Читать книгу Zabójcze Święta - Małgorzata Rogala - Страница 8

Оглавление

Stara podeszła do klatki uplecionej ze sznura. Ptaki wtuliły się w siebie w najbardziej odległym kącie. Byle dalej od światła. Zbite w kolorową kulę nastroszyły pióra i wstrzymały oddech. Tylko serca łomotały im jak szalone.

– Gut. – Zbliżyła gębę do klatki. – Gut, gut... dopsze, dopsze, moje ptasiny.

Starannie podwinęła brunatny rękaw i stanęła tak, żeby zasłonić sobą otwór, gdyby któremu przyszło do głowy wyskoczyć. Niepotrzebnie. Ptaki były zbyt przerażone, żeby choćby drgnąć. Poprzekrzywiały łebki i łypały na nią czarnymi oczyma.

– Gut, gut – mamrotała ospałym, niskim głosem, a potem rozsupłała węzełek i wsunęła ramię do klatki. Ptaki zbiły się jeszcze ciaśniej. Kobieta zaczęła mamrotać głośniej, a po chwili cofnęła dłoń i splunęła do klatki gęstym śluzem, rudym od tego, co żuła. Ptaki przestały się szarpać. Wsunęła ramię głębiej i wymacała sójkę. Trudno ją złapać, piekielnicę, ale najlepiej się nadaje. Wyciągnęła ptaka i nie wypuszczając go ani na moment, przytrzymała sznur, żeby drugą ręką mogła zacisnąć pętlę na klatce z ptakami. Kiedy zorientowały się, że już po wszystkim, odskoczyły od siebie jak oparzone.

Stara już na nie nie patrzyła. Trzymając sójkę w mocnym uścisku, podreptała do paleniska. Tu było jaśniej. Zmrużyła oczy. Osmalony kocioł wyrzucał z siebie kłęby pary. Szarej i białej. Stara zajrzała do środka. Ciecz była oleista i lśniąca. Miała kolor purpury.

– Gut... – Mlasnęła i splunęła w sam środek kotła. Zabulgotało i na czerwonej powierzchni pojawił się wątły biały nalot.

Pochyliła się i zbliżyła nos do krawędzi kotła.

Zapach był chyba właściwy, bo mruknęła z zadowoleniem i pogłaskała ptaka po łebku niemal pieszczotliwie.

– No, widzisz – popatrzyła na sójkę – przidasz się na co, ptasino.

Podniosła sójkę na wysokość oczu. Ptak spojrzał na nią jednym czarnym, lśniącym okiem.

– Gut – pogłaskała go po dziobie – gut...

Urwała sójce głowę jednym ruchem. Przyłożyła ciepłą ptasią szyję do ust i w tej jednej chwili, zanim upuszczony łebek zdołał upaść na ziemię, zaczęła ssać jak opętana. Ptaka trzeba przecież wyssać, dopóki bije jego serce.

* * *

Opony wydały z siebie dziki pisk, kiedy dwieście koni wypchnęło samochód w lewo ciasnym łukiem tuż obok kupra ciężarówki. Strumienie śniegowego błota bryznęły spod tira wprost na szybę. Jakby spadła na nią olbrzymia jadowita żaba.

– Ja cię pierdolę! – Mężczyzna całym ciężarem ciała wdusił gaz w podłogę. Silnik zawył jeszcze potężniej i mitsubishi wpakowało swoje grube cielsko pomiędzy kolejną ciężarówkę i jakiś inny samochód. Z naprzeciwka. Czarnecki nie rozpoznał marki, bo wszystko, co widział, to wirujące światła przed nosem.

– Aż mnie wgniotło w fotel – mruknął – jak na kolejce w lunaparku.

Reflektory ciężarówki omiotły jeszcze lusterka krótkim spazmem światła. Za kolejną serpentyną nie było już nic, tylko mgła i drobny śnieg. Równy, biały całun. Mgła rozlała się wokół jak ocean. Gdyby nie świerki, nie byłoby widać, gdzie się kończy szosa i zaczyna „stąd do wieczności”.

– Kurwa, ja to jednak mam szczęście! – Czarnecki aż cmoknął z zadowolenia. – Widziałaś, Małgorzato?

Wóz gładko połykał pozwijaną jak sprężyna drogę ze Szklarskiej do Jakuszyc.

– Ach, jak ja to uwielbiam! – Docisnął gaz, silnik zawył, a Małgorzata, kiedy już podkręciła radio, położyła dyrektorowi kreatywnemu dłoń na udzie. Dokładnie w tym miejscu, które lubił.

Wiedziała, co, kiedy i gdzie lubi dyrektor kreatywny. W końcu była dyplomowaną asystentką członka zarządu.

– Oj ty! – szepnęła. I uścisnęła go delikatnie, żeby nie wymiętosić spodni.

Jacek miauknął cichutko. Jak kot. I na ułamek sekundy odpuścił gaz. Ale tylko na jeden ułamek. Bo Czarnecki naprawdę lubił szybką jazdę. Nawet w śnieżycy. Odkąd zaczął piąć się po szczeblach kariery, niewiele rzeczy mógł robić szybko.

Lubił też makaron z białym sosem, pedalską muzykę Suede, która przypominała mu studia, lubił gry komputerowe, no i jeszcze te malutkie wydruki, które wypluwają bankomaty. Te z aktualnym stanem konta. Nie lubił kiedy Ewka, jego żona, paplała bez sensu o tym, co z dziećmi i co trzeba kupić do domu. Nie lubił jej cycków obwisłych po tym, jak wykarmiła Adaśka, i nie lubił, kiedy całe łóżko pachniało jej perfumami.

Wolał, kiedy łóżko pachniało Małgorzatą.

W RMF FM akustycznie nudził Sting, a wycieraczki mitsubishi siekły śnieżycę jak wściekłe.

– Kurwa, ma power jak na automat, co? – Podniecała go jazda. Pod maską terenowego pajero MY2010 krył się 3,2-litrowy silnik DI-D. Dwieście koni rwało do przodu, a koła zdzierały z zaśnieżonej drogi okruchy lodu. – Lubię z tobą jeździć. – Spojrzał na długie nogi w wełnianych legginsach. – Ewka nie rozumie filozofii drogi.

Małgosia poczuła, że na nią patrzy, rozsunęła więc lekko uda. Lubiła seksualne napięcie. Lubiła też płakać w kinie, vacufitness, płatki kukurydziane i plucie przez okno, kiedy nikt na nią nie patrzył. Nie lubiła, kiedy mówili do niej „Gosia”, a jeszcze bardziej nie lubiła, kiedy mówili „pani Gosiu”. Jacek od pierwszego dnia mówił do niej „Małgorzato”. Awansował ją w firmie. Nie czepiał się. No i pachniał lagerfeldem. Potrafiła wybaczyć mu brzuszek, łysinę, włosy na palcach rąk i samotne wieczory. „Jestem młoda” – myślała. – „Mam jeszcze czas na narzeczonych”.

Na następnym zakręcie zarzuciło wozem, jakby to był nie pajero, ale zwykły maluch na lodowisku.

Czarnecki zachichotał. Śnieżyca wzmagała się nieodwołalnie, ale droga nie była już taka stroma. Gdzieś w śnieżnym mroku zamajaczyły światła.

– Co to? – zapytała Małgorzata.

– Mówili, że najpierw będzie stacja benzynowa.

– Więc już blisko! – Wyprostowała się, tak żeby lepiej zobaczyć to, co działo się za przednią szybą.

Jacek czuł się szczęśliwy. Po nudnej wigilii z rodziną urwał się w góry, korzystając z tego, że Ewka nie lubi jego matki.

– Muszę się spotkać z matką, przecież wiesz, że jest umierająca.

– Kurwa, ona zawsze jest umierająca, w każde święta! – Ewka była wściekła.

Kiedy się poznali, była milutka. Nigdy nie wrzeszczała. Nikt też nie robił mu loda w aucie lepiej niż ona. W każdym razie dopóki nie zatrudnili Małgorzaty.

– Nie klnij, przecież to matka, a wiesz…

– Wiem, matka jest tylko jedna. Ale ty masz swój dom, masz swoją rodzinę, masz dzieci, które chcą spędzić z tobą święta. – Nakręcała się coraz bardziej, ale on brał to na klatę. Starał się myśleć o seksie, to go odprężało.

– To matka, kochanie, matka. Jest chora. Muszę się z nią zobaczyć. – Wykorzystał chwilę, w której Ewka sięgnęła po hortosa. Hortos z Dorgali, jego ulubione wino. – Nie mogę jej powiedzieć, że nie przyjadę.

– No to jedź. I najlepiej nie wracaj – powiedziała, a on właśnie na to czekał.

Mieli z Małgorzatą trzy dni. Dwie noce. Domek w górach. Daleko od drogi. Dyskretni gospodarze. Za godzinę będą się kochać jak szaleni. Poczuł, że ma wzwód.

* * *

Stara wypluła do kotła wnętrzności sójki i upuściła truchełko ptaka na klepisko. Nie był to czas, żeby zajmować się sprzątaniem, zresztą zajmą się tym koty. Krew i limfa plamiły powierzchnię cieczy dziwnym, gęstym śladem.

Kobieta uśmiechnęła się i odgarnęła z czoła kosmyk szarych, sztywnych włosów.

Podrzuciła do paleniska jeszcze kilka kawałków czarnego kamienia.

– Magia ognia. – Uśmiechnęła się do siebie.

Kocioł zabulgotał.

Stara pochyliła się i podniosła polano z paleniska. Żarzyło się przytłumionym czerwonym blaskiem, dość jasnym, żeby wydobyć z ciemności wątły krąg światła. Ruszyła w mrok, rozpędzając go migotliwym czerwonym światłem. Cofał się niechętnie jak kot, którego próbujesz spędzić z przypiecka. Podeszła do okienka. Było małe, okrągłe i wypełnione mętnym, ledwo przejrzystym, leśnym szkłem. Od lat w okolicznych lasach szklarze produkowali je po swojemu, ale stara znała sposób na szkło. Kiedyś tylko one, wiedźmy, potrafiły zmienić piasek w lśniące, płynne złoto. O tak, to były dobre czasy. Ale nie można mieć wszystkiego, ludzie od wieków próbowali odkryć tajemnicę szkła. I w końcu im się udało. Stara miała pewność, że to któraś z nich opowiedziała o tym człowiekowi. Pewnie za miłość. Wszystkie nieszczęścia biorą się przecież z miłości.

Westchnęła, otworzyła okno i spojrzała na las. Słońce zachodziło czerwone jak olbrzymi stos.

Splunęła na dłoń i roztarła ślinę na całym przedramieniu. Starannie, żeby nie zostało ani kawałka suchej skóry. A kiedy już ręka była wysmarowana, włożyła ją do kotła i zamieszała.

– Leć, leć, moja piękna, leć, moja biała, leć. – Stara dobywała z kotła kłęby białej cieczy, gęstej i lepkiej jak budyń, i rozgniatała ją w palcach na włókna coraz cieńsze i cieńsze, rozwieszając wprost w powietrzu wokół siebie. Ciecz stawała się w jej rękach coraz lżejsza i bielsza. Jak wata cukrowa, jak pajęczyna, jak mgła. A kiedy włókienka stały się prawdziwą mgłą, zebrała jej nitki w dłoń, owinęła wokół palca i ciągnąc za sobą, wyprowadziła za próg domu.

– Leć, moja piękna – szepnęła. – Leć.

I mgła rozlała się pośród gór.

* * *

Radio zamilkło w tym samym momencie, kiedy po świecie rozpłynęła się mgła gęsta jak bita śmietana. Akurat mijali stację benzynową, widział ceny diesla, a nagle nic, pustka i cisza.

– Co jest, kurwa jego mać!? – Czarnecki uderzył kierownicę otwartą dłonią. – No, bez jaj!

Przeszło mu przez myśl, że to coś z samochodem, że przecież mgła i śnieg nie mogą być aż tak gęste.

Z głośników lał się szum.

– Jacku, wszystko dobrze. – Małgorzata wyczuła strach w głosie dyrektora.

– A chuja tam. – Machnął ręką i wcisnął hamulec.

Za mocno, samochód zatańczył na zmrożonym asfalcie. Ale tylko przez chwilę.

Czarnecki szarpał się z pasem. Wreszcie klamra ustąpiła. Otworzył drzwi i wyszedł na drogę.

Mgła natychmiast zaczęła wpełzać do środka.

– Mgła. – Przetarł oczy. – To, kurwa, tylko mgła. Dziwne. – Pociągnął nosem. Mgła pachniała ptasim gównem. Wdrapał się do kabiny i trzasnął drzwiami. – To tylko mgła! – Odwrócił się do Małgorzaty.

– A co myślałeś? – Zrobiła wielkie oczy. To zawsze działało na Jacka. Podniecało go, kiedy tak patrzyła.

– Nic... nic. Myślałem, że tracę wzrok.

Silnik mruczał cichutko.

– To jak to miało być? – powiedział spokojniej. – CPN, Babilon, zakręt w prawo przez tory?

– Tak. – Rozluźniła się. – Właśnie tak. Ale jedźmy, proszę, jedźmy, zanim dogoni nas ciężarówka.

– O, ja cię! – Przypomniało mu się. – Lepiej, żeby nam nie wjechała w kuper. Chociaż co tam – dodał z ułańską fantazją – przecież mam autocasco.

– Nie mów tak. – Małgorzata sprawdziła, czy pas ma dobrze zapięty. – Ja chcę żyć. – A w myślach dodała: „znaleźć męża, który będzie mnie kochał, mieć dzieci, zobaczyć świat”.

Ruszyli. Czarnecki włączył komplet świateł. Ksenony wbiły się we mgłę jak nóż w świeże mięso. Radio zagrało nagle i niespodziewanie.

– No! – On też jakby się rozluźnił. – No! – Popatrzył na ekranik nawigacji. Pokazywał drogę prostą jak strzelił. – Ha, ha. – Nacisnął gaz. – Pojedziemy po elektronicznym sznurku.

Pajero szarpnęło w przód.

– Nie szalej – poprosiła.

Ale nie posłuchał.

Po chwili gdzieś po prawej stronie zamajaczyły jaśniej kolorowe światła.

– Babilon. – Jacek domyślił się, że to szyld, a może raczej neon.

– Nie... to co innego... zwolnij.

Posłuchał.

– Bombaj – powiedziała. – Bombaj, nie Babilon.

– Jak zwał, tak zwał. – Spojrzał na nawigację. Wciąż prosto jak strzelił. Za szybą ściana mgły. Ale cóż. Wdusił gaz. Pajero wystrzeliło do przodu jak z procy. I wtedy w jednym momencie rozstąpiła się mgła.

Mężczyzna stał na środku drogi w białej koszuli. Miał zakrwawioną twarz i brunatną w świetle reflektorów plamę na piersi.

– Hamuj! – jęknęła Małgorzata.

Ale niepotrzebnie. Jacek docisnął gaz i wyprowadził samochód poślizgiem w prawo, auto podskoczyło, kiedy wjechał na muldę śniegowego błota. Kierowca nie wpadł w panikę, odpuścił, żeby koła złapały przyczepność, i znowu docisnął, nieco lżej, żeby wrócić na drogę.

Dodał gazu.

– Nie zatrzymasz się? – niemal krzyknęła.

– Po co? – Nawet się nie obejrzał. – To jakaś pijaczyna.

Mgła się rozwiała. W lusterkach zobaczył nagle reflektory ciężarówki. Nie spodziewał się, że jest tak blisko, kierowca musiał grzać jak wariat.

– O, już jest znak. – Wskazał głową. – Skręcamy w prawo, potem przez tory, a potem prosto.

– Nie zatrzymałeś się! – burknęła. – A gdybyś to ty był w takiej sytuacji?

– Nie zrzędź, bo jakbym słyszał moją starą – powiedział bez przekonania. – Że co, że mam się urżnąć w trupa i błąkać nocą po poboczu? To nie moja kategoria.

Milczała.

„To nie jego kategoria” – pomyślała. „No pewnie, członkowie zarządu nie upijają się w przydrożnych rowach. Jak jego stara. Boże! Powiedział: «jakbym słyszał moją starą»”.

Dyrektor kreatywny chyba usłyszał jej myśli.

– No, Malutka, nie dąsaj się, polecimy na Zielony Przylądek – powiedział. – Na przeprosiny.

– Naprawdę? – Ucieszyła się. Chciała polecieć na wyspy. Ląd Cesárii Évory. Słońce, piasek, żadnego śniegu, żadnej mgły, żadnych byłych żon. Tylko ocean, seks, drinki z parasolką i przystojni krajowcy. Kolejność dowolna.

– Naprawdę, naprawdę. – Uśmiechnął się.

Radio znowu zamilkło. Przed maską majaczyła ciemna, groźna ściana mgły. Spojrzał na ekranik nawigacji.

„Error” – przeczytał napis na białym tle.

– Co u licha! – jęknął.

– Daj spokój. Już blisko pewnie. Mówili, żeby nigdzie nie skręcać. Jest jedna droga. Najpierw w górę, potem w dół, dwa zakręty i jesteśmy.

Wybrał ten dom dlatego, że zanim nie napada metr śniegu, można tam dojechać samochodem z napędem na cztery koła. Nie ma zasięgu komórkowego, więc nikt nie będzie ich niepokoić. Dom w górach. Miał niezłą stronę na Facebooku. Podobało mu się, że miejsce jest takie dyskretne. Że można pobyć z dala od paparazzich. „Ruchać się jak borsuk – myślał – jak jebany bóbr”.

Jacek nie był rozpustnikiem. A przynajmniej za takiego się nie uważał. Nie zdradzał żony. Po prostu zakochał się w Małgorzacie. Zakochał się pierwszy raz od czasu, kiedy skończył pięćdziesiątkę. Zresztą Ewka była nudna. Zawsze taka była. Związał się z nią, bo go podniecała jej młodość, energia, ale wszystko spierdoliła w ciąży. Zbrzydła. Nie chciała już podróży, włóczęgi, przygody. Chciała, żeby było bezpiecznie, bogato. Syto. Wolał słowo „syto”. No więc związał się z nią właśnie z tych powodów, o których zapomniała. Po prostu przestała być piękna, a on lubił piękno. Życie jest zbyt krótkie, żeby marnować je na brzydkie sprawy. W każdym razie tak powtarzał Małgorzacie. I kilku innym asystentkom, które miał przed nią. Jak im było na imię... A kto by spamiętał! Reflektory wysysały z mgły zarysy drzew.

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zabójcze Święta

Подняться наверх