Читать книгу Branka Cyganów - Ludwik Marian Kurnatowski - Страница 4
Branka cyganów
ОглавлениеPrzed kilku tygodniami w pismach codziennych ukazały się wzmianki o odbywającym się w Koszycach procesie cyganów, oskarżonych o mordowanie ludzi i... odżywianie się ich mięsem. Fakt kanibalizmu w dwudziestym wieku jest czymś tak niesłychanym, że trudno się nawet dziwić zaciekawieniu, jakie ogarnęło na wieść o nim czytelników-Polaków. Toteż wiele pism, w szczególności Wieczór Warszawski wysłało swych korespondentów do Koszyc. Dzięki tej okoliczności mieliśmy możność śledzić z dnia na dzień przebieg sensacyjnego procesu.
Podczas rozprawy sądowej ujawniło się wiele ciekawych momentów z życia, znajdującego się pod oskarżeniem obozu cygańskiego. Jeden fakt zwłaszcza specjalnie zwrócił moją uwagę i dał mi wiele do myślenia. Czytając suchą wzmiankę o nim, przypomniałem sobie pewną zagadkową historię z niedawnych lat, w rozwikłaniu której sam byłem bezpośrednio zainteresowany. Ośmielam się mniemać, że tajemnicza ta sprawa zainteresuje czytelników, w szczególności czytelnikówłodzian, z tego więc powodu zamierzam opowiedzieć ją w skrócie. Zastrzegam się jednak, że nie wyciągam z niej żadnych wniosków konkretnych, pozostawiając Czytelnikowi znalezienie wspólnego ogniwa, pomiędzy wypadkiem z roku 1921 a jednym z faktów, ujawnionych przez sąd w Koszycach.
Rdzenni łodzianie pamiętają zapewne rodzinę niejakich Szternbergów, zamieszkałych w Łodzi, przy ulicy Pomorskiej. Co prawda rodzina ta nie odznaczała się niczym specjalnym, jednak nieszczęście, jakie ją spotkało, uczyniło ją bardzo znaną pośród mieszkańców polskiego Manchesteru.
Stało się to w roku 1921.
Lato tego roku było skwarne, toteż kto tylko mógł, uciekał ze spowitej dymem Łodzi na wieś, aby tam, wśród pól i lasów wypocząć i nabrać nowych sił do borykania się z ciężkimi warunkami życia. Jednak los nie wszystkim pozwolił na przebywanie na wilegiaturze 1 na wsi – byli tu i tacy, których brak funduszów zmuszał do szukania wypoczynku po małych zapadłych miasteczkach. W tej liczbie była między innymi rodzina Szternberga.
Stary Szternberg, którego interesy wiązały się z miastem, pozostał na lato w Łodzi, żonę zaś z dziećmi wysłał do teściów do Sieradza, gdzie ojciec jego żony posiadał duży tartak.
Znasz, Czytelniku, polskiej prowincjonalne miasteczka i warunki, w jakich ich mieszkańcy pędzą żywot? Przypominasz zapewne sobie małe, niebrukowane uliczki, kędy w tumanach kurzu bawią się w niewysychających nigdy bajorach setki obywateli i obywatelek młodocianych? Wiesz też, jak wielkie wrażenie wywołuje najdrobniejszy nawias życia codziennego?
Toteż, gdy dziewięcioletnia Estera Szternberg wpadła do mieszkania dziadków przy tartaku z okrzykiem:
– Mameleben, die cyganes kim! – każdy, kto się tylko tam znajdował, wybiegł na ulicę z błyskawiczną szybkością, by być świadkiem naocznym niezwykłego zdarzenia.
Estera powiedziała prawdę: wąską uliczką przeciągał tabor cygański. Konie, wiozące wysokie wozy o budach płóciennych, trzęsące się przy każdym ruchu, człapały leniwie, na wozach drzemały, kiwając się, matrony, młódź cygańska szła pieszo, bacznie przyglądając się miasteczku i wyległej ludności. Młode, smagłe cyganki, szumiąc marszczonymi spódnicami i dzwoniąc sznurami korali, uwijały się żwawo, proponując każdemu spotkanemu postawić nieśmiertelną kabałę lub powróżyć z ręki.
– Ny, ny – kiwali głowami niezbyt ucieszeni z odwiedzin sieradzanie – trzeba będzie dobrze drzwi zamykać, bo kradzieże się teraz zaczną, nie upilnujesz ni kury, ni bielizny suszącej się, cyganie niczego nie przepuszczą.
Tak się też i stało. Nie było dnia od chwili przybycia obozu, aby coś nie zginęło. To bielizna porozwieszana na płotkach ginęła w tajemniczy sposób, to drób z kurników, a nawet i statki kuchenne. Wreszcie ludność miała gruntownie dosyć nieproszonych gości. Rozpoczęły się skargi na cyganów, policja zajęta była bezustannie spisywaniem nieskończonych protokołów, aż wreszcie starosta miejscowy, ulegając prośbom ludności, polecił przybyszom zwinąć obóz i wynosić się co rychlej z miasta, wyznaczając dzień eksmisji.
Sieradzanie odetchnęli z ulgą, gdy w domu w dniu oznaczonym ujrzeli cyganów, zabierających swe manatki i wyruszających w drogę. I znów uliczkami miasteczka przeciągnęła barwna karawana, lecz tym razem w odwrotnym kierunku.
Gdy ostatni wóz cygański opuścił przedmieście Sieradza, życie wróciło do zwykłego trybu. W powietrzu unosił się znów zapach smakowitej cebuli i na ulicach znów rozlegał się gwar bawiącej się dzieciarni.
Zbliżało się południe.