Читать книгу NIewidzialna ręka - Maciej Wasielewski - Страница 5
Оглавление1
Zasłaniał okna. Lato czy zima światło wpadało przez szpary między ciężkimi zasłonami; wszystko co wewnątrz nikło w ciemności. Wystarczyło jednak, aby wpuścił powietrze, struga światła drgała i zdawało się, że wprawia w ruch Misia Uszatka, najlepszego przyjaciela Misia – Zajączka i jeszcze kilka lalek, które ukrył w pokoju do pisania.
Odwiedzałem go, jak niektórzy odwiedzają muzea albo kościoły, aby uszczknąć czegoś do życia z cudzej wyobraźni. Wszystko, co składował w pokoju do pisania, sprawiało wrażenie obmyślonego dla wyobraźni. Do ścian przylegały masywne regały, na których stały książki, rzadkie książki, liczone w setkach, inne leżały rozproszone na podłodze, parapecie, spiętrzone na biurku i krzesłach. Pod łóżkiem upchnął jeszcze skórzaną walizkę, była zamknięta na kłódkę, i worki pocztowe zawiązane na supły. Przy drzwiach ułożył stos starych gazet, świeżych nie widziałem.
Mówił, że jest to pokój rzeczy bezpowrotnie minionych i że nauczył się w nim żyć. Miał białe włosy, pobrużdżone policzki, długie rozdwojone paznokcie.
Zwykle przed dziewiątą rozdzwaniał się telefon. Krótkie sygnały wybudzały go ze snu. Przywierał dłońmi do materaca, w pierwszej chwili niepewny, w jakiej rzeczywistości się znajduje, prostował nogi i ręce, po czym kierował się do sąsiedniego pokoju, skąd dochodził dźwięk dzwonka. Kroki stawiał ostrożnie, przesuwał dłonią po grzbietach książek. Nieliczni, z którymi jeszcze rozmawiał, rozumieli, że cierpi fizyczny ból; ruch stanowi wysiłek, ręce zapewne szukają słuchawki. Halo? U mnie bez zmian, Joanka nadal nie żyje.
Mijał rok, jak otworzyli ją i zaszyli. Nowotwór wątroby, usłyszał, nadal stawia opór medycynie. Od śmierci żony traktował życie jak przykry obowiązek. Żył, bo się urodził, żył, bo jeszcze Felek leżał przy nim, pysk opierał na łapach, niedołężny i ufny. Opiekował się nim tak, jak jeszcze potrafił. Sadzał go na lewym przedramieniu, bo w prawą rękę brał białą laskę, zamykał drzwi wewnętrzne, a potem drugie – pancerne i krok po kroku niemal zsuwał się ze schodów. Od czterdziestu lat mieszkał na Sadybie w czteropiętrowym bloku bez windy. Czasem wpadał na panią Wieczorek. Oboje kolebali się na opuchniętych nogach. Ilekroć mówiła: panie Zimiński, ja panu dobrze życzę, niech pan już uśpi Felka, fukał na nią: pani sama się uśpi, pani Wieczorek. Felek sypiał obok Joanki. Pani robiła jej zastrzyki. Pani Wieczorek opierała się wtedy o jego ramię: w takim razie mnie uśpij, kochany panie Zimiński. Nóg już nie czuję, dalej nie pójdę. Więc odkładał laskę, by z jamnikiem i sąsiadką wspinać się na piętro. Już dobrze, uspokajał, nikt od nas niczego nie chce.
Wynurzał się jak kret z jamy, ręką zasłaniał słońce. Codziennie powtarzał tę samą drogę; odwiedzał warzywniak, okrążał plac zabaw i dalej brzozową alejką szedł w stronę poczty. W warzywniaku wybierał pomidory, po czym wręczał portfel sprzedawcy, a ten zwykle brał mniej, niż wychodziło z rachunku. Przy placu zabaw napominał podrostki, by zamykały furtkę, bo młodsze dzieci, bo psy bez kagańca. Tłumaczył: po coś tę osłonkę pobudowali. I słyszał wysokie głosy: pierdol się albo: niech pan do mnie nie mówi. Więc szedł dalej, wzdłuż bloku, wzdłuż napisu sprejem: zniszczyliśmy wam elewację. W popielnicy kosza na śmieci zostawiał dwa nienapoczęte papierosy. Podrzucał je, odkąd usłyszał, że są ludzie, którzy zbierają niedopałki. A kiedy Felek robił, co musiał, on zaczepiał przechodniów: przepraszam, czy potrafią państwo pomóc? Pokazywał, żeby zebrać w worek. I kiedy kucali w trawie, pogodniał, kokietował, mówił, że ma niewyobrażalne szczęście; ludzie mu pomagają.
Był dla mnie panem Maciejem, a ja dla niego Maciejkiem. Zazwyczaj wielkie dokonania podążają za człowiekiem, ale on z jakichś powodów wyciszał swój życiorys.
Poznaliśmy się wiosną dwa tysiące szóstego w dawnym Domu Łaziebnym przy Bednarskiej, gdzie urządzono wydział dziennikarstwa. Siadał w zaciemnionym studiu, otoczony grupką studentów, urządzał nam próby kamerowe, tłumaczył, co lubi obiektyw. Ilekroć wchodziliśmy spóźnieni, wstawał na powitanie, a czasem, niby od niechcenia, pytał, czy zastanawialiśmy się, dlaczego trzeba przebudować świat i czy poczuwamy się do tego zadania. Ale jego głos topniał pośród naszych rozmów o piersiach, wierszówkach, o tym, jak łączyć stypendium socjalne z etatem, wreszcie, czy okulary pasują do twarzy.
Tamtej wiosny pisałem artykuł do „Życia Warszawy” o zapomnianych niezapomnianych; mój pierwszy dwuszpaltowy tekst. Spytałem, czy zgodziłby się zostać bohaterem. Przekonywałem, szczyl skupiony na sobie, że można mi ufać, mam dorobek, jestem miesiąc po debiucie notką o występie zespołu Vavamuffin, czterysta znaków: co, gdzie, kiedy. Fiii, zagwizdał, pierwociny. On też debiutował w „Życiu Warszawy”, w czterdziestym szóstym, był ode mnie sporo młodszy. Napisał o Halce Moniuszki. Spytałem: czy pan redaktor jeszcze coś robi? Starał się nie okazać urazy.
Tamto spotkanie zapoczątkowało regularne wizyty. Odtąd widywaliśmy się raz, dwa razy w tygodniu, paliliśmy papierosy, a ja wysłuchiwałem jego opowieści – a to o wyprawie na Spitzbergen, a to o przyjaźni z księżną Monako albo o Indianinie, który pod Częstochową walczył z hitlerowcami. Opowiadał łagodnym, miarowym tonem, starannie dobierał szczegóły.
Wiem, że prowadził pamiętnik. Pisał dużo, wołami, w jednej linijce mieścił trzy, cztery słowa, a kiedy stracił wzrok, pisał jeszcze więcej. Nie mam pewności, może żartował, ale raz bąknął, że dzięki ślepocie wyraźniej słyszy sumienie. Pamiętniki traktował jednak poważnie. Co napisał, chował zaraz do tekturowych teczek, a teczki układał chronologicznie na wysokiej półce. I nie pozwalał do nich zaglądać. Jak umrę, powtarzał, jak już wam umrę.
Stawałem się jego oczami. Wybierał książkę i prosił, by mu poczytać. Czytałem więc Prusa, Sołżenicyna, Marksa, dużo Marksa, a jeszcze Fromma, Korczaka, Tatarkiewicza, Parandowskiego, Rousseau, Arystotelesa. Nie pamiętam, kiedy zrozumiałem, że to dla mnie wybiera te lektury. Z początku najbardziej interesowały mnie jego książki. Niektóre opatrzone były dedykacjami:
Młodszemu koledze – Konstanty I. Gałczyński
Maćkowi, wobec którego wciąż mam nieczyste sumienie – Jacek Kuroń
Panu Maciejowi Zimińskiemu, z uznaniem – Wojciech Jaruzelski
Kiedy oczy szczypały już od czytania, wymyślał mi zajęcia. A to żebym nazbierał pinezek, innym razem chciał, bym kupił plastikowe szczypce w sklepie Wszystko po pięć złotych. Robiłem, o co prosił, choć nie od razu rozumiałem jego intencje.
I tak pewnego majowego popołudnia, kiedy na zewnątrz paliło słońce, a ja w półmroku jego pokoju podklejałem taborety filcem, wysypał listy na biurko i spytał, czy mam pokusę, by zmieniać rzeczywistość. Uśmiechnąłem się w duchu, bo rozczulało mnie, ilekroć urządzał mi teatr. Maciejku, a gdybyś mógł spełnić ambicje najznamienitszych utopistów? Gdybyś stanął przed szansą i oddał się zadaniu – osiągnąć jak najwięcej szczęścia dla bezliku ludzi? Odłożyłem robotę i zacząłem przerzucać kartki, trochę zaciekawiony, a trochę dla jego przyjemności. On, stare dziecko, wymyślił mi jeszcze jedną zabawę. Powiedział: zachowałem na dowód, co potrafi człowiek. Ja na to, że dopiero czytaliśmy Conrada i wiemy, że nie sposób zmienić rzeczywistości bardziej, aniżeli zmienia się ona sama. Zaśmiał się cicho, po czym opowiedział mi tę historię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki