Читать книгу Więzy krwi - Maja Lidia Kossakowska - Страница 7
ОглавлениеDobra, przyznaję. Odkąd umarłem po raz trzeci, przestałem kogokolwiek kochać. Moje potwory gapią się na mnie przekrwionymi gałami, ale one też stały się tylko narzędziem. Już nie potrafię z nimi rozmawiać, nadawać im imion i czerpać przyjemności z przebywania w ich towarzystwie. Szczerze mówiąc, wszystkie są niedoskonałe. Nie mogą mnie bawić, bo zdaję sobie z tego sprawę. Przestały być moimi przyjaciółmi, chociaż wina nie leży po ich stronie. Czasem mam wrażenie, że na szpetnych pyskach maluje się smutek, a ślepia potrafią zalśnić wilgotnie, jakby pojawiał się w nich wyrzut. Nie bardzo umiem się tym przejąć. Przykro mi, chłopaki. Straciłem zbyt wiele, żeby rozpaczać, że nie mam już do was serca. Po pierwsze, straciłem azyl. Siedzę w pracowni zastawionej półkami pełnymi figurek, przesyconej zapachem lakierów i różnych mas plastycznych, pełnej narzędzi i poniewierających się wszędzie szkiców, ale to już nie jest moja magiczna kraina. Raczej miejsce ciągłych prób i porażek. Niewyobrażalne. Nigdy nie przypuszczałem, że pracownia może stać się miejscem przesyconym frustracją. Teraz niemal słyszę, jak każda ściana wrzeszczy. Każda kolejna figurka to klęska. Długo walczyłem o swój własny kawałek świata, więc ciężko mi patrzeć, jak spokój i zadowolenie uciekają stąd z krzykiem przez drzwi brutalnie wywalone kopniakiem.
W porządku, wyrażam się w sposób egzaltowany, ale mam do tego pewne prawa. Jestem artystą. To mnie w jakiś sposób tłumaczy. To mnie od razu określa w oczach świata. Co więcej, dla większości trzeźwo myślących ludzi jestem artystą niespełnionym, ponieważ wylali mnie z uczelni. Odkąd przestałem być dzieckiem, wiedziałem, co chcę w życiu robić.
Ku zmartwieniu i przerażeniu bliższej rodziny wcale nie zamierzałem zostać lekarzem, adwokatem, przedsiębiorcą ani bankowcem. O zgrozo, nie wyrażałem zainteresowania nawet marketingiem i zarządzaniem. Nie tylko nie chciałem nikim zarządzać, ale z całą świadomością starałem się nie dopuścić do sytuacji, w której ktoś zarządzałby mną, a to, oczywiście, wyklucza wszelką uczciwą pracę. Miałem zamiar zostać rzeźbiarzem.
Pierwsze lata na uczelni okazały się cholernym rozczarowaniem. Babrałem się w glinie, wykonując niezliczone studia gipsowych głów, a jedyną rozrywkę stanowiły idiotyczne performance. Grono pedagogiczne przypatrywało się z uznaniem lub pobłażliwym uśmiechem, jak studenci oblewają się farbami, tarzają po ziemi, wydając nieartykułowane dźwięki godne psa, któremu ktoś przytrzasnął ogon, albo wożą przed sobą na taczkach przyprawione monstrualne genitalia. Cholera, poszedłem tam zajmować się rzeźbą, a nie uczestniczyć w terapii zajęciowej w zakładzie dla beznadziejnych świrów. Ale nic, zacisnąłem zęby i postanowiłem wytrwać.
Boże, co to była za banda porąbów! Po korytarzach snuły się spowite w bure szaty laski, podobne w tych strojach do tłumoków ze szmat, wywracające oczami i opowiadające o wizjach. Mamroczący pod nosem kolesie, o odpowiednio artystycznych fryzurach, też co chwila zatrącali o wizje. W ogóle wizje były bardzo modne. Wszystkie rozmowy kręciły się wokół nich, a także wzajemnych zapewnień, jak bardzo sztuka ma pobudzać, szokować i otwierać oczy na współczesne problemy ludzkości. A ja, cholera, chciałem po prostu być dobrym rzeźbiarzem. Gdybym postawił sobie za cel otwieranie oczu, zostałbym pieprzonym okulistą.
Grande finale zdarzyło się pod koniec trzeciego roku. Na specjalne zaproszenie przyjechała do szkoły sławna rzeźbiarka z Japonii. Wystąpiła tylko raz, w jednej z bardziej szacownych galerii. Przyodziana w przepisowe bure szaty, z powagą wysypała na podłogę zawartość dwunastu woreczków. W jednym był piasek, w innym żwir, a w pozostałych zwykła ziemia. I tyle. Cała rzeźba.
Wszyscy rzucili się z zachwytem podziwiać dzieło. Bardzo odkrywcze i bardzo ekologiczne. Sztuka Ziemi. Wtedy spytałem, kto to, kurwa, posprząta. Skandal był naprawdę międzynarodowy.
Powiedzieli, że wylewają mnie za brak postępów i niewłaściwą postawę. Dzięki ci, Boże, że uchroniłeś mnie od właściwej.
Łapałem się różnych zleceń. Malowałem mieszkania, wyklejałem okolicznościowe pocztówki, trochę projektowałem wnętrza. Kiedyś znajoma spytała, czy nie ulepiłbym paru świątecznych figurek przedstawiających aniołki. Wyszły paskudnie. Pyski miały jak banda pijaków, ale cudem chwyciły. Właśnie dlatego, że były takie brzydkie. Właścicielka sklepu oznajmiła, że są nowatorskie i nietypowe. Zamówiła następne figurki, tylko już niezwiązane ze świętami. I tak narodziły się potwory. Szły jak ciepłe bułeczki. Wyrobiłem sobie pozycję, a z czasem zacząłem zarabiać tyle, żeby móc się utrzymać na przyzwoitym poziomie. Żadnych luksusów, ale to mi wystarczało. Najważniejsze, że znalazłem właściwą drogę. Lepiłem figurki i żadne zajęcie nie przynosiło mi nigdy większej satysfakcji. Odnalazłem spełnienie.
W porządku, przyznaję, to nie są jakieś wiekopomne dzieła, ale dawały mi radość. W pewien sposób jednak rzeźbiłem, przynajmniej we własnym mniemaniu. Kiedy patrzę wstecz, widzę, że okres, który spędziłem samotnie, wymyślając pierwsze potwory, był najszczęśliwszy w moim życiu. We wspomnieniach towarzyszy mi błogie poczucie, że świat jest otwarty, przyjazny i oferuje wiele możliwości.
W takim stanie ducha i finansów poznałem Margot. Święty Boże, jaka ona była śliczna, z buzią laleczki, wielkimi ciemnymi oczami, króciutką czarną fryzurką i miękkim, z francuska wymawianym „r”. Maleńka, wręcz filigranowa, miała doskonałą figurę klepsydry i ładne nogi. A przy tym wdzięk bibelotu. Wyglądała, jakby uciekła z pozytywki. Wydawało mi się, że bez trudu mógłbym zamknąć ją w dłoniach. Zakochałem się natychmiast, ufnie i bezmyślnie. Zachwyciłem się wszystkim. Szczebiotem i chichotem. Sposobem, w jaki się śmiała, odsłaniając drobne, równe zęby. Pazurkami umalowanymi na kolor intensywnego szkarłatu, jakby przed chwilą rozszarpała nimi upolowaną ofiarę. Niezliczonymi kokardkami i piórkami, które na sobie uczepiała. Zalotnymi spojrzeniami i nienagannym makijażem, jaki nadawał jej wygląd porcelanowej figurki. Małymi i większymi kaprysami, zawsze podbarwionymi odrobiną snobizmu, żeby przypomnieć wszystkim, że wychowała się we Francji.
Zawsze kręciło się koło niej kilku facetów, a ona przyjmowała ich hołdy i fascynację za coś należnego z góry. Popadała nawet w lekki niepokój, gdy mężczyzn u jej boku robiło się mniej niż trzech. Lawirowała między nimi z maestrią wytrawnego tresera, każdego obdarzając odpowiednio dużą ilością uśmiechów, żeby podtrzymać w nim nadzieję, i odpowiednio małą, żeby nie czuł się wyróżniony. Margot Krecia Fryzurka. Wirowałem wokół niej jako jeden z odleglejszych satelitów, właściwie bez widoków na sukces. Być może tak by się wszystko skończyło, gdyby nie moje potwory. Tego sezonu zaczęły się sprzedawać lepiej niż dobrze. Niespodziewanie zrobiły się modne. Po zamówienia zwróciły się do mnie renomowane galerie i drogie sklepy. Kilka kupiła jakaś gwiazdka telewizyjna, kilka popularny sportowiec. Ktoś zrobił ze mną wywiad do kolorowej gazety, jedna z galerii reklamowała się moim nazwiskiem. W tym czasie powoli z nieszkodliwego świra, jakim do tej pory byłem dla Margot, przemieniłem się w interesującego artystę. Interesującego na tyle, że warto było się ze mną pokazywać. Wprawiła mnie tym w taką euforię, że chętnie wycałowałbym po pyskach wszystkie potwory, którym zawdzięczałem jej łaskawość. Margot Krecia Fryzurka zwróciła na mnie uwagę! Czy miałem prawo oczekiwać czegoś więcej?
Zaczęliśmy się spotykać, lecz z początku nigdy sam na sam. Bywaliśmy razem w knajpach, zawsze w większym towarzystwie. Na imprezach w gronie znajomych wyraźnie mnie faworyzowała, chociaż nadskakiwali jej inni faceci. Mówiła dużo o potrzebie zrozumienia niezwykłej duszy artysty, żartowała i uśmiechała się filuternie, a ja miałem wrażenie, że wokół mojej głowy fruwają anioły z harfami i czarami kadzidła. Nie wierzyłem w swoje szczęście.
Tymczasem potwory sprzedawały się coraz lepiej, a my wśród znajomych zaczęliśmy uchodzić za parę. Margot wcale nie spieszyła się zaprzeczać. Nie przeszkadzało jej to widywać się z innymi. Nie, dzisiaj nie ma dla mnie czasu, bo jest już umówiona. Zżerała mnie zazdrość. Czasem ośmielałem się wtrącić jakąś uwagę, ale wówczas wydymała usteczka i zarzucała mi, że ograniczam jej wolność. Moja zaborczość ją rani, bo cóż w tym złego, że ma przyjaciół? Czy chcę, żeby spędzała życie w klatce? Oczywiście nie chciałem. Jakie miałem prawo, żeby ją osaczać swoją nieufnością? Oczywiście żadnego. Czy kobieta musi zawsze znosić tyranię partnera? Jezu, nie miałem zamiaru jej tyranizować! Wycofywałem się przerażony, że mogę ją stracić. Ale i tak zawsze kończyło się na westchnieniach i spojrzeniach pełnych wyrzutu.
Kiedyś w trakcie jednej z takich rozmów popatrzyła mi głęboko w oczy i oznajmiła, że nie mogę zatrzymać w objęciach wiatru. Przysięgam, powiedziała ten pretensjonalny banał. Ale dla mnie brzmiał poetycko, świadcząc o wielkiej wrażliwości i niezbadanej kobiecej naturze. Wzruszyłem się nawet. Cholera, czego można się było po mnie spodziewać? Byłem śmiertelnie zakochanym gówniarzem. W konkluzji Margot wychodziła, a ja pocieszałem się wspomnieniem cudownego dnia, kiedy po raz pierwszy poszła ze mną do łóżka. Prawdę mówiąc, nie był aż tak cudowny, jak przedstawiałem sobie w marzeniach, bo to ja wykazywałem większość entuzjazmu. Królewna Margot zachowywała się trochę, jakby była Śnieżką w czasie śpiączki, ale ja roiłem sobie piękne wizje, jak budzę ją do życia pocałunkami, chociaż za cholerę nie potrafiłem ujrzeć się w roli księcia. Czułem się raczej jak szewczyk, który cudem dostał swoje pół królestwa, prostak z wielkimi łapami, ciągle upapranymi farbą, papierosem w ustach i nienawiścią do krawatów. Margot natychmiast podchwyciła tę grę. Widziałem, że sprawia jej przyjemność. Maleńka wróżka oswoiła sobie coś pośredniego między dzikim smolarzem, niedźwiedziem i świrem z duszą artysty.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.