Читать книгу Siostra Perły - Lucinda Riley - Страница 12
2
ОглавлениеW plaży Railay najlepsze jest to, że leży na półwyspie i właściwie można na nią dotrzeć tylko łódką. Byłyśmy ze Star w wielu niezwykłych miejscach, ale siedzenie na drewnianej ławce tradycyjnej łodzi z długą zadartą rufą, płynącej z szumem po wodzie barwy akwamaryny, a potem widok niezwykłych wapiennych skał w kształcie kolumn wznoszących się ku intensywnie błękitnemu niebu, znajduje się na mojej liście pięciu najbardziej magicznych chwil w życiu.
W miarę jak zbliżaliśmy się do brzegu, coraz wyraźniejsze stawały się przymocowane do skały liny i ludzie, którzy wyglądali jak wspinające się po nich kolorowe mrówki ubrane w jaskrawe, odblaskowe szorty. Zarzuciłam na ramiona ciężki plecak i zeszłam z łodzi. Poczułam ciarki przyjemnego podniecenia. Choć mam krótkie kończyny, są silne i zwinne, a wspinaczka po skałach należy do rzeczy, w których jestem dobra. Nie jest to cenna umiejętność dla kogoś, kto mieszka w centrum Londynu i chce zostać artystką, ale tutaj ma znaczenie. Pomyślałam, że w zależności od tego, gdzie znajdujemy się na ziemi, nasze słabe i mocne strony są albo zaletami, albo wadami. W szkole byłam matołkiem, za to Star, całkiem dosłownie – supergwiazdą. Ale tu, w Krabi, znikała w cieniu. Siedziała na plaży z książką, a ja rozkoszowałam się rozlicznymi sportami na świeżym powietrzu oferowanymi w tej okolicy. Mama kiedyś powiedziała, że moim żywiołem jest otwarta przestrzeń. Pewnie właśnie dlatego w społeczności Railay byłam lepiej znana niż moja siostra.
Woda wokół łodzi miała unikalny kolor: tam gdzie świeciło na nią słońce, była turkusowa, a w cieniu ogromnych skał nabierała głębokiej zieleni. Koniec przeprawy odbyłam, brodząc przez płyciznę w stronę lądu. Widziałam przed sobą całą plażę: łagodny półksiężyc białego piasku ograniczony ogromnymi wapiennymi kolumnami. Tu i ówdzie rosły palmy pomiędzy prostymi drewnianymi chałupami, w których mieściły się hotele i bary. Z jednego z nich dochodziły mnie kojące dźwięki muzyki reggae.
Brnęłam przez parzący biały piasek w stronę hotelu Railay Beach, gdzie mieszkałyśmy w ubiegłym roku. W końcu dotarłam do recepcji – pełniącej również funkcję baru – w rogu drewnianej werandy.
– Cześć – przywitałam młodą nieznaną mi Tajkę. – Macie pokój na kilka tygodni?
Bacznie mi się przyjrzała i popatrzyła do dużej teczki z rezerwacjami. Uważnie oglądała każdą stronę, wodząc po niej palcem, aż wreszcie pokręciła głową.
– Idzie Boże Narodzenie. Po dwudziestym pierwszym my nie mieć ani jednego pokoju.
– W takim razie może zostanę chociaż na następne dwa tygodnie? – zaproponowałam.
Nagle poczułam, że ktoś klepie mnie w plecy.
– Cee? To ty, prawda?
Odwróciłam się i zobaczyłam Jacka, wysokiego Australijczyka o sprężystych mięśniach. Był właścicielem hotelu i prowadził szkołę wspinaczki skałkowej na pobliskiej plaży.
– Tak. Cześć. – Uśmiechnęłam się do niego szeroko. – Właśnie biorę pokój w hotelu, na najbliższe dwa tygodnie, bo potem muszę się stąd zmywać. Podobno macie pełne obłożenie.
– Dla ciebie na pewno znajdzie się jakaś komórka, złotko, nie martw się. Jesteś z siostrą?
– Nie. Tym razem przyleciałam sama.
– Na ile zostajesz?
– Odlatuję po Nowym Roku.
– Daj mi znać, gdybyś chciała mi pomóc na skale. Przydałabyś mi się, Cee. O tej porze roku robi się tu dom wariatów.
– Może się zgłoszę. Dzięki – odparłam.
– Proszę wypełnić dane. – Tajka podała mi kwestionariusz.
– Nie zawracaj tym sobie głowy, Nam – zwrócił się do niej Jack. – Cee była tu w zeszłym roku z siostrą, więc wszystkie jej dane już mamy. – Spojrzał na mnie. – Chodź. Zaprowadzę cię do twojego pokoju.
– Dzięki.
Kiedy Jack brał mój plecak, zauważyłam, że recepcjonistka mierzy mnie złym wzrokiem.
– A dokąd jedziesz potem? – spytał.
– Do Australii.
Stanęliśmy przed pokojem numer dwadzieścia dwa, na końcu przejścia. Zobaczyłam, że moja kwatera jest tuż przy generatorze prądu, w dodatku z widokiem na dwa wielkie śmietniki.
– A, do mojej ojczyzny! Gdzie dokładnie?
– Na północno-zachodnie wybrzeże.
– A wiesz, że o tej porze roku jest tam piekielny skwar?
– Upał mi nie przeszkadza – odpowiedziałam i otworzyłam drzwi.
– To na razie. – Jack pomachał mi i odszedł wolnym krokiem.
Chociaż pokój był maleńki, wilgotny i okropnie śmierdział śmieciami, z ulgą rzuciłam plecak na podłogę. Od tygodni nie czułam się tak dobrze, bo to ważne być rozpoznawalną. W ubiegłym roku od czasu do czasu pracowałam w szkole wspinaczki. Uwielbiałam sprawdzać liny i mocować klientom uprząż. Obie ze Star krucho stałyśmy z gotówką, więc pasowało im, że Jack w zamian za moją pracę obniżył rachunek za pokój. Ciekawe, co by zrobił, gdybym mu powiedziała, że nie muszę już pracować, bo teraz jestem milionerką? – pomyślałam. W każdym razie na papierze…
Pociągnęłam za postrzępiony sznurek, żeby włączyć wiatrak na suficie. W końcu rozkręcił się z piskiem i stukotem, ale wywołał tylko ledwie odczuwalny powiew. Zrzuciłam z siebie ubrania, włożyłam bikini i sarong, który kupiłam tu w ubiegłym roku, po czym wyszłam z pokoju i ruszyłam na plażę. Chwilę siedziałam na piasku, z rozbawieniem dochodząc do wniosku, że tu, w „raju”, jest milion razy głośniej niż w moim londyńskim mieszkaniu nad rzeką, bo tyle tu przypływa i odpływa tradycyjnych długich łodzi z silnikami. Wstałam, podeszłam do brzegu i poszłam pobrodzić w morzu. Kiedy znalazłam się już dostatecznie daleko, położyłam się na plecach na cudownej wodzie. Patrząc w niebo, dziękowałam Bogu – czy też Buddzie, czy komukolwiek należy dziękować – że wróciłam do Krabi. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam się u siebie.
*
Tej nocy, jak często w przeszłości, spałam na plaży. Na sobie miałam tylko tunikę, bluzę z kapturem, a pod głowę dla wygody położyłam nadmuchiwaną poduszkę. Gdy poprzednim razem chodziłam spać na plażę, Star traktowała mnie jak wariatkę.
– Na śmierć zagryzą cię komary – ostrzegała mnie.
Ja jednak – sama nie wiem dlaczego – mając nad sobą księżyc i gwiazdy, czułam się bezpieczniejsza niż pod jakimkolwiek dachem zrobionym przez człowieka.
Obudziło mnie łaskotanie w twarz. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że koło mnie w stronę morza przeszły duże męskie stopy. Strzepnęłam z siebie piasek, którym mnie obsypały, i zobaczyłam, że poza nami na plaży nie ma żywej duszy. Na horyzoncie pojawiło się nikłe światło, z czego wynikało, że nadchodzi świt. Rozdrażniona, że tak wcześnie zostałam obudzona, przyglądałam się, jak mężczyzna z brodą i czarnymi związanymi w kucyk włosami wystającymi spod bejsbolówki dochodzi do brzegu i siada, podciągając nogi do klatki piersiowej i obejmując je rękami. Odwróciłam się na drugi bok, by z powrotem zasnąć – najlepiej śpi mi się między czwartą a dziesiątą rano – ale ani moje ciało, ani umysł nie chciały współpracować. Usiadłam więc w tej samej pozycji co mężczyzna przede mną i razem z nim przyglądałam się wschodowi słońca.
Chociaż byłam w wielu egzotycznych miejscach, stosunkowo niewiele razy widziałam, jak wschodzi słońce. Wczesny ranek nie jest moją ulubioną porą. Wspaniałe, subtelne barwy brzasku przywiodły mi na myśl malarstwo Turnera, ale w realu było znacznie piękniej.
Kiedy spektakl dobiegł końca, mężczyzna natychmiast wstał i odszedł brzegiem plaży. Z oddali dobiegły mnie ledwie słyszalne odgłosy długiej łodzi oznajmiające początek dnia ludzkiej pracy. Postanowiłam schronić się w pokoju, zanim plaża zapełni się przybywającymi i odpływającymi turystami, i wstałam. Warto było się obudzić, żeby to zobaczyć, pomyślałam, przekręcając klucz w zamku, a potem kładąc się do łóżka.
*
Jak zwykle tutaj, czas mijał mi niepostrzeżenie. Zgodziłam się pomóc Jackowi w szkole wspinaczki skałkowej. Oprócz tego chodziłam nurkować ze sprzętem. Pływałam w towarzystwie koników morskich, barwnych ryb papuzich i rekinów rafowych, które krążyły między koralami, nie racząc nawet rzucić na mnie okiem.
Zachody słońca spędzałam wśród ludzi siedzących na rozłożonych na plaży matach. W tle słychać było dźwięki piosenek Boba Marleya. Przyjemnie zaskoczyło mnie, jak wielu mieszkańców Railay zapamiętało mnie z zeszłego roku. Wracałam do swojego pokoju, dopiero gdy zapadał zmrok, a ludzie przenosili się do baru, żeby się upić. Nie było mi jednak szczególnie przykro, bo to ja ich opuszczałam, a nie odwrotnie, więc gdybym chciała, zawsze mogłam do nich z powrotem dołączyć. Ale tak naprawdę humor poprawił mi się, kiedy dzień po przyjeździe w końcu odważyłam się włączyć telefon i zobaczyłam, że Star wysłała mi mnóstwo SMS-ów w stylu: Gdzie jesteś?, Strasznie się o ciebie martwię!, Proszę, zadzwoń do mnie!, i wielokrotnie nagrała się na pocztę głosową. Głównie w kółko powtarzała, że bardzo mnie przeprasza. Chwilę zajęło mi, żeby wysłać jej odpowiedź – nie tylko z powodu dysleksji i dlatego, że słownik w moim telefonie miał jeszcze większe problemy z ortografią niż ja, ale też po prostu nie wiedziałam, co napisać.
Wreszcie odpisałam, że u mnie w porządku i przepraszam, że nie odezwałam się wcześniej, ale jestem w podróży. Co było prawdą – i to nie tylko w sensie dosłownym. Natychmiast odpowiedziała, że bardzo jej ulżyło, cieszy się, że nic mi nie jest, i jeszcze raz mnie przeprasza. Zapytała, gdzie jestem, ale coś powstrzymało mnie od odpowiedzi. Może to dziecinne, lecz musiałam zachować dla siebie jakąś tajemnicę. Bo ostatnio to Star mnóstwo przede mną ukrywała.