Читать книгу Przeciąg w drzwiach - Madeleine L'Engle - Страница 5
Jeden
Smoki Charlesa Wallace’a
Оглавление– W ogródku warzywnym bliźniaków są smoki.
Meg Murry cofnęła głowę z lodówki, w której myszkowała w poszukiwaniu jakiejś przekąski po szkole, i spojrzała na sześcioletniego brata.
– Co?
– W ogródku warzywnym bliźniaków są smoki. Albo były. Teraz przeniosły się na północne pastwisko.
Meg nic nie odpowiedziała – kiedy Charles Wallace mówił coś dziwnego, lepiej było wstrzymać się z reakcją – i odwróciła się z powrotem do lodówki.
– Chyba jak zwykle wezmę sałatę i pomidora. Szukałam czegoś nowego, innego i ekscytującego.
– Meg, słyszałaś mnie?
– Tak, słyszałam. Myślę, że zjem pasztetową i serek śmietankowy. – Wyjęła z lodówki produkty na kanapkę i butelkę mleka, po czym położyła je na kuchennym stole.
Charles Wallace czekał cierpliwie. Meg popatrzyła na niego z niepokojem, do którego nie chciała się przyznać nawet przed samą sobą. Zobaczyła świeże rozdarcia na kolanach niebieskich dżinsów brata i ciemniejący siniak na policzku pod lewym okiem.
– No dobrze, duzi chłopcy tym razem napadli cię na boisku szkolnym, czy kiedy wysiadłeś z autobusu?
– Meg, nie słuchasz mnie.
– Tak się składa, że martwi mnie, że chodzisz do szkoły od dwóch miesięcy, a nie było ani jednego tygodnia, żebyś nie został pobity. Jeśli opowiadałeś o smokach w ogrodzie albo o czymś takim, wiele by to wyjaśniało.
– Nie, nic nie rozumiesz. Zobaczyłem je, dopiero kiedy wróciłem do domu.
Gdy Meg bardzo się martwiła, wpadała w złość z byle powodu. Teraz spode łba łypnęła na kanapkę.
– Wolałabym, żeby matka kupowała serek, który łatwo się rozsmarowuje. Przez ten tutaj robią się dziury w chlebie. Gdzie ona jest?
– W laboratorium, kończy eksperyment. Kazała, żebym ci powiedział, że niedługo przyjdzie.
– A gdzie ojciec?
– Zadzwonili do niego w imieniu L.A. Pojechał do Waszyngtonu na kilka dni.
Podobnie jak smoki w ogrodzie, wizyty ich ojca w Białym Domu należały do spraw, o których lepiej nie mówić w szkole. Jednakże w przeciwieństwie do smoków te wyjazdy były prawdziwe.
Charles Wallace wyczuł powątpiewanie siostry.
– Ale ja je widziałem, Meg. Smoki. Zjedz kanapkę i idź zobaczyć.
– Gdzie Sandy i Dennys?
– Na treningu piłki nożnej. Nie mówiłem nikomu oprócz ciebie. – Charles Wallace nagle wydał się zagubiony i wyglądał młodziej niż na swoje sześć lat, kiedy dodał: – Szkoda, że autobus szkolny nie przyjechał wcześniej. Czekałem na ciebie i czekałem.
Meg odwróciła się do lodówki, żeby wyjąć sałatę i chwilę się zastanowić, choć nie mogła liczyć na to, że brat nie odczyta jej myśli, podobnie jak wcześniej wyczuł jej wątpliwości co do smoków. Nie potrafiła nawet odgadnąć, co rzeczywiście widział. Bo, że widział coś niezwykłego, tego była pewna.
Charles Wallace w milczeniu obserwował, jak siostra szykuje sobie kanapkę, starannie składając kromki chleba i precyzyjnie tnąc je na równe kawałki.
– Ciekawe, czy pan Jenkins widział kiedyś smoka?
Pan Jenkins był dyrektorem wiejskiej szkoły, a Meg w swoim czasie miała z nim na pieńku. Nie łudziła się, że poruszy go to, co przydarzyło się Charlesowi Wallace’owi, ani że będzie gotów ingerować w „normalne procedury demokracji”, jak je nazywał.
– Pan Jenkins wierzy w prawo dżungli – powiedziała z pełnymi ustami. – Czy w dżungli nie ma smoków?
Charles Wallace dopił mleko.
– Nic dziwnego, że zawsze oblewasz naukę o społeczeństwie. Przestań zwlekać i zjedz kanapkę. Pójdziemy zobaczyć, czy nadal tam są.
* * *
Poszli przez trawnik. Towarzyszył im Fortynbras. Duży, czarny prawie labrador uszczęśliwiony węszył i buszował wśród zrudziałych, jesiennych pozostałości rabarbaru. W pewnym momencie Meg potknęła się o drucianą bramkę do krokieta i burknęła z irytacją; po ostatniej rozgrywce sama sprzątała młotki i bramki, a o tej jednej zapomniała. Boisko oddzielał od warzywnika Sandy’ego i Dennysa niski żywopłot z berberysu. Gdy Fortynbras go przeskoczył, Meg zawołała odruchowo:
– Tylko nie do ogródka, Fort!
Wielkie psisko zaszczekało spomiędzy rzędów kapusty i brokułów. Bliźniacy słusznie byli dumni ze swoich produktów, które sprzedawali w wiosce, zarabiając w ten sposób na kieszonkowe.
– Smok mógłby narobić prawdziwego bałaganu w tym ogrodzie – zauważył Charles Wallace, prowadząc Meg między grządkami. – Chyba to zrozumiał, bo nagle przepadł.
– Co to znaczy, przepadł? Albo tam był albo go nie było.
– Był, a potem, kiedy przyjrzałem się uważniej, już go nie było. Ruszyłem za nim, no niezupełnie za nim, bo był dużo szybszy ode mnie, więc po prostu poszedłem tam, gdzie wcześniej go widziałem, to znaczy do tych dużych głazów narzutowych na północnym pastwisku.
Meg czujnie rozejrzała się po ogrodzie. Charles Wallace jeszcze nigdy nie mówił o aż tak nieprawdopodobnych rzeczach.
– Chodźmy – powiedział braciszek i ruszył wzdłuż zagonu wysokiej kukurydzy, na której zostało już tylko kilka rosochatych kolb.
Rosnące kawałek dalej słoneczniki łapały ukośne promienie popołudniowego słońca, a ich złote twarze odbijały jego blask.
– Dobrze się czujesz, Charlesie? – zapytała Meg.
Charles Wallace nie miał zwyczaju tracić kontaktu z rzeczywistością. Nagle Meg zauważyła, że brat oddycha ciężko, jakby biegli, choć nawet nie maszerowali szybko. Twarz miał bladą, czoło zroszone potem jak po nadmiernym wysiłku.
Meg bardzo się nie podobał jego wygląd. Omijając pędy dorodnych dyń, wróciła myślami do niewiarygodnej opowieści o smokach.
– Charlesie, gdzie widziałeś te... smoki?
– Gromadę smoków, stado smoków, tabun smoków – wysapał Charles Wallace. – Kiedy wróciłem do domu ze szkoły. Matka się zdenerwowała, bo wyglądałem strasznie. Nadal krwawił mi nos.
– Ja też się zdenerwowałam.
– Matka się boi, że chodzi o coś więcej niż o pobicie przez starsze dzieci.
– O co?
Charles Wallace z trudem i dziwną niezdarnością gramolił się przez niski kamienny murek, który otaczał sad.
– Brakuje mi tchu.
– Dlaczego? – gwałtownie spytała Meg. – Co matka powiedziała?
Charles powoli wlókł się przez wysoką trawę porastającą sad.
– Nic nie powiedziała, ale ja ją wyczuwałem, jakbym odbierał piknięcia radaru.
Meg, idąca obok brata, była wysoka jak na swój wiek, a Charles Wallace niski jak na swój.
– Czasami wolałabym, żebyś tak dobrze nie odbierał sygnałów radaru.
– Nic nie mogę na to poradzić, Meg. Wcale się nie staram. Po prostu samo tak się dzieje. Matka sądzi, że ze mną jest coś nie w porządku.
– Ale co? – niemal krzyknęła Meg.
– Nie wiem – bardzo cichym głosem odpowiedział Charles Wallace. – Coś tak niedobrego, że sygnały jej zmartwienia były głośne i wyraźne. I ja sam wiem, że coś jest nie w porządku. Zwykłe przejście przez sad jest dla mnie wysiłkiem, choć nie powinno nim być. Nigdy wcześniej nie było.
– Kiedy to wszystko się zaczęło? – nie ustępowała Meg. – W ostatni weekend, kiedy chodziliśmy po lesie, nic ci nie dolegało.
– Wiem. Przez całą jesień czułem się trochę zmęczony, ale w tym tygodniu było gorzej, a dzisiaj dużo gorzej niż wczoraj. Hej, Meg! Przestań się obwiniać, że nic nie zauważyłaś.
Meg właśnie to robiła. Ręce miała zimne ze strachu. Próbowała stłumić przerażenie, bo brat potrafił czytać w jej myślach o wiele lepiej niż w myślach matki. Charles Wallace podniósł opadłe jabłko, obejrzał, czy nie jest robaczywe, i ugryzł kawałek. Letnia opalenizna nie była w stanie zamaskować jego wyjątkowej bladości ani podkrążonych oczu. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyła? Bo nie chciała. Łatwiej było kłaść mizerny wygląd i osłabienie Charlesa Wallace’a na karb jego kłopotów w szkole.
– Dlaczego matka nie zaprowadziła cię do doktora? Mam na myśli prawdziwego doktora?
– Zaprowadziła.
– Kiedy?
– Dzisiaj.
– Dlaczego wcześniej mi tego nie powiedziałeś?
– Bardziej interesowały mnie smoki.
– Charles!
– To było zanim wróciłaś ze szkoły. Przyszła doktor Louise, żeby zjeść lunch z matką, często to robi...
– Wiem. Mów dalej.
– Więc kiedy wróciłem ze szkoły, ona obejrzała mnie od stóp do głów.
– I co stwierdziła?
– Niewiele. Nie potrafię w niej czytać tak jak w matce. Ona jest jak mały ćwierkający ptaszek, a wiadomo, że na innym poziomie jej bystry umysł przez cały czas pracuje. I świetnie się przede mną maskuje. Wyłapałem tylko, że według niej matka może mieć co do mnie rację... cokolwiek mi jest. Doktor Louise będzie w kontakcie.
Przeszli przez sad i po jego drugiej stronie Charles Wallace znowu wspiął się na murek i rozejrzał po nieużywanym pastwisku, na którym wznosiły się dwa duże polodowcowe głazy.
– Zniknęły – stwierdził. – Moje smoki zniknęły.
Meg stanęła na murze obok niego. Na pastwisku nie było nic oprócz wyblakłych od słońca traw, które przeczesywał wiatr, i dwóch wysokich skał, fioletowiejących w świetle jesiennego wieczoru.
– Jesteś pewien, że to nie były po prostu kamienie, cienie czy coś takiego?
– Czy kamienie albo cienie wyglądają jak smoki?
– Nie, ale...
– Meg, one stały przy samych skałach, stłoczone, ze skrzydłami, wyglądało to, jakby były setki tych skrzydeł, a między nimi oczy, zamykały się i otwierały, do tego trochę dymu i małe strużki ognia. Ostrzegłem smoki, żeby nie podpaliły pastwiska.
– Jak je ostrzegłeś?
– Przemówiłem do nich. Głośno. I płomienie zgasły.
– Blisko podszedłeś?
– Uznałem, że to byłoby nierozsądne. Zostałem tutaj na murze i obserwowałem je przez dłuższy czas. One rozkładały i składały skrzydła i tak jakby mrugały do mnie, a potem stłoczyły się jeszcze bardziej i zasnęły, więc poszedłem do domu, żeby na ciebie zaczekać. Meg, ty mi nie wierzysz!
– Więc gdzie się podziały? – zapytała bez emocji siostra.
– Nigdy wcześniej się nie zdarzyło, żebyś mi nie wierzyła.
– Nie to, że ci nie wierzę – powiedziała Meg ostrożnie. O dziwo, wierzyła mu. No, może niezupełnie w to, że widział smoki... Ale Charles Wallace nigdy wcześniej nie mieszał faktów z fikcją. Nigdy wcześniej nie łączył rzeczywistości i iluzji w tak wyraźny sposób. Przyjrzała mu się i zobaczyła, że na brudną koszulę włożył bluzę. Zadrżała, objęła się ramionami i chociaż było jej całkiem ciepło, oznajmiła: – Chyba pójdę do domu po sweter. Zaczekaj tutaj. Zaraz wracam. Jeśli smoki się pojawią...
– Myślę, że wrócą.
– Więc je zatrzymaj. Postaram się wrócić jak najszybciej.
Charles Wallace popatrzył na nią spokojnie.
– Nie sądzę, żeby matka chciała, żeby jej teraz przerywać.
– Nie zamierzam jej przerywać. Po prostu idę po sweter.
Braciszek westchnął.
– W porządku, Meg.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.