Kadekowi, by najpierw dokończył to, co ma zrobić, a potem poszedł po motorower i po niego przyjechał. Nie zanosiło się na deszcz. Kiedy wpatrywał się w człowieka siedzącego po drugiej stronie biurka lub w więziennej celi, z niezwykłą dokładnością potrafił ocenić, czy kłamie i czy później wyjawi prawdę. Kiedy spoglądał w niebo, również wiedział, co skrywa.

Gdy dojechali do miasta, słońce znajdowało się już wysoko na niebie. Poprosił Kadeka, by wysadził go na głównej ulicy, i umówił się z nim, że spotkają się w tym samym miejscu o piątej. Pewnie pospaceruje odrobinę, żeby rozeznać się w sytuacji, potem znajdzie jakieś miejsce, w którym będzie mógł napić się kawy i skąd będzie widział ulicę; zobaczy, czego zdoła się dowiedzieć przez kilka godzin obserwowania ludzi w miasteczku. Pewnie wypije kilka kaw. Kadek przynosił zawsze rano termos z gorącą wodą, żeby mógł sobie zaparzyć kawę rozpuszczalną, ale to nie było to samo.

Główna ulica była na tyle szeroka, by zmieściły się na niej dwa pasy ruchu; wzdłuż niej ciągnęły się kawiarnie, drogie sklepy z biżuterią i wyrobami artystycznymi dla turystów, a także stragany z owocami i warzywami oraz minimarkety. Stały także przy niej muzeum, pałac i chińska restauracja, w której łomotał amerykański rock. Harper spędził dwie godziny w nowym lokalu, utrzymanym w europejskim stylu, gdzie z głośników sączył się jazz, który był jednak ledwo słyszalny z powodu ulicznego zgiełku. Zamówił kawę, cynamonową bułeczkę i pod wpływem impulsu – czego później bardzo żałował – opakowanie kretków. Papierosy podano mu w pierwszej kolejności. Paczka, już otwarta i oparta na wieczku, leżała na talerzyku; jeden papieros był nawet zapobiegliwie wysunięty, a obok niego wetknięto kwiat plumerii. Harper palił go powoli, czekając na kawę i bułeczkę, po czym zamknął opakowanie, by powstrzymać natychmiastową chęć sięgnięcia po kolejnego. Sączył kawę i odrywał małe kawałki bułki. Było słonecznie, ulica tętniła życiem: małe ciężarówki, furgonetki z turystami, miejscowi na motorowerach. W dzisiejszych czasach nawet staruszki na nich jeździły. Właśnie zamówił drugą kawę, gdy dokładnie na wprost niego biała komunalna ciężarówka, chcąc ominąć zaparkowany samochód, zablokowała całą drogę. Nastąpiła krótka, pełna chaosu, wręcz komediowa scena, gdy kierowcy motorowerów próbowali wyprzedzić ciężarówkę i natykali się na osoby jadące z naprzeciwka, które usiłowały zrobić to samo. Jak zawsze w takich sytuacjach towarzyszyła temu symfonia trąbienia i pokrzykiwań, zupełnie jak we Włoszech, tyle że bez obecnej tam podskórnej agresji. Harper, przyglądając się korkowi, nagle zatęsknił za Dżakartą, ale chwilę później było już po wszystkim i samochody, ciężarówki oraz motorowery ruszyły zwartą masą w dalszą drogę z właściwą sobie ryzykancką beztroską.

Minęło kilka chwil, nim sznur pojazdów się rozładował. Gdy w końcu to nastąpiło, Harper zauważył jeepa, który przetoczył się teraz wolno – utknął za ostatnim w korku motorowerem, bardzo staro wyglądającą maszyną z kobietą i trójką dzieci: dziewczynką siedzącą z tyłu, małym chłopcem stojącym z przodu na podnóżku oraz niemowlęciem przypiętym do piersi kobiety – tak że miał okazję przyjrzeć się czterem młodym mężczyznom siedzącym w środku. Nosili się bardziej elegancko niż miejscowi: mieli na sobie białe koszule. Ich twarze nie były tak zaokrąglone jak twarze typowych Balijczyków, lecz bardziej kanciaste. Jeden z mężczyzn siedzących z tyłu pochwycił spojrzenie Harpera i je odwzajemnił. Samochód pojechał dalej.

Drobniutka staruszka z twarzą przypominającą korę drzewa podeszła do stopnia poniżej stolika, przy którym siedział Harper. Trzymała plecioną tacę, na której niosła około dwudziestu darów przebłagalnych. Obdarzyła go jednozębnym uśmiechem i uklękła, aby ułożyć na ziemi jeden z nich w celu obłaskawienia demonów: ryż i płatki kwiatów w małym koszyczku zrobionym z liścia bananowca spiętego zszywaczem. Harper również się do niej uśmiechnął i starał się nie myśleć o tym, co zawsze przychodziło mu do głowy, gdy widział miejscowych w takim wieku: co robiłaś w tamtym czasie? Gdzie byłaś? Czy w środku nocy przyłączyłaś się do brygad przeszukujących pola ryżowe? A może podniosłaś rękę, żeby wskazać dom sąsiada i szepnąć ludziom w czarnych koszulach to jedno słowo, które oznaczało wyrok śmierci dla całej rodziny śpiącej w środku: „Gestapu”10? Młoda turystka w białych szortach i żółtym obcisłym podkoszulku zatrzymała się, by popatrzeć, jak staruszka kładzie trzy kadzidełka i zapala je zapalniczką. Młoda kobieta cofnęła się z szacunkiem, po czym podniosła do twarzy aparat fotograficzny.

Sprzedawca gazet przechadzał się obok z płachtami dzienników przewieszonymi przez ramię. Na widok Harpera zatrzymał się i podniósł jeden do góry, ale to był tylko „International Herald Tribune”, więc ten potrząsnął głową. Stamtąd nie dowie się za wiele o sytuacji w Dżakarcie. W żadnym z miejscowych barów nie było telewizora: jak miał sprawdzić najnowsze doniesienia? Normalnie skontaktowałby się z biurem w Dżakarcie albo z Amsterdamem, ale oficjalnie przebywał na urlopie. Wysłanie go na urlop oznaczało odcięcie go od wszelkich informacji.

Palenie papierosów i picie kawy sprawiało, że czuł się jednocześnie lekko przytłumiony i czujny: ta sprzeczność była dość przyjemna. Miał ochotę na whisky, ale nie wypił ani kropli od tej katastrofalnej nocy w Dżakarcie tydzień temu, mimo że miał w chacie nieotwartą butelkę. Kupił ją dla siebie jako rodzaj sprawdzianu, który póki co przeszedł pomyślnie. Miał na nią ochotę teraz. „W porządku – pomyślał. – Przyznaj się sam przed sobą, że chcesz się napić, i rób dalej swoje”.

***

Ruszył do punktu, w którym umówił się z Kadekiem, wciąż mając zamiar wrócić z nim do chaty, ale gdy go zobaczył stojącego przy motorowerze i gawędzącego z innymi kierowcami, ogarnęło go nieodparte pragnienie pozostania w mieście, nawet jeśli oznaczałoby to złamanie protokołu i spędzenie nocy w jakimś pensjonacie. (Czy to ma jeszcze znaczenie, ile zasad złamie? Jeśli się nie myli na temat tego, co go czeka, to raczej nie). W chacie codziennie kładł się spać wcześnie, próbując wypocząć, ale wieczory i tak straszliwie mu się dłużyły.

Wręczył Kadekowi cienką reklamówkę z dwiema koszulami, które kupił na przydrożnym straganie, oraz kolejną z herbatnikami i puszkami coca-coli, prosząc go, żeby zawiózł to wszystko do chaty; powiedział, że wróci później taksi. Kadek zaproponował, że przyjedzie po niego, kiedy będzie mu odpowiadało, ale Harper stanowczo odmówił. Chciał zobaczyć, jak wieczór się rozwinie. W końcu odwrócił się i poszedł wzdłuż głównej ulicy. Najwyższa pora poszukać jakiegoś baru.

To była jego pierwsza wizyta w Ubud, odkąd zamieszkał w chacie w górach, więc się nie śpieszył, szedł w upale w stronę mostu, gdzie natknął się na niewielki szereg bud z jedzeniem. „Może jestem głodny?”, pomyślał. Zatrzymał się przy drugiej budzie i zjadł talerz nasi goreng11, po czym postanowił pójść aż na koniec ulicy, gdzie droga wspinała się pod górę i prowadziła poza granice miasteczka. Mniej więcej co minuta kierowca samochodu lub motoroweru wołał do niego: „taksi!”. Mógł któregoś przywołać i kazać się zawieźć do baru, ale wydał już wszystkie drobne na kawę i nasi goreng, a płacenie tysiącrupiowym banknotem za przejazd wart kilkadziesiąt rupii mogło zwrócić na niego niepotrzebną uwagę. Może prościej było wrócić do miasta piechotą?

Gdyby nie było tak gorąco i gdyby miał w kieszeni banknoty o niższych nominałach, nigdy nie spotkałby Rity.

***

Bar znajdował się na Dżalan Bisma, jakieś pięć minut piechotą od głównej ulicy. Był to jeden z tych lokali, które służą jednocześnie jako restauracja i pokój śniadaniowy pensjonatu mieszczącego się w budynku. Harper zwrócił na niego uwagę za sprawą sznura żółtych światełek owiniętego wokół palmy rosnącej obok kamiennego łukowatego wejścia. Wewnątrz stało siedem lub osiem okrągłych stolików i szerokie drewniane krzesła z wzorzystymi poduszkami. Samotny barman w koszuli z wzorem liści skinął głową i uśmiechnął się do niego na powitanie.

Harper zauważył ją, gdy tylko wszedł do środka: siedziała sama w ciemnym kącie przy małym stoliku, na którym stał jakiś koktajl z liśćmi mięty w wysokiej szklance. Pochylała głowę, a okulary do czytania trzymały się na samym koniuszku jej nosa. Przeglądała i poprawiała jakieś papiery ogryzkiem ołówka. Poza nią jedynymi klientami baru była para wyglądająca na hipisowskich studentów, która sączyła piwo Bintang, a także mała grupka miejscowych biznesmenów, zapewne właściciel i jego znajomi. Nikt nie podniósł głowy, gdy Harper podszedł do baru. Przyjrzawszy się przelotnie kobiecie, stwierdził, że jest biała, nawet bardzo biała, kilka lat młodsza od niego; być może dobija pięćdziesiątki, ma długie jasnobrązowe włosy i mocno zbudowane ciało, jest ubrana w bawełnianą koszulę, luźne spodnie oraz płaskie sandały i wydaje się pochłonięta tym, co robi. Nie było tu stołków barowych, ale po tym, jak został obsłużony, Harper oparł się o bar z whisky w dłoni, plecami zwrócony do kobiety, dając jej okazję, by sama go dostrzegła. Zagadnął po indonezyjsku mężczyznę za barem. Barman uśmiechnął się i odpowiedział, jakby potrafił przewidzieć, że zaraz dojdzie do spotkania Harpera z nieznajomą, i z chęcią podjął się małej roli w tym przedstawieniu. Po pół godzinie Harper odwrócił się, wziął swą niemal już pustą szklankę i podszedł do siedzącej w kącie kobiety.

Spojrzał na nią z góry i powiedział po angielsku:

– Proszę wybaczyć, widzę, że jest pani zajęta, ale jestem nowy w mieście, czy mógłbym się do pani na chwilę przysiąść? – Mówiąc to, zrobił mały krok w tył, by dać jej do zrozumienia, że nie będzie sprawiał kłopotów, jeśli mu odmówi, co dawało nieco większą szansę na to, że kobieta jednak się zgodzi.

Spojrzała na niego, nieznacznie uniosła brwi i posłała mu sceptyczny uśmiech. Okrągłe policzki nadawały jej dziewczęcy wygląd. Miała długie rzęsy; zero makijażu, ładna cera.

– Jasne – odparła, zdejmując okulary. – Proszę mnie wybawić od mojej pracy domowej. – Harper nie potrafił określić jej akcentu; mówiła z domieszką jakiejś północnoeuropejskiej nuty.

Odwrócił się i podniósł rękę, by przywołać barmana, po czym usiadł. Spojrzał na papiery, które kobieta zebrała tymczasem w jeden plik i ułożyła równo, stukając brzegami kartek o blat stołu, jak ktoś, kto właśnie skończył na dziś pracę.

– Co to takiego? – spytał.

– Pracuję w szkole. Uczę – odpowiedziała z cichym westchnięciem. – A pan?

– Jestem ekonomistą w Dżakarcie, obecnie na urlopie.

– Jeśli jest pan ekonomistą – odezwała się, odchylając się na oparciu krzesła i przyglądając mu się bacznie szeroko rozstawionymi oczami – może wyjaśni mi pan, dlaczego mimo że Międzynarodowy Fundusz Walutowy wpompował w ten region czterdzieści miliardów dolarów, rodziny moich uczniów wciąż muszą co rano mieszać ryż z twardymi ziarnami kukurydzy, żeby dzieciakom nie burczało w brzuchach podczas lekcji?

– Mógłbym – odrzekł – ale nie uwierzyłaby mi pani.

Jej uśmiech potwierdził, że miał rację.

***

Kilka szklanek whisky później niemal zapomniał o nocach w chacie i o tym, że przebywa na przymusowym urlopie w związku z katastrofalnym błędem, jaki popełnił. Nie zapomniał jednak tego, kim ani czym jest – o tym nigdy nie zapominał.

– John Harper… – powiedziała, po czym powtórzyła: – John Harper… – Brzmiało to tak, jakby obracała te dwa słowa w myślach i starała się zbadać ich wiarygodność. – Masz interesujący sposób konstruowania zdań, Johnie Harperze. Zwykle jestem w tym dość dobra, ale ciebie nie potrafię rozgryźć. Mówisz jak Europejczyk, ale od czasu do czasu wtrącasz jakiś amerykanizm.

– Doprawdy? – Był zaskoczony.

– Kilka minut temu powiedziałeś „drugstore”.

Piła już trzeci koktajl. Uniosła szklankę, otoczyła ustami słomkę i zaczęła sączyć przez nią napój, raz po raz rzucając Harperowi spojrzenia spod długich rzęs. Ten gest w wykonaniu kobiety w jej wieku wydał mu się głupi, ale kiedy skończyła pić i zaśmiała się głośno, doszedł do wniosku, że nie tyle z nim flirtowała, co robiła sobie z niego jaja. Robić sobie jaja… Skąd w ogóle wziął się ten zwrot?

– Onieśmielasz mnie – powiedział.

– Wątpię. – Odstawiła koktajl i zamieszała w nim słomką. Liście mięty zawirowały pomiędzy kostkami lodu. – To co z tymi amerykanizmami?

– Pracuję w firmie, która należy do Amerykanów, więc dość często mam z nimi kontakt… No i spędziłem kilka lat w Kalifornii jako dzieciak, to znaczy, gdy byłem młody…

Jej spojrzenie zdawało się zachęcać go do dalszego mówienia.

– Po śmierci brata wróciłem do Holandii, a raczej zostałem tam wysłany, więc jako nastolatek mieszkałem w Europie. – Urwał. Kilka szklaneczek whisky, miłe towarzystwo i w końcu to: prawda. „Chyba tracę czujność”, pomyślał.

Przyglądała mu się przez chwilę łagodnie, aż w końcu powiedziała:

– Wydaje mi się, że możemy udzielić sobie nawzajem pozwolenia na omijanie co smutniejszych kawałków.

Wpatrywał się w nią i czuł taką wdzięczność, że przez chwilę się nawet zastanawiał, czy czasem nie tak właśnie wygląda zakochiwanie się. Jako że nigdy mu się to nie przydarzyło, nie mógł stwierdzić, czy tak rzeczywiście jest.

– Zatrzymałaś się tutaj? – zapytał, patrząc na nią wprost, z lekkim drżeniem w głosie, na które chciał, by zwróciła uwagę.

Potrząsnęła głową i odparła zwyczajnie, jakby w ogóle nie zarejestrowała zmiany tonu w jego głosie:

– Mieszkam w domu rodzinnym przy Monkey Forest Road, ale nie mogę cię tam zabrać. A ty gdzie się zatrzymałeś?

– Poza miastem – odrzekł. – Zapytam, czy mają tu wolny pokój?

– Pokoje są ładne, ale dość drogie jak na miejscowe warunki – powiedziała, wstając od stolika. – Zwykle wynajmują je starsi turyści.

– Mam pieniądze.

***

Pokój, który dostali, znajdował się na parterze z tyłu budynku; trzeba było podejść do niego kawałek kamienną ścieżką, która zamieniała się w alejkę otoczoną gęstą roślinnością. Rechotały żaby; powietrze było ciężkie i wonne. Czuł, że koszula przykleiła mu się do pleców. Drewniane rzeźbione drzwi przypominały te z jego chaty. Harper przesunął dłonią po ścianie pokoju i natknął się na przycisk, którym uruchomił wentylator pod sufitem. Wentylator zaczął wolno się obracać, w końcu nabrał szybkości i terkocząc, mieszał powietrze nad ich głowami. Na komodzie obok łóżka stała lampka nocna. Harper podszedł i ją włączył; zauważył, że łóżko jest wysokie i szerokie, starannie pościelone, z kwiatem plumerii na każdej poduszce. Otaczająca je moskitiera była cienka i przezroczysta, o wiele delikatniejsza od tej, którą miał w swojej chacie.

Położył klucze tuż obok lampki i odwrócił się do Rity, która – choć była wysoką kobietą – sprawiała teraz wrażenie nieśmiałej dziewczynki.

– Skorzystam z łazienki – oznajmiła.

Harper otworzył okiennice, by spojrzeć w noc i posłuchać żab oraz owadów, których odgłosy dobiegały z zarośli pod oknem. Rozległ się skrzek gekona, cichszy i znacznie przyjemniejszy od tego złowieszczego wrzasku, który budził go zawsze w lesie. Słyszał, jak Rita spuściła wodę w ubikacji, odkręciła kran, po czym wróciła do pokoju. Stał nieruchomo, z rękami na parapecie i lekko opuszczoną głową, a whisky rozlewała się rozkosznie po jego ciele. Choć od ostatniego razu minęło już sporo czasu, w tej chwili nie odczuwał ani odrobiny pożądania. Miał ochotę zatrzymać tę scenę jak na stopklatce, by cieszyć się samym faktem, że jest tutaj i to się zaraz wydarzy. To najlepsze: ta chwila tuż przed tym.

Nazajutrz rano, gdy skończą się kochać po raz drugi, ona przytuli go i powie: „To mój ulubiony moment, tuż po tym”, a on uśmiechnie się do siebie, myśląc, jak to przed i po dzieli kobiety oraz mężczyzn, i oczywiście ich łączy, jakby akt miłosny był granicą, która ich spaja i zarazem rozrywa na dwoje.

Ale w tej chwili, gdy tak stał wpatrzony – lub raczej wsłuchany – w ogród, nie odczuwał żadnego fizycznego pożądania i zastanawiał się, czy miałaby coś przeciwko, gdyby do niczego nie doszło, tylko poszliby spać. Młody Harper na pewno by nie uwierzył, że osiągnie kiedyś taki stan, a tu proszę, stał się mężczyzną po pięćdziesiątce, który z powodzeniem poderwał nieznajomą w barze (a może to ona jego poderwała, co za różnica), a teraz pragnie tylko tego, by móc przebywać z nią w pokoju. Nikt nie wie, gdzie on się teraz znajduje. Nikt nie będzie mu przeszkadzał, a przy tym nie jest sam. Idealny układ.

Powoli podeszła do niego od tyłu. Oboje zdjęli buty, gdy weszli do pokoju, więc jej bose stopy poruszały się niemal bezszelestnie po podłodze wyłożonej płytkami, ale Harper czuł, że stoi tuż za nim, bardzo blisko, choć go nie dotyka. Stali tak przez chwilę, a on nasłuchiwał jej oddechu. Nie obrócił się do niej. Oddychali unisono, czekając, które pierwsze się poruszy. Harper, który jeszcze chwilę temu nie odczuwał najmniejszego pożądania, nagle zrobił się boleśnie twardy, właściwie za sprawą samego odgłosu oddechu za jego plecami oraz tego przedłużającego się wyczekiwania na jakikolwiek kontakt. On i Francisca nie uprawiali seksu przez dwa ostatnie lata związku. Jego ciało już zapomniało, jakie to uczucie znajdować się w fizycznym kontakcie z drugą osobą. Rita uniosła ręce i bardzo delikatnie położyła je na jego ramionach. Przez materiał koszuli czuł żar jej dłoni. W końcu się odwrócił.

***

Rita kryła przed nim kilka niespodzianek. W barze zwrócił uwagę na jej grubokościstą sylwetkę i mocny tułów, a podczas rozmowy śmiała się ze swoich rozmiarów i opowiadała o sobie żarty – o tym, jaka była niezgrabna jako dziewczynka.

– Wielka, tocząca się dziewczyna. Tak nazwał mnie raz pewien Anglik – wyznała. – Znasz to określenie? Toczyć się! To znaczy, że starasz się biec, ale jesteś potwornie ciężki, prawda? Jak nosorożec.

Gdy leżała nago na łóżku, wcale nie była wielka, raczej miękka jak poduszka i kojąca, czego w żadnym razie nie spodziewał się po jej ironicznym sposobie bycia. Jej ciało nie było w typie Harpera. Większość jego kochanek – z kilkoma wyjątkami – była dość szczupła, wręcz krucha. Seks również nie przypominał tego, jaki uprawiał w przeszłości. Nie było w nim żadnej walki. Nie było też pośpiechu czy kokietowania. Pieścili się nawzajem, dochodzili na zmianę i przez cały czas nieco kpiarsko się do siebie uśmiechali. Nie miał poczucia, że on robi to z nią bądź ona robi to z nim, ale że robią to wspólnie, zupełnie jakby myli sobie wzajemnie plecy w trakcie kąpieli. Jak na swoje rozmiary, miała stosunkowo małe piersi, obwisłe, szeroko rozstawione. Na brzuchu widniała blizna po cesarskim cięciu. Rzadkie włosy łonowe zaczynały siwieć. Po wszystkim, przy obopólnej zgodzie, zgasili światło, a nawet pocałowali się na dobranoc. Potem Harper zapadł w głęboki sen.

***

Rano spotkała go kolejna niespodzianka. Odkrył, że nie chce uciekać tak szybko, jak to tylko możliwe.

Obudził się pierwszy, przed świtem, powoli i łagodnie, tak jak zwykle budzi się człowiek śpiący głębokim snem. Obudził się w samą porę, by usłyszeć początek porannego chóru – ten ptak… Co to za ptak? Był niczym forpoczta dla pozostałych; najpierw pojawiało się to pojedyncze, nieśmiałe kwilenie, niczym pierwszy skrzypek strojący instrument, zanim dołączy do niego reszta orkiestry. A potem nagle rozlegała się cała ta rozkoszna kakofonia. Tu, w miasteczku, z większą łatwością niż w dolinie przychodziło mu rozpoznanie poszczególnych odgłosów. W środku tego głośnego koncertu odzywał się w końcu jego ukochany ptak, ten, który brzmiał jak staruszek trzęsący się ze śmiechu; próbuje powstrzymać ten śmiech, ale nie jest w stanie. Cziip! Cziip! Najpierw dwa głośne krzyki, a potem kaskada coraz cichszych nut spadających na siebie jedna po drugiej.

Świt: usłyszeć nadejście świtu, odetchnąć nim, poczuć ulgę i uświadomić sobie, że przeżyło się kolejną noc.

Leżał nieruchomo, nasłuchując śpiewu ptaków oraz oddechu Rity, i przyglądał się, jak światło przesącza się przez szczeliny między listwami w okiennicach.

Po chwili poczuł, że musi iść do toalety, więc najciszej, jak potrafił, wyślizgnął się z łóżka. Wróciwszy do pokoju, zatrzymał się i stał przez jakiś czas, patrząc przez moskitierę na Ritę, której ciało wydawało się tak rozmyte przez delikatną, miękką tkaninę, że mogła być w niemal każdym wieku; twarz pozbawiona przez sen wyrazistych rysów, plama włosów. Gdy przeszedł na swoją stronę łóżka, Rita odwróciła się, a zsunięte prześcieradło odsłoniło wzniesienie jednej z piersi. Zamrugała i posłała mu półuśmiech, a kiedy wszedł z powrotem do łóżka, znów odwróciła się do niego plecami i przesunęła w jego kierunku, tak aby mogli przytulić się do siebie na łyżeczkę.

***

Przez pewien czas leżeli i drzemali. W końcu Rita wstała, żeby skorzystać z toalety, a potem znowu się kochali.

Po wszystkim znów leżeli, tym razem twarzami do siebie; on obejmował ją za ramiona, a ona przerzuciła mu ramię przez biodro. Harper wyobrażał sobie, jak schodzi z nią na śniadanie do tego samego baru, w którym pili poprzedniego wieczoru, jak siadają naprzeciw siebie przy stoliku i zastanawiają się, co zamówić. Ciekawe, czy mają tu pudding z czarnego ryżu, gęsty od cukru palmowego. Dawno go nie jadł. Po tym, jak dostaliby sok pomarańczowy i kawę, nie odzywaliby się za wiele, aż wreszcie rozmowa zaczęłaby z wolna ożywać. Dyskutowaliby, jak spędzą dzień.

Być może tak właśnie wygląda małżeństwo, jeśli między małżonkami się układa. Nie mógł sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek tak się czuł z Franciscą; pożądanie, owszem, od czasu do czasu zdarzały się też różne sprzeczki, pojawiało się podskórne napięcie, nawet kiedy się nie kłócili – ale nigdy nie czuł takiego rodzaju spokoju jak teraz, nawet w weekendy.

Rita przewróciła się na drugi bok. Harper oparł głowę na łokciu i przez kilka chwil przyglądał się jej plecom: pulchnemu, blademu ciału, krągłym fałdom, miękkim pagórkom na jej talii. Wystające łopatki przypominały twarde grudki w miękkim ciele. Wyglądały jak zalążki skrzydeł. Przerzuciła długie włosy przez ramię i jasnobrązowy kłąb przetykany pasemkami siwizny zakołysał się na krótko między łopatkami, po czym ułożył się na plecach w kształt znaku zapytania odwróconego do góry nogami.

– Muszę iść – powiedziała cicho. – Wolałabym, żebyś wyszedł pierwszy.

Nie odezwał się.

– Nie możemy wyjść razem – dodała. – To małe miasto.

Wczoraj wieczorem szli razem kamienną ścieżką, ale wtedy panowały ciemności. Teraz był dzień.

Podniosła się z łóżka, odsłoniła moskitierę i przez chwilę stała odwrócona tyłem do Harpera. W końcu podeszła do niewielkiego biurka pod ścianą, gdzie zeszłej nocy niedbale rzuciła bieliznę.

Harper usiadł na łóżku i patrzył, jak się ubiera. Miał ochotę zapalić. Nie mógł sobie przypomnieć, co zrobił z paczką papierosów – całkiem możliwe, że zostawił ją na stoliku w barze. Przyglądał się kobiecie, aż zrozumiał, że już nic więcej od niej nie usłyszy, a wtedy gwałtownym ruchem zrzucił z siebie prześcieradło. Odfrunęło, wydymając moskitierę. Rita się nie odwróciła. Zwiesił nogi z łóżka i sięgnął po swoje zmięte ubranie leżące na podłodze.

***

Szedł wzdłuż ścieżki, która w dziennym świetle okazała się bocznym przejściem prowadzącym między krzakami a oknami innych pokoi. Gdzieś zza zarośli dobiegł go plusk wody w basenie i dziecięcy głos wołający coś po niemiecku. Gdy dotarł do baru połączonego z recepcją, zatrzymał się na chwilę, aż w końcu sobie przypomniał, że zapłacił wczoraj za pokój gotówką – wydał mu się niewiarygodnie tani. Musiał to zrobić, ponieważ spodziewał się, że rano pod jakimś zgrabnym pretekstem będzie próbował w miarę szybko się ulotnić. Przeszedł pod kamiennym łukiem i znalazł się na ulicy.

***

Jak na indonezyjskie standardy był już późny ranek. Naprzeciw pensjonatu mężczyzna w podkoszulku pokazywał parze młodych turystów z Zachodu, jak odpalić wynajęte motorowery. Wzdłuż ulicy, która opadała w kierunku głównej drogi, ciągnęły się małe restauracje. Byłoby najbardziej naturalne na świecie, gdyby teraz się zatrzymał i zamówił śniadanie – gdyby chciał, mógłby nawet wrócić do pensjonatu i tam coś zjeść, bo śniadanie było pewnie wliczone w cenę pokoju. Ale Rita nie powinna go podejrzewać o to, że się za nią włóczy. Tak bardzo zależało mu, by zrozumiała, iż popełniła błąd, że wszedł do maleńkiego lokalu po drugiej stronie ulicy i zamówił kawę, zamierzając usiąść tak, żeby widzieć każdego, kto przejdzie pod kamiennym łukiem w drodze z pensjonatu. Gdy Rita go zobaczy, na pewno poczuje się zakłopotana.

Kobieta zza lady uśmiechnęła się szeroko i popchnęła w jego stronę zalaminowane menu, ale on tylko pokręcił głową. Wskazała mu stolik najbliżej ulicy, lecz on usiadł rząd dalej i po krótkim oklepywaniu kieszeni znalazł okulary i paczkę papierosów, której jednak nie zostawił w barze.

Gdy tylko usiadł, od razu pożałował swojej decyzji. Jeśli ona wyjdzie, gdy on będzie tu siedział, zignoruje ją. A może tylko skinie jej głową, po czym odwróci wzrok i zapali. Ona pomyśli, że on czeka tu na nią, więc pokręci głową, by dać jej do zrozumienia, że się myli, a jeśli jego kawa będzie już wypita, wstanie i pomaszeruje w przeciwnym kierunku, w górę drogi, która prowadzi za miasto. Wyjął z kieszeni karteczki z notatkami i położył je na stoliku.

Obok knajpki znajdował się betonowy stopień, na którym siedziało dwóch chłopców. Patrzyli na niego i uśmiechali się, a potem szeptali coś do siebie po cichu. Zastanawiał się, czy to chłopcy od motorowerów zaparkowanych ukośnie u podnóża wzniesienia, ale wydawali się na to za młodzi. W ich uśmiechach było coś, co mu się nie spodobało.

Kobieta, która przyniosła jego kawę, rzuciła okiem na leżące na stoliku pieniądze, ale ich nie wzięła. Harper podniósł filiżankę do ust i pomyślał, że ci chłopcy z pewnością nie są kierowcami motorowerów. Potrafił rozpoznać młodych, niedoświadczonych ludzi, którzy zostali opłaceni, by wykonać konkretne zadanie bez podania im jakiejkolwiek informacji na temat jego znaczenia. Nie mówiono im wszystkiego, ponieważ dostawali pieniądze za śledzenie obiektu, a więc musieli się do niego zbliżyć. Szanse, że zostaną zauważeni i schwytani, były dosyć duże, dlatego też nigdy nie dostawali informacji, które mogliby wyjawić, gdyby ludzie z obstawy śledzonego zaczęli im na przykład przypiekać podeszwy stóp. Brak doświadczenia oznaczał, że raczej rzadko zachowywali się subtelnie – mało tego, ludziom, którzy ich wynajmowali, nie zależało na tym, by byli subtelni, chcieli, żeby obiekt czuł się śledzony. Co więcej, na ich twarzach było widać ekscytację. Zapewne był to pierwszy raz, kiedy ktoś ich poprosił, by zrobili coś tajnego, i na dodatek dobrze im za to zapłacił. Wierzyli, że to pierwszy krok do tego, by stać się kimś więcej niż tylko kelnerem, sprzątaczem czy kierowcą motoroweru – kraśnieli więc z dumy, jaką napełniało ich poczucie własnej ważności.

Dlaczego w takim razie ci dwaj obserwują pensjonat?

Na ulicę wyszła Rita. Nie spojrzała ani w lewo, ani w prawo, ani naprzeciw, gdzie siedział Harper, lecz natychmiast ruszyła w dół wzgórza. Szła pewnym krokiem – miała trochę męski chód. Byłoby normalne, gdyby na niego spojrzała i albo dostrzegła jego obecność, albo go zignorowała, ale ona celowo nie popatrzyła w jego kierunku, co nasunęło mu podejrzenie, że zanim wyszła, musiała zerknąć przez kamienną bramę.

Kończył pić kawę i kątem oka obserwował obu wyrostków, chcąc sprawdzić, czy się podniosą i pójdą za nią, ale oni nadal siedzieli. Harper odczekał pięć minut, po czym wstał od stolika i dopiero wówczas chłopcy się podnieśli. Skręcił w przeciwnym kierunku niż Rita i ruszył w górę wzgórza, w stronę skraju miasta. Minie pola ryżowe i wtedy zobaczy, tak dla pewności, w jakiej odległości idą za nim chłopcy. Nie obserwowali wyjścia z pensjonatu, wypatrując Rity. Czekali na niego.

Szedł miarowym krokiem w górę ulicy Dżalan Bisma prowadzącej poza miasto. Było tu niewielu ludzi. Przed nim maszerowała powoli para turystów w średnim wieku w ubraniach koloru khaki. Jeśli dobrze pamiętał, w tę stronę szło się do Małpiego Gaju, co znaczyło, że będzie mógł skręcić w lewo, kiedy droga przejdzie w ścieżkę, i innym szlakiem zawrócić do miasta. Gdy dotrze do głównej ulicy, zamówi kurs motorowerem do swojej chaty. To była tylko jednonocna przygoda, nic więcej, chwila wytchnienia od własnych myśli, które wciąż na niego czekały, tam, w dolinie, nad płynącą wartko rzeką. Zorientował się, że jest odwodniony po wczorajszej whisky. Kawa była błędem, a przynajmniej powinien zamówić do niej szklankę wody. Tutaj, na skąpanej w słońcu ścieżce, z turystami odzianymi w khaki przed nim i dwoma chłopcami z tyłu, nie było żadnej wody, ani kropli. Nagle, jak każdy spragniony człowiek, zaczął zauważać wokół siebie rozmaite zbiorniki: pola nawadniane brunatną wodą, w której stały zielone i kruche pędy ryżu; wieża ciśnień pośrodku upraw, wysoka, z otwartą platformą na szczycie i dachem zapewniającym cień. Wieża ciśnień czy wieża strażnicza – na pierwszy rzut oka trudno dostrzec różnicę.

Znów zaczął palić i pić. Mógł się tego domyślić. Seks, papierosy i alkohol – święta trójca. Czy da się robić tylko jedną z tych rzeczy bez pozostałych? Każda z nich pociągała za sobą następną. Chwytały się za ręce i tańczyły w jego głowie kółko graniaste. Kółko graniaste… Emma, ta Angielka, śpiewała mu to, gdy był pijany – Emma, dziewczyna, którą poznał w Singapurze. Kiedyś go uderzyła, ale nie potrafił sobie przypomnieć dlaczego.

Kolejne dwa dni spędził głównie na paleniu, chociaż towarzyszyła temu również pewna ilość whisky. Wiedział, że jeśli podejdzie do tego na serio, zajmie się tym z wyważoną intensywnością, wówczas może zdoła uniknąć chlania, a uniknięcie chlania byłoby bardzo, bardzo dobrym rozwiązaniem. Siedział na werandzie chaty, patrzył na las, pił whisky z filiżanki, wyobrażał sobie, jak Rita odwraca się do niego w łóżku plecami, a włosy opadają jej między łopatkami, i palił.

„Chryste – pomyślał – nie tak dawno temu wyszedłem cało z zamieszek w Dżakarcie, a potem zacząłem na poważnie rozważać, czy ludzie, którzy zatrudniają mnie od trzydziestu lat, nie dybią przypadkiem na moje życie. A tymczasem wystarczyło jedno spotkanie z kobietą i zmieniłem się w coś takiego”. Uświadomił sobie, że podoba mu się taki obraz samego siebie: cynicznego twardziela siedzącego na werandzie w dżungli z whisky i papierosami. Jeśli nie mogłeś być z kobietą, to z pewnością było najlepsze, na co mogłeś liczyć: picie, palenie i rozmyślanie o niej. Rozmyślanie o kobiecie było świetną wymówką, by odrzucić głowę, wychylając ostatnie kropelki whisky z filiżanki, a następnie chwycić butelkę, żeby ponownie nalać. Mógł też sobie wyobrażać, jak wyglądałby w jej oczach, gdyby zapalał kolejnego papierosa, osłaniając ręką zapałkę przed wiatrem i pstrykając nią spomiędzy palców, tak że przekoziołkowałaby w powietrzu i jednocześnie zgasła. „Widziałaś kiedyś, żeby zapałka dwukrotnie się paliła?” Ach, to dlatego Emma go uderzyła, teraz sobie przypominał. Już nigdy nie wytnie tego numeru żadnej dziewczynie. Nie mogły tego znieść.

Kadek od czasu do czasu przywoził zapasy jedzenia i wręczał mu je z zatroskaną miną. Harper zrobił się gadatliwy i zaczął wypytywać go o rodzinę, a raz nawet zaproponował, żeby się razem napili, lecz dostał jedynie krótkie, pełne zaskoczenia spojrzenie, niewielki ukłon i uprzejmą odmowę.

Kiedy Kadeka nie było w pobliżu, Harper zaczynał mamrotać do siebie pod nosem. Choć tak naprawdę nie mamrotał do siebie, ale do Rity.

Pragnął jej powiedzieć, jak było mu z nią przyjemnie i jak niezwykłe okazało się to dla niego doświadczenie. Chciał jej wyjaśnić, że choć brzmi to jak miałki komplement, wcale nim nie jest. Najbardziej uderzyło go to, że nie czuł się, jakby był z nią pierwszy raz. Nie będzie oczywiście drugiego ani trzeciego razu, nie mówiąc o dłuższym związku, ale nie czuł się tak, jakby to był pierwszy raz, ponieważ wydawało się to naturalne i nieuchronne już w pierwszej chwili, kiedy ujrzał ją siedzącą w kącie baru.

Wiele razy w życiu zdarzyło mu się poczuć silny pociąg do kobiety – i spora część z tych przypadków zdarzyła się w barze – ale zawsze wiązało się to z jakimiś zmaganiami, wyrafinowaną grą uwodzenia i perswazji, wycofywaniem się i umacnianiem swojej pozycji oraz niepewnością aż do ostatniej chwili, kiedy wreszcie splatali się w uścisku. Kobieta mogła wycofać się w każdym momencie i wiele z nich tak robiło. Zwykle chodziło właśnie o te podchody. Sam akt końcowy trwał tylko chwilę, a kiedy było już po wszystkim, to oznaczało naprawdę koniec. Już nigdy nie można było powtórzyć pierwszego razu z tą samą kobietą, już nigdy nie czuło się podniecenia i fascynacji niewiadomym.

Ale z Ritą nie było żadnych zmagań, tylko spokój oraz przyjemność. I podobnie jak nie było szczególnej ekscytacji przed, tak obyło się bez rozczarowania potem. Spokój i przyjemność przetrwały dłużej niż sam akt.

Być może chodziło o wiek. Im dłużej o tym myślał, kołysząc się na werandzie na drewnianym krześle, aż zaczął balansować na jego tylnych nogach, tym mocniej przekonywał się do tego, że bardziej niż jego liczył się tu jej wiek. Miał wrażenie, że kobiety czterdzieści pięć plus – a po jednej nocy z Ritą był najwyraźniej ekspertem w tej dziedzinie – są równie ujmujące jak mężczyźni. Przypominał sobie niektóre rozmowy z młodymi dziewczynami, kiedy sam jeszcze był młody, a przynajmniej na tyle młody, by być uważanym za kandydata na męża lub odpowiedni materiał na ojca. Istniało tak dużo okoliczności, które mogły rozczarować kobietę w tym wieku. Mogło się okazać, że nie jesteś w niej dostatecznie zakochany, a jeśli byłeś zakochany, to nie byłeś jej dostatecznie oddany lub dostatecznie wypłacalny, nawet jeśli byłeś odpowiednio oddany. A jeśli byłeś zakochany, oddany i wypłacalny, nigdy nie pomagałeś wystarczająco w domu. Kiedy spoglądał z perspektywy czasu na swoje małżeństwo z Franciscą, ogarniało go przytłaczające uczucie, że zawsze ją rozczarowywał, od samego początku – tak długie zwlekanie, zanim w końcu zdecydował się z nią ożenić, również nie pomagało. A potem jej ciche bohaterstwo w obliczu tego, jaki był: zawsze zachowywała się tak, aby myślał, że jest dobra i szlachetna. Jego błędem było poślubienie kobiety o dziesięć lat młodszej. Starsze, jak mu się wydawało na podstawie nowo zdobytego doświadczenia, były już rozczarowane mężczyznami i przestały zawracać sobie nimi głowę. Miały już mężów i dzieci, zdążyły przejść przez ten cały rodzinny młyn i znajdowały się już po drugiej jego stronie. Jeśli miały ochotę na seks, to postrzegały go dokładnie tak samo jak mężczyźni: jako formę rekreacji.

Ludzie tacy jak on i Rita: ich postawa wobec seksu wynikała zapewne z mankamentów, jakie mieli. Przygodne kontakty seksualne w ich wieku odpowiadały im właśnie dlatego, że czuli się skrępowani i zniechęceni konwenansami. Prawdę mówiąc, byli dziwni i niezwyczajni pod tyloma innymi względami, że seks wydawał się najmniej osobliwą spośród tych kwestii.

Harper czuł się zawsze nieswojo w towarzystwie mężczyzn, którzy uganiali się za młodszymi kobietami, i teraz, świeżo podniesiony na duchu przez Ritę, potrafił dokładnie wyjaśnić, dlaczego tak się działo. Próba zdobycia młodszej kobiety była rodzajem oszustwa: wiedziałeś, że ona chce czegoś innego niż ty, i musiałeś ją zwodzić, dopóki nie zyskałeś tego, na czym ci zależało. Ale z takimi kobietami jak Rita wszystko odbywało się tak spokojnie i relaksująco dlatego, że wiedziałeś, iż nie masz im nic do zaoferowania, i one też o tym wiedziały, więc w żadnym razie ich nie oszukiwałeś. Jak dożył takiego wieku, nie rozumiejąc tej prostej prawdy? Gdyby zdawał sobie z tego sprawę wcześniej, może już dawno próbowałby zaliczać starsze. Skąd u niego taka obsesja na punkcie ładnych, młodych kobiet, za których sprawą dobrze wyglądał w oczach innych facetów? Czy chodziło wyłącznie o to, co o nim myśleli, nawet jeśli wszystko odbywało się za zamkniętymi drzwiami? Jakie to idiotyczne!

Nagle zrobił się wczesny wieczór. Drugi dzień picia i palenia – gdzie podziały się całe dwa dni? A może nawet więcej? Zastanawiał się, jaki jest dzień tygodnia i jak długo siedzi już na tej werandzie. Miał luki w pamięci. Nie mógł sobie przypomnieć, co robił wcześniej i czy w ogóle coś jadł. Dzień szybko i miarowo osuwał się w zmierzch. Ściana drzew palmowych po drugiej stronie doliny stawała się ciemniejsza i ciemniejsza – niebawem zapadający mrok zupełnie go pochłonie i ogarnie go ślepa, nieuchronna noc.

Rita. Pragnął jej; chciał ją mieć tu, w chacie, przy sobie, gdy zapada zmrok. Ta myśl przyszła do niego czysta i niezmącona przez choćby najmniejsze zwątpienie. Choć spotkał ją tylko raz, już za nią tęsknił. Jej nieobecność była czymś w rodzaju fizycznej dolegliwości. Odczuwał ból – niewielki, lecz obejmujący całe ciało, jak na bardzo wczesnym etapie grypy.

Chciał wszystkiego się o niej dowiedzieć. Opędzała się od pytań na swój temat z równą zręcznością co on – jakby oboje odganiali się od much krążących nad stolikiem. W przeszłości Harper usiłował wydobyć od kobiet jak najwięcej informacji i zwykle nie wymagało to szczególnych starań. Większość już pięć minut od momentu poznania pragnęła mu się zwierzyć ze swej najbardziej osobistej tragedii, a te, które nie chciały, łatwo było do tego nakłonić: zazwyczaj wystarczało długie, badawcze spojrzenie. Rita zaś była wyraźnie zadowolona, że ich relacja pozostawała na powierzchownym poziomie, co kazało Harperowi myśleć, że miała coś do ukrycia, coś, czym nie chciała się dzielić.

Mówiła z ledwie wyczuwalnym akcentem – jak się okazało, była Belgijką z urodzenia, ale posługiwała się biegle angielskim i zapewne paroma innymi językami. Pracowała jako nauczycielka, a teraz zajmowała się kształceniem innych nauczycieli, tak mu powiedziała; była specjalistką od rozwijających się rejonów świata. Wiele podróżowała, od pewnego czasu przebywała na archipelagu. Harper pomyślał, że potrafi się odnaleźć niemal w każdej kulturze, z wyjątkiem własnej. Należała do tego samego narodu co on, narodu ludzi rozproszonych i porozrzucanych po całym świecie, obywateli bez kraju.

A co z tą blizną na jej brzuchu? Przypomniał sobie, jak zupełnie nieruchomo siedział rano na brzegu łóżka, tuż przed tym, jak Rita wstała i odsunęła moskitierę, tuż przed tym, jak powiedziała: „Muszę iść”. Z tej przepojonej spokojem chwili utkwił mu w głowie obraz jej nagich pleców. Od razu wiedział, że coś jest nie w porządku. Czuł, że coś się popsuło, że coś wymaga naprawienia.

Przypomniał sobie pewną młodą kobietę z biura, która podobała mu się przed laty, kiedy był jeszcze do wzięcia. Miała na imię Alida. Lubił ją, ponieważ uważał, że oboje są pod tym samym względem niezwykli. Alida miała babkę z Tajwanu, choć urodziła się i wychowała w Holandii i była bardziej holenderska niż jakakolwiek holenderska dziewczyna, którą znał. Miała również lekkiego zeza w jednym oku. Długie, proste włosy, szczupła sylwetka – kiedy się poznali, nie mógł oderwać wzroku od jej twarzy, próbując przez cały czas ustalić, co konkretnie jest w niej nie tak. Później dowiedział się o plotkach krążących po biurze, jakoby byli dla siebie stworzeni, ponieważ oboje są po części Azjatami.

Była w zespole maszynistek, jak się wówczas mówiło. Maszynistki interesowały się mężczyznami, którzy pracowali w terenie – w tamtych czasach jako agentów zatrudniano wyłącznie mężczyzn, a personel biura składał się właściwie z samych kobiet, choć liczba pracowników i tak była niewielka. Zawód Harpera wciąż jeszcze znajdował się w powijakach lub raczej na etapie tworzenia struktur. Większość agentów stanowili młodzi mężczyźni świeżo po wojsku – jak Harper. Krążyły pogłoski, że trzech dyrektorów to byli agenci NEFIS12, choć według Harpera dotyczyło to tylko jednego z nich: małego, żylastego faceta z siwymi włosami, który roztaczał wokół aurę kogoś tak pewnego siebie i doskonale wyszkolonego, że nie ma absolutnie nic nikomu do udowodnienia. Pozostali dwaj byli po prostu typowymi wojskowymi, którzy lubili się szarogęsić.

W 1969 roku Harper znów był w branży. Pod koniec sześćdziesiątego piątego wrócił z Indonezji przez Los Angeles – była to jego ostatnia wizyta w tym mieście, choć wówczas jeszcze tego nie wiedział – by zostać przeniesiony na czas nieokreślony na urlop zdrowotny. Czas nieokreślony trwał cztery lata. Kiedy wrócił do biura, nikomu nie było wolno pytać o wyjaśnienia. „Ze względu na twój bardzo młody wiek w tamtym okresie oraz na to, ile pieniędzy zainwestowaliśmy w twoje wyszkolenie, dostajesz drugą szansę – oznajmił Gregor. – Chyba nie muszę dodawać, że trzeciej nie będzie”. Pierwszego dnia po czteroletniej nieobecności ludzie w biurze, ledwo podrywając głowy, pozdrawiali go zdawkowym: „Hej, witaj z powrotem”, jakby nie było go dwa tygodnie. Zdawał sobie sprawę, że otacza go aura tajemniczości, ale nie robił nic, żeby ją rozwiać – dzięki niej łatwiej mu szło zaciąganie kobiet do łóżka. Zresztą nawet przed tym, co się wydarzyło w sześćdziesiątym piątym, miał spore możliwości w tym temacie. Kiedy był z kobietą, zawsze nadchodził ten rozkoszny moment, w którym wspominał o tym, że przyszedł na świat w obozie, a wtedy w jej oczach pojawiała się konsternacja, ponieważ wcale nie wyglądał na Żyda.

Jednym z powodów, dla których lubił Alidę, było to, że te wszystkie wybiegi wydawały się przy niej zupełnie zbędne – oboje w końcu pracowali w tej samej branży. Ich rozmowy przed pójściem do łóżka dotyczyły w większości spraw związanych z pracą. Seks był głośny i pełen uniesień. Po wszystkim trzymała go w objęciach, leżąc na pojedynczym łóżku w swym wynajmowanym do spółki mieszkaniu, i czubkami palców zataczała niewielkie kręgi na jego plecach – to był ten rodzaj pieszczoty, który przed seksem działał pobudzająco, a po nim uspokajająco.

Harper na wpół przysypiał, gdy zapytała:

– Wiesz, co mówią o tobie w biurze, prawda?

Myślał, że zaraz usłyszy od niej jakąś bezsensowną porcję plotek: nienawidzisz Aldemara, ponieważ on więcej od ciebie zarabia (nieprawda, istniało mnóstwo innych powodów, by nienawidzić Aldemara) albo przespałeś się z Lotte z księgowości w Wydziale Europejskim, a ona nałykała się pigułek, gdy odmówiłeś poślubienia jej (to akurat prawda). Tego rodzaju plotki były na porządku dziennym w każdej grupie osób pracujących razem na jednym piętrze tego samego budynku, a w ich przypadku popyt na nie okazywał się tym większy, że nie mogli wyjawić nikomu ze znajomych, w jakiego rodzaju firmie pracują.

– Mówią, że byłeś poddany okropnym torturom.

Palce Alidy znieruchomiały. Harper podniósł głowę i spojrzał jej w twarz. Uśmiechała się do niego, zsunęła nieco poduszkę i oparła głowę na ręce zgiętej w łokciu. Jej delikatne włosy opadły ciemną kaskadą na obnażony obojczyk i ramię. Wyraz jej twarzy sugerował nie tylko to, że sama jest rozbawiona tymi plotkami, lecz także że oczekuje, iż jego to również rozbawi.

– Mówią, że gdy zostałeś schwytany w dżungli w Holenderskich Indiach Wschodnich…

– Teraz to Indonezja.

– W Indonezji. No więc mówią, że gdy zostałeś schwytany w dżungli, pocięli ci plecy sierpami. To dlatego nie odzywasz się w biurze za wiele i jesteś zamknięty w sobie. To dlatego odszedłeś z firmy na cztery lata. Załamałeś się i na pewien czas trafiłeś do wariatkowa, potem próbowałeś być farmerem. Wspomogli cię finansowo, ale się nie udało, więc wróciłeś. – To ostatnie przynajmniej było prawdą. Firma dobrze się nim zaopiekowała. Było to w końcu w jej interesie. Ostatnia rzecz, która jej była potrzebna, to psychicznie chory były agent, który rozpowiada na prawo i lewo o swoich przeżyciach. Alida uniosła palec i zaczęła sunąć nim po jego ramieniu. – Mówią, że twoje plecy są pokryte straszliwymi bliznami.

Więc to dlatego gładziła go po plecach: aby odkryć, że są gładkie i nieskazitelne. Ależ musiał ją spotkać zawód.

– No cóż – rzekł Harper, patrząc na nią – ale nie są, sama widzisz.

***

Black Water

Подняться наверх