Читать книгу Krok w ciemność - Małgorzata Kochanowicz - Страница 5

Оглавление

JULIAN DOBRUCKI

23 marca 1903 roku, poniedziałek

Zima tysiąc dziewięćset trzeciego roku była wyjątkowo mroźna. Krakowianie, którym śnieg i mróz dały się we znaki, z utęsknieniem wyczekiwali wiosny. Ku ich uciesze z początkiem marca nastały ciepłe, pełne słońca dni. Mieszkańcy królewskiego grodu porzucili grube ubrania i wylegli tłumnie na Planty. Wszędzie było kolorowo i głośno, zwłaszcza na Rynku, wzdłuż najbardziej reprezentacyjnej pierzei, pomiędzy ulicami Floriańską a Sławkowską, od lat stanowiącej miejsce, skąd nowiny i plotki rozprzestrzeniały się na całe miasto. Rozpoczął się istny pokaz mody i posagów, rewia najnowszych kreacji sprowadzanych prosto z Paryża.

Radość krakowian nie trwała długo, już bowiem w połowie miesiąca przyszło załamanie pogody, mżawka i przenikliwy wiatr przegnały spacerowiczów z Plant i Rynku. Ciepło i słońce powróciły w sobotę dwudziestego pierwszego marca, jakby natura sama chciała podkreślić, że oto rozpoczyna się nowa pora roku. Mieszkańcy znów pospieszyli za miasto, w bliższe lub dalsze okolice, na Błonia i do parku Jordana, by tam przywitać wiosnę.

Julian Dobrucki, korpulentny mężczyzna o wysokim czole, lekko zakrzywionym nosie i ciemnych włosach bez śladów siwizny, ponurym wzrokiem obserwował przez okno ulicę Basztową, która od samego rana tonęła w słońcu. Mężczyzna był w złym nastroju, gdyż od kilku dni nie spał dobrze.

W poprzednią niedzielę, zgodnie z wieloletnią tradycją, udał się z córką do kościoła Mariackiego, w którym od lat zajmował miejsce w piątym rzędzie. Po mszy statecznym krokiem opuścił świątynię, wyminął żebraków, obdarzając ich przelotnym spojrzeniem, i skierował się prosto ku Floriańskiej. Nie odszedł daleko, gdyż zaledwie kilka metrów od wejścia do przybytku Bożego drogę zagrodził mu brodaty łachmaniarz, który patrzył na niego wyzywająco głęboko osadzonymi, ciemnymi oczami. Dobrucki zniecierpliwionym gestem odprawił żebraka, ale ten nawet nie drgnął. Zamiast odwrócić się i odejść, cichym głosem w jidysz spytał:

– Pamiętasz mnie? Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty trzeci rok – szepnął.

Na wspomnienie wydarzeń z tamtego roku pod Dobruckim ugięły się nogi.

– Twoja córka należy do mnie – rzucił żebrak. – Wrócę, wtedy porozmawiamy o tym.

Zanim Dobrucki zdążył cokolwiek powiedzieć, obdartusa już przy nim nie było, zniknął w tłumie.

Pan Julian miał o czym rozmyślać. Powróciły obrazy i słowa sprzed dziesięciu lat. W październikowy, deszczowy wieczór odwiedził go młody człowiek ubrany w ściągnięty pasem chałat i spodnie wsunięte w długie buty. Młodzian był na tyle przekonujący, że kamerdyner bez wahania wprowadził go do gabinetu pana domu. Żyd powiedział, że nazywa się Jonasz Rozner.

– Bardzo dobrze znam pana córkę – oznajmił w progu, a po chwili dodał: – Ona należy do mnie.

Dobrucki w pierwszej chwili, zaskoczony tupetem nieznajomego, zaniemówił. Szybko jednak opanował emocje i kategorycznym tonem zażądał, by mężczyzna natychmiast wyszedł, a jeżeli tego nie zrobi, służba go wyrzuci. W odpowiedzi dziwny gość zaśmiał się nieprzyjemnie, po czym zimnym głosem oznajmił:

– Uratowałem jej życie, pamiętaj o tym. Jesteś mi pan coś winien.

Gospodarz, patrząc w szalone oczy młodzieńca, zdołał tylko wydukać:

– Skąd znasz moją córkę?

– Z Kocmyrzowa.

Dobrucki z pozornym spokojem wysłuchał tego, co miał przybysz do powiedzenia. Jonasz opuścił mieszkanie niespełna kwadrans później. Po wyjściu młodziana mężczyzna długo siedział zamyślony w fotelu, powtarzając co i rusz szeptem:

– Szaleństwo, istne szaleństwo...

Pomimo niecodzienności tego zdarzenia był przekonany, że Rozner nie pojawi się już w jego życiu. Czas pokazał, jak bardzo się pomylił.

W pierwszym momencie o niedzielnym spotkaniu przed kościołem pan Julian chciał powiadomić cesarsko-królewską policję. W domu już bez emocji jeszcze raz wszystko przemyślał i doszedł do wniosku, że tak naprawdę nie ma żadnych powodów, by niepokoić policyjnych agentów. Przecież mężczyzna nie zrobił nic złego, w trakcie rozmowy nie podniósł głosu, nie groził, ot przypomniał tylko o pewnych wydarzeniach sprzed lat.

Przez dwa następne dni Dobrucki zadawał sobie pytanie, co robić. Wiedział jedno: musiał z kimś o tym porozmawiać. Z problemem zwrócił się do swojego przyjaciela, Tadeusza Podkańskiego. Znał go zaledwie od trzech lat, ale nigdy się na nim nie zawiódł. Nie inaczej było i tym razem. Podkański, wysłuchawszy z uwagą pana Juliana, po dłuższej chwili zastanowienia przyznał, że słyszał o pewnym mężczyźnie, który za odpowiednią zapłatą pomaga ludziom w trudnych sytuacjach. Dobrucki, właściciel dobrze prosperującej fabryki mydła, nie narzekał na brak pieniędzy. Chciał pozbyć się kłopotów, dlatego cena nie grała roli. W czwartek podjął ostateczną decyzję, zadzwonił do owego mężczyzny, który z wyczuwalnym wahaniem w głosie zgodził się spotkać, podkreślając jednak, że może odwiedzić Dobruckiego dopiero w poniedziałek.

Była dokładnie szesnasta, gdy Franciszek, lokaj, któremu Dobrucki ufał bezgranicznie, oznajmił, że przyszedł oczekiwany gość. Pan Julian punktualność Polaka odebrał jako wyraz szacunku i dobrego wychowania, więc zadowolony pokiwał głową.

Do gabinetu, wspierając się na hebanowej lasce, wkroczył szczupły mężczyzna o włosach poprzetykanych pasemkami siwizny i twarzy pozbawionej zarostu. Strój jego, ciemny garnitur z jasną kamizelką, był elegancki, a każdy element starannie dobrany. Gospodarz wyciągnął na przywitanie rękę.

– Witold Korczyński – przedstawił się Polak.

– Cieszę się, że przyjął pan moje zaproszenie.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Dobrucki wskazał ustawiony przy biurku fotel i zaproponował lampkę wina. Korczyński poprosił o ziołowe, martini. Gospodarz podszedł do barku. Nalewając do kieliszków alkohol, zauważył, że Polak z uwagą przygląda się stojącej na blacie rzeźbie orła ze złotym dziobem, wykonanej z brązu, osadzonej na wysokim postumencie z czarnego marmuru. Nie był pierwszym, który zainteresował się tym przedmiotem, nie było w tym nic dziwnego. Rzeźba wyglądała imponująco, wyróżniała się spośród innych, których nie brakowało w gabinecie, niezwykłą dbałością o odwzorowanie detali, precyzją cyzelowania, a także solidnością, co dodawało jej walorów artystycznych.

– Interesuje pana tego rodzaju sztuka? – zagaił gospodarz, podając Korczyńskiemu kieliszek.

Zapytany popatrzył na niego zamyślonym wzrokiem, uśmiechnął się i tracąc zainteresowanie przedmiotem, odpowiedział głosem, który nie zachęcał do kontynuowania tematu:

– W pewnym sensie tak.

Dobrucki zajął miejsce po drugiej stronie biurka i dłuższą chwilę sącząc alkohol, próbował ocenić siedzącego naprzeciw gościa.

– Polecił mi pana Tadeusz Podkański – zaczął ostrożnie.

Z wyrazu twarzy swojego gościa wywnioskował, że podane nazwisko nic mu nie mówi. Wciąż nie opuszczały go wątpliwości, patrzył uważnie na Korczyńskiego i zastanawiał się, czy może zaufać temu człowiekowi o stanowczym, inteligentnym głosie zabarwionym nutką ironii. „Cóż, skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć i B” – pomyślał.

– Jest pan zapewne zajętym człowiekiem, dlatego tym bardziej cieszę się, że znalazł pan czas, by mnie odwiedzić. Może od razu przejdę do rzeczy. Moje problemy sprowadzają się do... – Nie dane mu było jednak dokończenie zdania.

– Na ogół nie zajmuję się dwiema sprawami równolegle – powiedział Korczyński, uśmiechając się przy tym przepraszająco.

Gospodarza zaniepokoiły te słowa, które mogły oznaczać tylko jedno.

– Więc teraz... – Zawiesił głos. – Mam rozumieć, że prowadzi pan jakąś sprawę?

Witold skinął głową, choć nie do końca było to zgodne z prawdą. Ostatnie śledztwo, w które włożył dużo wysiłku, zamknął w środę. Kiedy opadło napięcie, odczuł pierwsze skutki zmęczenia, dokuczała mu też postrzelona przed laty noga. Ból był na tyle męczący, że Korczyński zdecydował się odwiedzić doktora Ludwika Friedmanna, który mieszkał na ulicy Świętego Sebastiana, niedaleko od wynajmowanego przez Witolda domu. Medyk, zaznajomiwszy się z jego przypadkiem, w kilku ostrych słowach powiedział, co myśli na temat pacjentów zaniedbujących zdrowie. Kategorycznie nakazał oszczędzać kontuzjowaną nogę, podkreślając, że ból będą potęgować także zmienna pogoda, wilgoć i zimno. Zalecał wyjazd do term w Piszczanach, które swoją sławę zawdzięczały basenom siarczanym i stosowanym tam kąpielom błotnym. Obiecał, że skontaktuje się z lekarzem ordynującym, swoim przyjacielem z lat studenckich, Alfredem Teichmannem. Panowie ustalili, że zaraz po piętnastym maja, kiedy tylko rozpocznie się sezon, Witold stawi się w zakładzie.

Przed wyjazdem Korczyński postanowił nadrobić towarzyskie zaległości, przypadające zaś tego roku w połowie kwietnia święta miał zamiar, zgodnie ze swoim zwyczajem, spędzić w Paryżu. Z tych właśnie powodów nie chciał rozpoczynać żadnego nowego śledztwa, jednakże kiedy Dobrucki zadzwonił i poprosił o spotkanie, nie odmówił mu. Kierowała nim zwykła ludzka ciekawość. Może sprawa okaże się na tyle prosta, że jej rozwiązanie zajmie zaledwie kilka dni?

Zamyślonym wzrokiem popatrzył na gospodarza, jeszcze przez chwilę przetrzymał go w niepewności.

– Proszę opowiedzieć mi o swoich problemach – poprosił w końcu.

Dobrucki odetchnął z ulgą i poczęstował gościa cygarem.

– Moja historia jest krótka, przybliżenie jej nie zajmie dużo czasu, powiedzmy tyle, ile potrzebuje pan na wypalenie cygara. Jestem przekonany, że zanim zdecydował się pan mnie odwiedzić, sprawdził, z kim ma do czynienia.

Witold skinął głową.

– Pan też próbował zdobyć o mnie jakieś informacje – zauważył.

„Z kiepskim skutkiem” – pomyślał Dobrucki, z trudem ukrywając rozdrażnienie, należał bowiem do osób, które lubiły wiedzieć o swoim rozmówcy jak najwięcej. W przypadku Korczyńskiego większość danych sprowadzała się do domysłów i przypuszczeń. Podobno pochodził z Warszawy, którą opuścił w młodzieńczych latach w bliżej nieznanych okolicznościach. Podobno studiował w Londynie na renomowanej uczelni, podobno przebywał w Afryce Południowej, walcząc po stronie Burów. Podobno po wojnie przeniósł się do Paryża, podobno współpracował tam z policją, pomagając im w skomplikowanych śledztwach, które wymagały niekonwencjonalnego podejścia. Podobno...

„Stop!” – zatrzymał galopujące myśli. Popatrzył na Korczyńskiego i powrócił do rozpoczętego wątku.

– Zapewne pan wie, że w moich żyłach płynie żydowska krew. Mimo to nie jestem mojżeszowego wyznania. Moi przodkowie przyjechali do Krakowa przed blisko pięćdziesięciu laty z Pragi. Byli przechrztami, frankistami, jak niektórzy mawiają o takich jak oni, świeżych neofitach. Byłem wychowywany w kulturze chrześcijańskiej, ale oczywiście pamiętam o swoich korzeniach, przecież nie można tego tak po prostu odrzucić.

Po dłuższej chwili milczenia podjął swoją historię:

– Mam córkę, Grażynę, która w przyszłym tygodniu skończy dwadzieścia pięć lat. Nie ukrywam, że wiążę z nią wielkie nadzieje. To piękna i mądra kobieta, oszlifowany diament. Musi pan wiedzieć, że o jej względy zabiega wielu majętnych młodzieńców. Oczywiście nic nie odbędzie się wbrew woli Grażynki, nie mam zamiaru niczego jej w tej kwestii narzucać. Niedawno jednak pojawił się mały problem.

Westchnął, po czym w kilku zdaniach opowiedział o niedzielnym spotkaniu i wydarzeniach sprzed dziesięciu lat.

– Być może przywiązuję do tego wszystkiego zbyt duże znaczenie, ale ja po prostu boję się o córkę. Boję się, że ten człowiek będzie zakłócał jej spokój... – Bezradnie rozłożył dłonie.

– Czego pan ode mnie oczekuje? – spytał Korczyński.

Gospodarz w napięciu popatrzył na Witolda.

– Pan odnajdzie tego człowieka, dowie się, jakie są jego faktyczne zamiary, i zapłaci mu za to, by jak najdalej trzymał się od mojej rodziny.

Witold analizował w myślach złożoną przez Dobruckiego propozycję. W momencie kiedy już otwierał usta, by zadać dodatkowe pytanie, drzwi otworzyły się i do gabinetu weszła kobieta o ciemnych wesołych oczach.

Na jej widok mężczyźni wstali.

– Przyszłam powiedzieć ojcu, że wychodzę – oznajmiła ciepłym głosem.

Strzepnęła niewidoczny pyłek z mankietu granatowej sukni w pasy i z dekoltem przybranym koronką, po czym spojrzała wymownie na ojca. Ten szybko dokonał prezentacji.

– Witold Korczyński – zawahał się – wspólnik w interesach.

– Wspólnik? – powtórzyła i uśmiechnęła się, jakby w ten sposób chciała dać do zrozumienia, że nie wierzy w te słowa. Nie miała jednak zamiaru dochodzić prawdy. Wciąż z uśmiechem na ustach wyciągnęła dłoń w stronę gościa.

Witold przywitał się z kobietą szarmancko, wpatrując się w nią w zamyśleniu. Twarz Grażyny Dobruckiej wydała mu się znajoma. Córka przemysłowca musiała odnieść takie samo wrażenie, gdyż spytała:

– Gdzieś się spotkaliśmy?

Nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ panna położyła palec na ustach, nakazując milczenie.

– W zeszły czwartek widziałam pana na wieczorku muzyczno-literackim u Sarnowskich. Pan przyszedł wówczas lekko spóźniony. – Rzuciła mu szybkie, prawie wyzywające spojrzenie.

Ta poczyniona kąśliwym tonem uwaga spowodowała, że Witold w jednej chwili wszystko sobie przypomniał. Sarnowscy byli powszechnie znaną w Krakowie rodziną; ona – gorąca patriotka, wierząca w to, że wkrótce Polska odzyska niepodległość, on – człowiek nowoczesny, posiadacz auta, jednego z niewielu w królewskim grodzie. Pierwsze spotkanie panów było zupełnie przypadkowe, ale Sarnowski szybko zorientował się, że młodszy od niego mężczyzna jest człowiekiem lubiącym wszelkiego rodzaju nowinki techniczne. Łatwo znaleźli wspólny język, Witold został częstym bywalcem prowadzonego przez małżonków salonu literacko-muzycznego.

Wieczorki odbywały się w niewielkim gronie, uczestnicy swobodnie przeskakiwali z tematu na temat, mówili o tym, co ich w danym momencie fascynowało, o przeczytanych książkach, o Szekspirze i zagadce jego twórczości, malarstwie. Do tego starannie dobieranego towarzystwa nikt nie trafiał przypadkowo.

Grażyna Dobrucka zwróciła na siebie uwagę Witolda, nie wyglądem, ale sposobem zachowania. Siedziała w fotelu lekko wyprostowana, z dziwnym błyskiem w oczach, wsłuchana w to, co mówili inni, czasami zniecierpliwionym gestem poprawiała niesforne kosmyki ciemnych włosów. Sama z rzadka zabierała głos, swoimi uwagami udowadniając jednak oczytanie i znajomość tematu.

Obserwował ją ukradkiem, widział, jak zmieniła się na twarzy, gdy w salonie rozbrzmiała muzyka. Znał tylko jedną osobę, która równie głęboko przeżywała muzykę każdą cząsteczką swojego ciała i porwana przez wydobywające się z instrumentów dźwięki, zapominała o całym świecie.

Uosabiała wszystko to, co cenił w kobietach. Była mądra, młoda i... ładna.

Chciał nawet poprosić gospodarza, by przedstawił ich sobie, ale zagadał go Józef Markowski, stały bywalec salonów. Potem było już za późno, młoda kobieta wyszła niepostrzeżenie jak Kopciuszek z bajki.

Teraz panna Dobrucka uśmiechnęła się do ojca.

– Nie będę panom przeszkadzać. Zapewne poruszacie męskie tematy – powiedziała z trudem skrywaną nutką kpiny w głosie.

Gospodarz spojrzał na córkę z wdzięcznością.

– Interesy, kochanie.

Wychodząc, skinęła im na pożegnanie głową.

– Panie Witoldzie, tatku.

Odprowadzona przez mężczyzn wzrokiem, zniknęła za drzwiami.

Dobrucki westchnął.

– Jednego, czego pragnę, to zapewnić jej spokój i szczęście. Nie pozwolę, aby jakiś przybłęda popsuł to wszystko, co budowałem przez lata – powiedział szybko, jednym tchem. Spojrzał na Witolda z wyczekiwaniem. – Jaka jest pana odpowiedź?

– To trudna sprawa.

– Dlatego zwróciłem się do pana, a nie do kogoś innego. Więc?

Korczyński jeszcze przez chwilę trzymał gospodarza w niepewności. W końcu skinął głową.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by panu pomóc, ale... niczego nie obiecuję.

Pan Julian uśmiechnął się lekko. Umowę należało przypieczętować kieliszeczkiem czegoś mocniejszego. W barku wyszukał butelkę najlepszego wina. Zerknął na swego gościa, ale ten, ku jego zdziwieniu, tym razem odmówił. W takiej sytuacji odstawił butelkę na miejsce.

– Pracuje pan sam?

– W zasadzie tak – odpowiedział Witold wymijająco.

Nie uważał za stosowne wyjaśniać, że czasami korzysta z pomocy dwóch zaufanych osób, dorożkarza Joerga Eignera i przyjaciela rodziny Henryka Winiarskiego, który opiekował się nim, gdy w młodzieńczych latach musiał opuścić Warszawę i udać się na emigrację, jako miejsce zamieszkania wybierając Londyn.

Od pewnego czasu obu panów nie było jednak w mieście, Eigner wyjechał do rodzinnego Wiednia, Henryk zaś do Lwowa w bliżej nieokreślonych sprawach.

– Sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem? – zażartował Dobrucki.

Witold uśmiechnął się i postanowił przejść do rzeczy.

– Czy pana córka wie o tym... – szukał w myślach odpowiedniego słowa – incydencie przed kościołem?

– Pięknie pan to ujął. Nie wie i... niech tak pozostanie.

Korczyński pierwszego się domyślał, ale druga część odpowiedzi go zaskoczyła.

– Chciałbym z nią o tym porozmawiać.

– Wykluczone – powiedział Dobrucki stanowczym tonem. – To delikatna osoba, bardzo wrażliwa. Po co zakłócać jej spokój? Trzymajmy ją z dala od tej sprawy najdłużej, jak to będzie możliwe.

Korczyński czuł, że w tej chwili przemysłowiec nie zmieni zdania, dlatego postanowił wrócić do tego tematu przy bardziej sprzyjającej okazji.

– Kiedy pan zacznie swoje poszukiwania? – spytał gospodarz, gdy cisza trwała zbyt długo.

Odpowiedź padła natychmiast:

– Od jutra. Proszę mi powiedzieć, jak wygląda ten Rozner.

Po wyjściu od Dobruckiego Witold skierował się na Planty, gdzie przysiadł na ławce, by spokojnie uporządkować wszystkie informacje. Powtarzając w myślach przebieg rozmowy, wrócił do nazwiska osoby, która go poleciła. Tadeusz Podkański. Próbował przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach spotkał tego człowieka. W końcu zrezygnował.

„Pomogłem przecież tylu osobom, nie muszę pamiętać każdej” – uznał w duchu.

[...]


Krok w ciemność

Подняться наверх