Читать книгу Piękna krew - Lucius Shepard - Страница 5
ОглавлениеNocą po krętych uliczkach Morningshade, rozbrzmiewających śmiechem, krzykiem i kakofonią konkurujących melodii, przewalał się tłum pijaków, awanturników, kupców, dziwek, rzezimieszków, kieszonkowców oraz ich nielicznych potencjalnych ofiar. Przechodnie przepychali się, poszturchiwali i przeciskali w kłębach dymu, leniwa rzeka ludzkości odzianej w łachmany i krzykliwą tandetę chlupotała o brzegi tawern i sklepów z ginem, nędznych gospód, podejrzanych zamtuzów i rozchwierutanych domków wspartych na sobie nawzajem niczym zramolali wujowie o szarych gębach w zapadniętych kapeluszach z nasmołowanego papieru. Nad tym wszystkim wypiętrzał się kłąb smolistej czerni – brzuch i bok tułowia Griaule’a, z którego zwieszała się kurtyna pnączy i kępiastych epifitów; niektóre opadały tak nisko, że niemal ocierały się o dachy rysujące się na granatowoczarnym tle nieba.
W miarę jak przepychaliśmy się coraz bliżej smoka, ludzi ubywało, kuchenne wonie słabły, zabudowa rzedła, aż w końcu znaleźliśmy się na półokrągłym ubitym placu (za dnia rozkładał się na nim pchli targ) przylegającym do przygiętej przedniej łapy i potężnej szponiastej stopy Griaule’a. Stała tam tylko jedna godna uwagi budowla, rozchwierutana konstrukcja ze sfatygowanych desek, z mnóstwem mansard, wykuszy i innych architektonicznych ozdóbek: hotel Sin Salida, najbardziej niesławny dom publiczny w całym Morningshade. Dwa smocze pazury zostały wkomponowane w fundamenty budynku, tworząc kolosalne pożółkłe ze starości kościane obramowanie jego wejścia, on sam zaś wznosił się na niewiarygodną wysokość ośmiu pięter i zdawało się, że jest o krok od runięcia w gruzy – chociaż w rzeczywistości był całkiem solidny, a stabilność gwarantowały mu sznury grube jak cumy okrętowe, łączące go z łuskowatą kostką łapy Griaule’a, o którą się opierał.
Na stopniach przy wejściu stało pół tuzina kobiet w aksamitnych szarawarach i z obnażonymi piersiami oraz większa od nich liczba mężczyzn, podejrzanych z wyglądu i w większości uzbrojonych w maczety. Wśród nich ganiały bawiące się w berka dzieci w jasnoniebieskich spodniach i koszulach, który to strój był jak hotelowy uniform dowodzący ich przynależności do Sin Salida. Z początku nikt nie zwracał na nas uwagi, kiedy jednak znaleźliśmy się w zasięgu głosu, wszyscy – zarówno dzieci, jak i dorośli – zwrócili się w naszą stronę, jakby zareagowali na jakiś niesłyszalny dla nas sygnał. Na ich twarzach malowało się niepokojące połączenie wielkiego skupienia i całkowitej obojętności. Dziwna poza szybko jednak zniknęła, a gospodarze wybiegli nam na spotkanie z uśmiechem i szeroko rozpostartymi ramionami, zapraszając do skorzystania z gościny.
Braulio DaSilva, Dom Griaule’a