Читать книгу Dolina tęczy - Lucy Maud Montgomery - Страница 5

1. Jak dobrze być znowu w domu

Оглавление

Majowy wieczór pachniał tak świeżo, jak czasami pachną młode, zielone jabłka w koszyku. Gładka tafla wody w Zatoce Czterech Wiatrów połyskiwała lekko, ozłocona światłem toczącego się ku zachodowi słońca, ale morze pomrukiwało płaczliwie, oblizując mokrymi językami piasek na plaży. Gdyby nie ciepły wiatr, unoszący na pobliskiej drodze czerwonawy pył, trudno byłoby uwierzyć, że wiosna zagościła w najlepsze.

Na tej właśnie drodze pojawiła się korpulentna postać w osobie panny Kornelii. Właściwiej byłoby powiedzieć: pani Elliot, jako że trzynaście lat temu została ona szczęśliwą małżonką marszałka Elliota, ale dla przyjaciół pozostała panną Kornelią i tak ją w dalszym ciągu nazywali. Wszyscy, poza Zuzanną, która zajmowała się domem państwa Blythe’ów. Otóż Zuzanna konwenansami nie przejmowała się wcale, ale zwrotu „pani Elliot” używała z wielkim upodobaniem i przy każdej okazji, jakby chciała dać pannie Kornelii do zrozumienia, że jak się komuś zachciało na starość zmieniać nazwisko, to niech je teraz dźwiga i nie udaje, że jest kimś innym, niż jest.

Tego dnia panna Kornelia śpieszyła z wizytą na Złoty Brzeg, by odwiedzić swoich przyjaciół, którzy dopiero co wrócili z Europy. Dr Gilbert Blythe został zaproszony do udziału w kongresie medycznym i oboje wraz z Anią uznali, że to dobra okazja, by pozwiedzać sobie Stary Kontynent. Panna Kornelia przyśpieszyła kroku. Od lutego, gdy wyjechali, minęły trzy miesiące. Ileż to nowin ma im do przekazania! Przecież nie wiedzą, że na plebanii zamieszkała nowa rodzina. I to jaka! Na wspomnienie nowych sąsiadów panna Kornelia sapnęła z niesmakiem i zaczęła iść jeszcze szybciej.

Ania i Zuzanna zauważyły nadchodzącego gościa z daleka, bo siedziały sobie na werandzie, odpoczywając i kontemplując urodę świata: kocięta biegające po skrzypiącej podłodze, pożegnalne trele drozdów, zawiadamiających z rozłożystego klonu, że idą spać, i kępy cytrynowożółtych żonkili, rozjaśniających ciemny trawnik pod lekko zmurszałym ogrodowym murkiem.

Ania usiadła na schodku werandy, przyciągnęła kolana pod brodę i oparłszy na nich głowę, w zamyśleniu patrzyła na ogród. Nie wyglądała na matkę sześciorga dzieci, a z jej pięknych zielonoszarych oczu nie zniknęło dawne, dziewczęce rozmarzenie, które zawsze przydawało jej uroku. Z tyłu, na hamaku, owinięta kocykiem, spała, pochrapując cichutko, jej najmłodsza córeczka, sześcioletnia Rilla. Dziewczynka po mamie miała na głowie mnóstwo rudych loczków, a zaciśnięte teraz mocno powieki skrywały wielkie, orzechowe oczy. Zmarszczone śmiesznie czoło świadczyło, że małej coś się śni.

Zuzanna trzymała w ramionach – też posypiającego – Shirleya. Chłopczyk przypominał czekoladkę: krągły i apetyczny, miał śniadą buzię, którą zdobiły zdrowe rumieńce i ciemnobrązowa czuprynka na głowie. Był oczkiem w głowie Zuzanny, która miała do niego wyraźną słabość; może dlatego, że to ona się nim głównie zajmowała, gdy Ania po porodzie dość długo chorowała. Zuzanna kochała wszystkie dzieciaki ze Złotego Brzegu, ale tylu objawów czułości, całusów i przytuleń co Shirley nie doświadczyło żadne z nich.

Jego ojciec uważał, że gdyby nie ta troska Zuzanny, chłopczyk nie przeżyłby pierwszych, trudnych miesięcy swojego życia. – On jest po trosze moim dzieckiem – mawiała Zuzanna. – Bo robiłam przy nim to wszystko, co robi mama. Nic dziwnego, że to do Zuzanny biegł mały urwis, gdy stłukł sobie kolano, za nią się chował, gdy coś spsocił i groziła mu kara; to ona też go najczęściej usypiała. I choć inne dzieciaki Blythe’ów nieraz oberwały od Zuzanny ścierką po głowie, na Shirleya nigdy ręki nie podniosła. Ani też nie pozwalała go karcić, a gdy kiedyś zrobił to w jej obecności Gilbert, Zuzanna ciężko się na niego obraziła.

– Co za człowiek! – mruczała potem nieżyczliwie, trzaskając w kuchni garnkami. – Nawet w niewinnym aniołku znalazłby powód, żeby mu nagadać!

I na znak swojego głębokiego zniesmaczenia taką postawą przez długi czas nie piekła panu doktorowi szarlotki, za którą on przepadał.

Na czas, gdy rodzice zwiedzali europejskie zabytki, dzieciaki zostały wysłane do Avonlea, tylko małego Shirleya Zuzanna zabrała ze sobą, gdy jechała na urlop do brata. Przez kilka tygodni miała go tylko dla siebie, ale z radością wróciła do Złotego Brzegu, stęskniona za resztą dzieciaków. Bo w domu to Zuzanna była wyrocznią i decydowała o wszystkich codziennych sprawach; nawet Ania nie miała odwagi wtedy protestować. Irytowało to zawsze bardzo panią Linde, gdy przyjeżdżała do nich z wizytą.

– W głowie się nie mieści! – kręciła głową z dezaprobatą. – Kto tu właściwie sprząta i gotuje, a kto zarządza i decyduje?! Pozwoliłaś, by weszła ci na głowę!

– A któż to do nas zmierza od przystani? – Zuzanna wyciągnęła głowę i wytężyła wzrok. – Pani Kornelia Elliot, jeśli mnie wzrok nie myli. Oj, to zaraz nas zasypie plotkami, od których przez trzy miesiące sobie odpoczywałyśmy.

– Już się cieszę! – ożywiła się od razu Ania. – Uwielbiam ploteczki panny Kornelii, zwłaszcza te z Glen St. Mary, Zuzanno. Liczę, że zostaniemy dokładnie poinformowane, co się tu bez nas wyprawiało. Kto się urodził, a kto umarł, kto wyjechał, a kto przyjechał, kto zgubił krowę, ale za to znalazł miłość. Jak ja się cieszę, że znowu jestem w domu, wśród przyjaciół! Nie uwierzysz, ale ja nawet podczas spaceru w ogrodach Opactwa Westminsterskiego rozmyślałam, którego z dwóch swoich adoratorów wybierze Millicent Drew. Wstyd się przyznać, Zuzanno, ale ja chyba kocham plotkować – śmiała się Ania.

– Nie ma się pani czego wstydzić – pocieszyła ją niezawodna Zuzanna. – Prawda jest taka, że każda normalna kobieta lubi wiedzieć, co się dookoła niej dzieje. Ja też jestem ciekawa, na kogo się zdecyduje nasza Millicent. Sama wprawdzie nigdy nie miałam narzeczonego, a co dopiero dwóch, ale nie narzekam. Miałam dość czasu, żeby się do tego stanu przyzwyczaić. Choć muszę przyznać, że nie wiem, co ci mężczyźni w niej widzą. Na głowie ma taki bałagan, jakby się czesała ogrodowymi grabiami!

– Jest zabawna i urocza – wyjaśniła jej Ania. – I ma śliczną buzię. Mężczyźni przepadają za takimi kobietami.

– Pani się pewnie na tym lepiej zna. W Biblii jest napisane, że piękno to źródło pychy i próżności, ale jeśli o mnie chodzi i sam Pan Bóg nie miałby nic przeciwko temu, chętnie pobyłabym trochę pyszna i próżna. Wiem, wiem… Kiedyś każda z nas będzie aniołem, tylko co aniołowi po urodzie, jak wokół same anioły? A jeśli chce pani poznać nowiny, służę jedną: podobno w zeszłym tygodniu pani Miller, ta z przystani, próbowała popełnić samobójstwo.

– Co ty mówisz, Zuzanno?! – przeraziła się Ania.

– Nic jej się nie stało – pośpiesznie uspokoiła ją Zuzanna. – Nie powiodła się jej ta próba. Między nami mówiąc, wcale jej się nie dziwię. Jak się ma takiego drania za męża… – Zuzanna pokręciła głową z potępieniem w oczach. – Choć to, co chciała zrobić, było głupie, jak nie wiem co. Przecież gdyby zrobiła to skutecznie, on by sobie dalej ćwierkał i zaglądał w oczy innej. O, gdyby to na mnie trafił, miałby się z pyszna! Tak bym mu długo kołki na głowie ciosała, aż by sam wolał się utopić. Co nie znaczy, że pochwalam samobójstwo jako rozwiązanie – zastrzegła na wszelki wypadek. – Co to, to nie! Cokolwiek by się działo.

– Ale co jest nie tak z tym Harrisonem Millerem? – zainteresowała się Ania. – Ciągle słyszę na niego jakieś narzekania. O co chodzi?

– Jedni nazywają go dewotem i mówią, że ma fioła na punkcie religii – Zuzanna narysowało kółko na czole. – Ale są i tacy, którzy mówią, że to zwykły cwaniak, przebiegły i sprytny jak mało kto. A jak jest naprawdę z Harrisonem Millerem, Bóg jeden wie. Raz wszystkich rozstawia po kątach i straszy ogniem piekielnym, a za chwilę wszystko ma w nosie i idzie do gospody, gdzie upija się do nieprzytomności. Gdyby mnie ktoś spytał o zdanie, myślę, że on ma nie po kolei w głowie. Wariat, znaczy. Jego dziadek też stracił rozum. Mówił, że łażą po nim pająki wielkie jak koty. Ba, nie tylko łaziły; fruwały nawet! Jeśli o mnie chodzi, liczę na to, że nie zwariuję na starość, bo u nas, u Bakerów znaczy, szaleńców nie było. Ale jeśli już koniecznie bym musiała zwariować i coś tam widzieć dookoła siebie, to niech to nie będą pająki! – wzniosła oczy do nieba i posłała Panu Bogu błagalne spojrzenie. – Okropnie się boję tego paskudztwa. A co do pani Miller… – zawahała się chwilę – to ja sama nie wiem, czy jej należy gratulować, czy współczuć, że przeżyła – zakończyła Zuzanna refleksyjnie i gorzko zarazem. – Mówią, że ona wyszła za tego nieszczęsnego Harrisona na złość Ryszardowi Taylorowi. Nie sądzi pani, że to nie najmądrzejszy powód wkładania na palec obrączki? Bo ja tak. No, ale co ja, stara panna, mogę wiedzieć o małżeństwie! – prychnęła. – No, proszę, miałam rację. Kornelia Bryant-Elliot stoi przy furtce. Zaniosę mojego chłopczyka do łóżka i poszukam czegoś, żeby zająć ręce, bo kto wie, co mogłabym zrobić tej kobiecie.


Dolina tęczy

Подняться наверх