Читать книгу W przeklętym domu - Maciej Roman Wierzbiński - Страница 4

I
Prawem kaduka.

Оглавление

— Długo jeszcze?...

— Dziesięć niedziel...

— A za co?

— …Miemiec przestąpił mi drogę...

— Co chcecie od doktora?

— Ano dokładkę Chleba. Dobry on?

— Dobry?...Dobry dla umarłych. Z nami byle prędko.

— A co wam „brakuje”?

— Żolądek, ciśnienie...

Szepty cichuteńkie, jak brzęk much, snuly się po biało otynkowanej ścianie wązkiego, małego korytarzyka, w którym szereg niezgrabnych postaci w wyblakłem płótnie więziennem stał tuż przy murze, z twarzami do niego zwróconemi, z apatycznym spokojem przywykłych do czekania i, jak kłody, obcą wolą z miejsca na miejsce przerzucanych stworzeń.

Czekali na lekarza, który miał pojawić się przez dwoje drzwi, dzielących korytarzyk od krużganku, przecinającego część gmachu zajętego przez biura — przez drzwi dębowe i drugie z żelaznych, rozsuwających się krat złożone. Zaspany dozorca z pałaszykiem podoficerskim przy boku, podpierał szerokiemi plecami odrzwia przy wejściu do izdebki lekarskiej i nudził się strasznie, mrużąc blade, jakby po pijatyce zamglone oczy.

Ukazał się posługacz lazaretowy w pantoflach i fartuchu, zabrał kilka lampek ze stolika pod kaflanym piecykiem, na którym rozpościerała się rozwarta księga felczera, przeszedł wzrokiem szereg więźniów, jakby szukał między nimi znajomych, i znikł w ubocznych drzwiach, z których po chwili wyszedł inny, opasły dozorca i, zbliżywszy się do kolegi, wszczął z nim półgębkiem rozmowę, przerywaną długiemi pauzami. Apatya głęboka, cmentarna leżała kamieniem na tem zebraniu.

Ale pod powłoką tej martwoty nieprzeniknionej drgały dorywcze iskierki myśli, życzeń i skarg, na ścianę padały szmery, w którycn powtarzało się stereotypowe pytanie, jakie każdy więzień nosi na ustach, kardynalne pytanie:

—Jak długo jeszcze?...

Nie odwracając do siebie twarzy, aby nie zwrócić na siebie uwagi dozorców, stojąc jak przymurowani, rzucali sobie króciutkie zdania.

Opodal mieszczucha, rozmawiającego z chłopem, za pobicie „Miemca” skazanym drakońsko, sterczał zwalisty, szpakowaty mężczyzna, z twarzą czerwono - siną, nabrzękłą i gonił po ścianie niespokojnemi oczyma nałogoweg pijaka. Kulawy sąsiad jego raz i drugi zerknął na niego ukradkiem i szepnął:

— Panie Wojtkowski?... I pan tu?...

Niezrozumiały, basowy pomruk był odpowiedzią alkoholika.

— Za co?... Hm?...

— ...Weksel...

— Na jak długo kochanego pana zamknęli?... — pytał po pauzie kulawy, siwy więzień, niezrażony wściekłością Wojtkowskiego, który gryzł, przeżuwał słowa przez chwilę, nim wykrztusił:

— Nic panu do tego!

— Że też pan kochany zawsze zły, jak tylko pamiętam... Prawda, bez kieliszeczka i mnie ciężko, ale cóż robić?... Obaj pamiętamy inne czasy, kochany panie... Ha, cóż robić?... Pan był kiedyś sekretarzem sądowym, prawda? I sędziego w pysk chlasnąl?... Wszystko przez kieliszek...

Westchnął i dodał pod nosem swe: „ha, cóż robić?...”

A Wojtkowski milczał kamiennie, strzygąc tylko nerwowo palcami i ciskając na ścianę spojrzenie furyata.

Lecz w tem dozorca Schmidt ocknął się ze swego dziennego półsnu i, znudzony czekaniem, huknął w alkierzyk głosem pogromcy dzikich zwierząt:

— Halt Maul!... Verflucht nochmal mit dem verdammten polnischen Geplapper!... (Stul pysk!... Niech dyabli biorą z tem przeklętem polskiem pyskowaniem)!

Stała się cisza, jakby makiem posiał. Tylko kilku więźniów, którzy, świeżo w te mury wstąpiwszy, mieli poddać się rewizyi lekarskiej i dlatego byli do połowy ciała obnażeni, poczęli dygotać i dzwonić zębami. Bo w wilgotnym alkierzu, do którego nigdy nie przedostawał się promień słońca przez okno poblizkim murem ocienione, chłód stawał się dokuczliwym.

Ziewnięcie dozorcy przerwało ciszę i było niejako sygnałem do rozpoczęcia szeptów na nowo.

Wreszcie za drzwiami rozległy się szybkie kroki. Klucze zadzwoniły, wpadł lekarz, przesunął się szybko i znikł w izdebce — nerwowy szczupły mężczyzna, ozdobiony tytułami Medicinalrat’a, jako człowiek mający stosunki i jako „prawdziwie niemiecki mąż”. Za nim wszedł felczer i natychmiast rozpoczęło się przepędzanie chorych z niemal błyskawiczną szybkością. Rutynowany lekarz znał fortele i wykręty; nic nie było dla niego niespodzianką, jednych zbywał odpornem machnięciem ręki, innych półsłówkiem, pod adresem felczera. Niebawem wypadł z izdebki, znikł w drzwiach w izbie szpitalnej, i dziad kościelny nie zmówiłby zdrowaśki, a już pan radca spieszył przez dziedziniec więzienny na „Frühschoppen” na poranny kufel piwa.

W mgnieniu oka alkierzyk opustoszal. Pozostał tylko felczer Roswolski z kulawym Ludwisiewiczem, odkomenderowanym do lazaretu. Przypominając sobie jego fizyognomię, dozorca zapytał więźnia, sposobiąc bandaże:

— Kiedy pan był tutaj ostatni raz?

— Dziewięć miesięcy temu wyszedłem.

— Siedział pan tu kilka razy?

— Dopiero trzy razy... w tym więzieniu— odparł Ludwisiewicz, dziwiąc się sam temu.

— A z tą nogą nie lepiej!

— Nie. Skoro jesień zawsze mam z nią biedę.

Zaprowadzono go do obszernej, podłużnej izby z sześciu łóżkami, ustawionemi w pewnych odstępach w dwóch rzędach i wysuniętemi na pokój tak, iż nie wiele było miejsca do przejścia. Duże, niby tryptyk z trzech części złożone, okno mansardowe wprowadzało tylko skąpe i mdłe światło dlatego, że o kilka kroków przed niem wznosił się wysoki mur, a powtóre—szyby były z nieprzejrzystego karbowanego pionowo szkła i silnie okratowąne. Przy wielkim stole siedział tu młody, zdrowo wyglądający robotnik i zwijał szpagat w kłęby. Gdy drzwi się rozwarły, zaraz opuścił ręce i spojrzał ciekawie na wchodzącego więźnia.

Prócz niego tylko dwóch pacyentów było w izbie. Jeden z nich, młody brunet z białą wygoloną twarzą i wydatnym nosem. Z pomocą rogowego różka zwijał arkusze wyciętego na koperty papieru według blaszanej formy, którą należycie układał. A tuż w pobliżu jego, w łóżku najbliżej okien spoczywał—jak martwy—starszy mężczyzna, nakryty aż pod brodę derą i niebieskawo kratkowanem czystem płótnem.

Zbudzony, otworzył blade oczy, w których malowała się krańcowa rezygnacya, poruszył głową, wyciągnął powoli na przykrycie chudą rękę i znowu zapadł w głuchą, zimną ciszę sarkofagu.

Tymczasem dozorca, ex-podoficer z korpusu sanitarnego, bandażował chorą nogę nowego pacyenta, który spokojnem, ale bystrem okiem przyglądał się swym towarzyszom, a mianowicie młodemu brunetowi, gdyż mimo workowaty, długi uniform płócienny, uderzyło go w jego fizyognomii coś wyróżniającego go z pośród zwykłych mieszkańców więzienia.

Był to Korawski, więzień polityczny, który w swej celi wprawdzie mógł zajmować się i zajmował wyłącznie czytaniem i pisaniem, ale w lazarecie musiał zatrudniać się lekką prącą ręczną, aby druki jego nie dostały się do rąk jego towarzyszów. Gdy, nie znosząc więziennego wiktu, przyszło mu przymierać z głodu i sypiać w niewysuszonej, zimnej jak lód bieliznie, osłabiony jego organizm nie wytrzymał próby. Korawski zapadł na zapalenie płuc, które przykuło go do łóżka na dłuższy czas i którego ślady nosił jeszcze na przejrzystej twarzy.

Zaledwie felczer opuścił pokój, Ludwisiewicż, zawsze stęskniony za pogawędką a znudzony w samotnej celi, niezwłocznie począł go wypytywać: Kto? skąd? na co chory? a gdy dowiedział się, że ma przed sobą skazanego za przestępstwo prasowe, rzekł ucieszony:

— Tośmy koledzy, panie kochany!

Teraz dopiero Korawski, który półgębkiem odpowiadał na indagacye Ludwiesiwicza, spojrzał uważniej na wychudzoną, kościstą twarz starego więźnia i z niedowierzaniem począł:

— To pan także...?

— Tak, kochany panie... polityczny... polityczny. Chociaż nie ma się prawie nic lepiej od innych więźniów, zawsze to nie byle kto — taki polityczny więzień... Chcesz jakiej ulgi, to wpierw pieniądze na stół. Bez tego nic. Pan pewno postarał się o pozwolenie czytania i pisania?

— Tak jest. Płacę za to dwie marki na dzień.

— Ba! Oczywiście! Geld! Ohne Geld ist nix, panie kochany. Na politycznych oni jeszcze zarabiają... No, na mnie nic! Ale, proszę kochanego pana, czy to nam, politycznym, nie powinni dać ludzkiej strawy, zamiast paść nas, jak wszelką hołotę, kapustą i kartoflami? Nie powinni dawać kawałka mięsa i choć piwa szklaneczki?

Westchnął zcicha, żałośnie i dorzucił:

— Nawet szwab, i ten nie weźmie obiadu w usta bez kufelka piwa...

Poczem stęknął, mruknął z rezygnacyą buddysty:

— Ha, cóź robić?...

I począł rozbierać się przy przeznaczonem dla siebie łóżku, a Korawski, patrząc na jego podejrzanie zaczerwieniony nos, zagadnął:

— Jaki to udział brał pan w polityce?

W przeklętym domu

Подняться наверх