Читать книгу Krwawa noc w Skolimowie - Ludwik Marian Kurnatowski - Страница 4
ОглавлениеZapewne wszyscy czytelnicy pamiętają jeszcze krwawą zbrodnię, jaka miała miejsce dnia 5 lutego 1922 r. i która swym bestialstwem przewyższała wszystkie inne. Z całą pewnością rzec mogę, iż podobnie krwawej zbrodni nie notowała dotychczas kryminalistyka polska. Podejrzewam, że jest to przede wszystkim wpływ wielkiej wojny, która życie ludzkie pozbawiła wszelkiej wartości i zepchnęła słabsze a podatniejsze jednostki na drogę występku i morderstwa.
Działo się to, jak nadmieniłem, na początku lutego 1922 r. Wczesnym rankiem wpadł do mego mieszkania zdyszany wywiadowca Urzędu Śledczego i przyniósł mi telegram, który otrzymał przed chwilą z komendy I okręgu P. P. Telefonogram ten zawierał lakoniczny meldunek, iż poprzedniego wieczoru nieznani bandyci dokonali w Skolimowie pod Warszawą napadu na zagrodę młynarza, Stanisława Rygla, w czasie którego to napadu zamordowano pięć osób, a raniono dwie. Na zakończenie komenda polecała Urzędowi Śledczemu wobec doniosłości wydarzenia zająć się tą sprawą bardzo energicznie.
Pięć trupów i dwóch rannych! Rzeczywiście był to niesłychanie krwawy napad! Nie namyślając się więc ani chwili, zmobilizowałem natychmiast pogotowie rezerwy policji i wraz z kilkunastoma wywiadowcami Urzędu Śledczego udaliśmy się samochodami na miejsce przestępstwa.
W Skolimowie, na drodze wiodącej od szosy do zagrody, gdzie rozegrała się krwawa tragedia – stały nieprzebrane tłumy. Kto żyw na wieść o morderstwie biegł ujrzeć na własne oczy teren krwawej gospodarki bandytów. Ze wszech stron rozlegały się wrogie okrzyki pod adresem nieznanych sprawców. Na nasz widok tłum zafalował.
– Policja przyjechała – przebiegł stłumiony szept i zgromadzeni zaczęli rozstępować się, torując nam drogę do zagrody.
Już na progu drażnił nozdrza mdły zapach krwi. Pewnie ujrzymy ładne jatki – pomyślałem.
Pracując od lat w policji śledczej, przywykłem do widoku zmasakrowanych ofiar, lecz to, co ujrzałem w mieszkaniu Rygla, grozą swą przewyższało najbardziej wybujałą fantazję. Oczom naszym przedstawił się tak potworny widok, że krew dosłownie krzepła w żyłach.
Mieszkanie było zdemolowane doszczętnie. Zda się jakaś horda tatarska tu popasała, a nie zastawszy wrogów, mściła się na sprzętach i ścianach.
Porozbijane szafy, połamane meble, rozrzucona w nieładzie pościel i rzeczy, a wszędzie krew, krew, całe morze krwi. Na ziemi w kałużach skrzepłej krwi leżały pokotem trupy pomordowanych. W szeroko rozwartych oczach zastygł wyraz bezgranicznego przerażenia, rozchylone spazmem krzyku usta, zda się do ostatniego tchu, wzywały daremnie ratunku.
Obraz ten był straszny, taką grozą wiało od nieszczęsnych ofiar, że wysiłkiem woli musiałem przemóc się, by przystąpić do prowadzenia śledztwa.
Zarządzone dochodzenie wykazało, że ofiarami mordu byli Antoni Rygiel, brat właściciela młyna, lat 58, Zofia Rygiel, córka właściciela, lat 18, Aleksander Kraszewski, kominiarz, lat 42, i dwaj czeladnicy młynarscy Orzechowski i Winiarek.
Oględziny trupów pozwoliły skonstatować, iż Antoni Rygiel miał połamane ręce i nogi, całe zaś ciało sine od uderzeń czymś ciężkim. O tym zaś jakie tortury przechodziła przed śmiercią Zofia Rygiel świadczyły jej ręce pocięte doszczętnie sztyletem czy też nożem i sine pręgi na ciele od uderzeń okutym kijem.
Sposób w jaki napastnicy dręczyli ofiary świadczył, że miało się tu do czynienia z zemstą lub mordem rabunkowym. Druga możliwość była prawdopodobniejsza – dowodem czego był brak pieniędzy, biżuterii i wszelkich kosztowniejszych rzeczy. Zresztą długoletnia praktyka nauczyła mnie, iż działający pod wpływem zemsty bandyci rzadko, kiedy ważą się na masowy mord, wybierając przeważnie chwilę, gdy ofiary są same.
Przypuszczenie moje sprawdziło się rychło, gdy po obejrzeniu trupów i wizji lokalnej, przystąpiłem do dalszego śledztwa.
– Czy są jacyś świadkowie zbrodni? – zapytałem towarzyszącego mi komendanta posterunku policyjnego w Skolimowie.
– Owszem – odparł pośpiesznie – ze wszystkich zamieszkujących zagrodę ocaleli jedynie służąca, dwoje najmłodszych dzieci właściciela – dziewczynka i chłopak – oraz korepetytor, student Małek, nie licząc właściciela z żoną, którzy bawili w Warszawie. Student i chłopczyk są ciężko ranni i przewieziono ich do Warszawy. Co się tyczy służącej i córeczki Rygla – jeśli pan naczelnik każe – sprowadzę ich natychmiast.
– Tak, proszę je przywołać.
Przodownik odsalutował i odszedł. Po chwili powrócił w towarzystwie ośmioletniej dziewczynki i starej kobiety. W dużych, rozwartych źrenicach dziecka taiło się przerażenie. Szła niechętnie, trzymając się kurczowo ręki policjanta. Widać nie uspokoiła się jeszcze po przebytych zdarzeniach.
– Nie bój się maleńka – odezwałem się łagodnie gładząc dziecko po główce. – Nie zrobimy ci nic złego. Opowiedz nam, jak to się wszystko stało, jak wpadli bandyci, co robili?
Zachęcona zaczęła przestępować w zakłopotaniu z nóżki na nóżkę.
– Ja nie wiem, proszę pana. To było takie straszne. Siedzieliśmy w pokoju, gdy nagle zaczęto strzelać na podwórzu i do pokoju wpadli z rewolwerami jacyś mężczyźni. Strasznie się przelękłam i schowałam pod pierzynę i nic nie widziałam. Słyszałam tylko, że strzelali i krzyczeli, a Zosia i stryjcio jęczeli – a potem było cicho i przyjechali tatuś z mamusią. Wyjęli mnie z łóżka i zobaczyłam tyle krwi na podłodze i stryjcio zabity i Zosia, i Zygmuś ranny. O rety, rety – zawodziła, zanosząc się od płaczu.
– No cicho, cicho maleńka – uspakajałem, jak mogłem rozpaczającą dziewczynkę – powiedz mi lepiej kochanie, czy widziałaś bandytów?
– Owszem, proszę pana – szeptała wśród łez.
– A nie potrafiłabyś opowiedzieć, jak wyglądali?
– O nie, proszę pana. Widziałam, że mieli chustki na twarzach, a jeden tylko był taki wysoki, duży i miał takie jasne włosy. Widziałam bandytów bardzo krótko, a potem, jak leżałam pod pierzyną, to tak bardzo się bałam, że nawet nie wyglądałam.